Artur Boratczuk "Wskrzesina" z Wydawnictwa JanKa |
Jaki jest świat, a w
nim człowiek? Taki, jakim go widzę, słyszę i czuję ja? Czy taki, jakim go
widzisz, słyszysz i czujesz ty? Podobne pytania zadają sobie filozofowie,
naukowcy, twórcy. Nad tym zagadnieniem pochylił się także Artur Boratczuk we
„Wskrzesinie”. Czas akcji: współczesność. Miejsce akcji: Fraudencja. Frau… co?
Fraudencja, czyli miejscowość wprawdzie wymyślona, lecz łatwa do zlokalizowania
(fabuła zawiera mnóstwo ku temu wskazówek). Tak więc do owej Fraudencji trafia
mężczyzna około 40-letni, by posuniętego w latach dawnego gminnego sekretarza
PZPR wspomóc w prowadzeniu gospodarstwa. Zanim jednak dotrze do gospodarza,
przypadkowo natrafi na jedną z mieszkanek, Justynę, której wygląd da
przybyszowi do zastanowienia, a jej zachowanie stanie się przyczynkiem do
poznania miejscowego proboszcza. Sukcesywnie na scenę wkraczają kolejne osoby z
sąsiedztwa i zaczynają dziać się sprawy co najmniej dziwne. Każda z postaci wprowadza
swoją pełnowymiarową historię i choć stanowi osobne ogniwo, nie jest odrębną częścią
społecznego łańcucha. Księdza, gospodarza-pszczelarza, zagranicznego biznesmena,
restauratora, lekkoducha-nicponia i innych łączą oprócz relacji czytelnych,
także zależności nierzadko nieoczywiste, lecz mogące się okazać wymierne w
skutkach.
Czy Fraudencja jest
iluzją osadzoną w rzeczywistości czy rzeczywistością osadzoną w iluzji?
Boratczuk zgrabnie rozmywa granice, ostre krańce scen tonuje, zmiękcza
jednoznaczności. Jego Fraudencja jest… No, właśnie, jaka jest? Patrzyliście
kiedyś na świat zdublowany w skrzącej się bombce choinkowej? Jak wygląda?
Miejscami z lekko rozcieńczonymi konturami, o zaburzonych proporcjach, tu
wydłużony, tam nieznacznie brzuchaty i zagięty, kolory o zafałszowanych odcieniach,
przedmioty o splątanych zarysach, ale przecież odbicie pozostaje wciąż
rozpoznawalne. Taka właśnie jest Fraudencja, czasami przyprószona warstwą
rzeczywistości, a chwilami migotliwa złudną słodyczą marzeń i wyśnionych pragnień.
Przypomina też Wasz świat? Zaiste. Jedni patrzą nań mocno racjonalnie, opisując
go naukowymi wzorami i trzeźwo interpretują zachodzące zjawiska. Inni dopatrują
się w nich ręki boskiej i bożej sprawiedliwości. A jeszcze inni podarują
rozumowi świeczkę i metafizyce ogarek, zaczytując się w horoskopach,
interpretując wróżby i przepowiednie.
W tejże oto mamiącej
zmysły Fraudencji, podczas gdy spojrzenie Boratczuka meandruje wśród tego, co
istotne i widoczne na pierwszy rzut oka, jego pióro wydobywa jak wartki nurt z
dna rzeki drobne kamyczki i miałki piasek o niepozornych rozmiarach, nadając im
siłę sprawczą do wpływania na rzeczy ważne, do kształtowania relacji, do
podejmowania decyzji, a nawet rozstrzygania o losach. We Fraudencji
niewyczuwalność staje się impulsem.
Boratczuk uczynił
Fraudencję miejscem wydarzeń, które rozgrywają się na przestrzeni
kilkudziesięciu lat, a on sam niczym kamerzysta wyłapuje charakterystyczne dla
danego okresu epizody (epizody, które każdy z nas sam albo pamięta, albo o nich
słyszał), tworząc w ten sposób materiał jak z kroniki filmowej. Możemy
obserwować zachodzące zmiany, jakie niosły ze sobą kolejne dziesięciolatki. Jednak
zmiany w „powierzchowności” samej Fraudencji nie stanowiłyby apetycznego kąska
fabuły dla czytelnika bez uchylenia a to rąbka rozgrzanej pierzyny, a to
odkrycia innych osobistych pieleszy bohaterów. Przenikające się związki, zadawnione
echa, obecne stosunki płożą się rozłogami od jednego mieszkańca do drugiego i
nigdy nie wiadomo, jaki w roju tubylców pozostawią ślad teraz lub na przyszłość.
Kim jest bohater
Boratczuka? Autor pozwala nam go poznać przez pryzmat czynów oraz pobudek,
które nim kierują. Osadzony w codzienności, o poranku otwierający kolejny
rozdział życia zawodowego i rodzinnego, ale też wewnętrznie spragniony
szczęścia i przez to mniej lub bardziej podatny na pułapki zmysłów, które w
korzystnej interpretacji proroczych snów i innych cudownych zbiegów
okoliczności obiecują szczęście na wyciągnięcie ręki, przez co zdarza się mu nieopatrznie
pomylić zwyczajną niebieskość z nieziemską niebiańskością, czyli błądzić po
zaułkach logiki i manowcach duchowości. Bohaterowie „Wskrzesiny” dla
zaspokojenia pragnień są gotowi na wszystko i we Fraudencji dobry czyniący zło bądź
zły czyniący dobro to nie oksymoron, lecz dwoista rzeczywistość. Sposobów na
szczęście i ich odmian Boratczuk pokazuje sporo, od świętoszkowatych po
wstrzemięźliwe, ale w każdej z tych peregrynacji bohater nie jest wolny od
świadomych lub nieświadomych konsekwencji własnych działań, których synapsy mogą
być zarówno odległe w czasie, jak i kompletnie nieoczywiste.
Przebijające się przez
karty powieści próby rozumowego poznania fraudenckiej istoty wszechrzeczy i
zarazem roli człowieka, również wydają się nie budzić entuzjazmu bohaterów
Boratczuka. Nie pasjonuje ich Kartezjański model świata, a Schopenhauer czy
Heidegger są równie odlegli jak gwiazdozbiór Oriona. Ich „filozofia” życiowa
wypływa z bieżących zachowań i nad wyraz elastycznie dostosowuje się do potrzeb.
Sam Boratczuk zdaje się podchodzić do swoich literackich podopiecznych z
wyrozumiałą pobłażliwością, a nawet dobrotliwym dystansem. Uśmiech budzi zwłaszcza
język jednego z bohaterów, który jako potomek germańskiego plemienia z
dziada pradziada za wrogie postrzegane (bo swym orężem pragnęło bezprawnie
zagarnąć lechickie ziemie), sarmackiej polszczyzny na Sienkiewiczowskiej
trylogii wyuczon, współcześnie dobija biznesowych targów z mospanami
Słowianami, by z czasem finansowe frukta z tychże przednim napitkiem uczcić.
Niewątpliwie na wzmiankę
zasługują fragmenty poświęcone naturze. Nie, nie nazwę ich opisami przyrody, bo
poszłabym o krok za daleko (sama wpadając w pułapkę defraudacji, hihihi), ale w
tych ledwie maźnięciach epickiego pióra, pozostawiających po sobie plastyczny ślad
przyrody, ujawnia się wrażliwość autora, jego delikatność i poczucie estetyki
bez skrywania się za osłoną odprężającego humoru.
Skoro Fraudencja zwodzi
wieloznacznością, to nie może zabraknąć elementów symboliki. Warto choćby wspomnieć przypowieść o pszczołach i
koniach, której alegoryczne pogłosy wibrują w całej powieści. Tego wątku, jak i
znaczenia tytułu, nie będę jednak rozwijać, bo i tak nadmiernie się rozpisałam.
Tyle musi Wam wystarczyć. Ale gdybym wiedziała, że nie nadwyrężam nadto Waszej
cierpliwości i mogłabym zwięźle podsumować lekturę, dodałabym jeszcze, że „Wskrzesina”
hipnotyzuje słodyczą pszczelego specjału. Z każdą przeczytaną stroną zanurzamy palec
w miodnej gęstwinie odrobinę głębiej, odkrywając nowy odcień przyjemnych doznań.
Sycimy się pierwotną klarownością wrażeń, lgniemy do atmosfery z symptomami mglistej
mistyfikacji, a gdy dwuznaczność emocji mąci nam zmysły i wprowadza w chwilową
konsternację, ponownie sięgamy po bursztynową poświatę, by zaspokoić potrzeby
łasego na delicje podniebienia. Tę oryginalną cechę stylu Boratczuka nazwałabym
lepkością narracji, bo przykuwa i stymuluje uwagę czytelnika na tyle skutecznie,
że odbiorca nie ma szans na uwolnienie się z objęć ułudnej Fraudencji. Energia
„Wskrzesiny” nie eksploduje jak erupcja wulkanu, nie przeszywa gwałtownie
paraliżującym dreszczem, ona rodzi się wewnątrz i stopniowo narasta, pulsuje i
pobrzmiewa niczym kot na zapiecku, by wypełniwszy po brzegi fabułę, emanować swą
szczególną mocą na odbiorcę, roić mu się w głowie myślami i przywidzeniami, nie
pozwalając rozpoznać jawy od snu. Jakim jest więc ten świat, zapytacie?
Niezmiennie ten sam. To nasze interpretacje czynią go wieloznacznym.
Za możliwość objęcia "Wskrzesiny" patronatem recenzenckim dziękuję Wydawnictwu JanKa😀.