29/11/2021

Helen Fielding "Dziennik Bridget Jones" z Wydawnictwa Zysk i S-ka

 

Na stole leży czytnik elektroniczny, wyświetla okładkę "Dziennika Bridget Jones", obok rozłożony papierowy dziennik z wpisem, na dzienniku długopis, obok kieliszek z winem i paczka zapełek.
Helen Fielding 
"Dziennik Bridget Jones"/
Wydawnictwo Zysk i S-ka

„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding czytałam pierwszy raz mniej więcej 20 lat temu. Pamiętam jedną scenę. Nie, nie z książki… Siedzę w tramwaju, na kolanach rozłożona książka z Bridget w roli głównej, śmieję się z bohaterki niemal do rozpuku, próbując jednak nieco stłumić śmiech, bo tramwaj to jednak bądź co bądź publiczny środek transportu, jednak czuję, że pasażerowie wokół mnie również się chichrają, z nieco większą dyskrecją, ale jednak. Do dziś nie wiem, czy była to radość z perypetii Bridget, bo przecież nie jest wielkim wyczynem czytać komuś nad głową, zwłaszcza gdy fabuła zaintryguje, czy zwyczajnie śmiali się ze mną lub uśmiechali do mnie, chcąc po prostu współuczestniczyć w fali radości. Co ciekawe, nie pamiętam dziś, jaka scena wówczas tak mnie rozbawiła niemal do łez.

Kilka dni temu Bridget znowu wpadła mi w oko i pod wpływem impulsu postanowiłam przeżyć to jeszcze raz. Tym razem towarzyszące mi emocje nie były już tak intensywne, bo to przecież nie pierwsze już wrażenie, a i kilka filmów z szaloną Brytyjką też obejrzałam, co spowodowało, że element zaskoczenia czy świeżości rozwiał się niczym londyńska mgła.

Bridget nie jest ani specjalnie ładna, ani szalenie zgrabna (zbierają się jej wałeczki tu i ówdzie), ani nawet inteligentna, choć potrafi mieć trafne riposty. Twórczyni bohaterki, Helen Fielding, też przecież do najwyższej ligi literackiej nie należy, warsztat ma dobry, ale nie żeby zaraz aż wybitny. Na czym więc polega fenomen Bridget Jones? Chyba właśnie na tym, że nie jest ideałem, dzięki czemu wiele kobiet może się z nią utożsamiać. Bridget tkwi w kajdanach stereotypów, szarpie się z modowymi trendami i estetycznymi kanonami. Mimo że na wielu polach ponosi klęskę (śmierdziuchy papierochy wciąż kopci, procentowe trunki też nie schodzą z repertuaru dnia), ale przecież główny cel zostaje osiągnięty, czyli znajduje mężczyznę, dla którego będzie królową idealną, naj we wszystkich możliwych konkurencjach. Czegóż chcieć więcej od życia jak nie szczęścia w miłości? I to właśnie panna Bridget dostaje.

Chyba i sama Fielding patrzy na swoje literackie dziecko z przymrużeniem oka, wymyślając Bridget wg boskiej zasady, jaką mnie Boże stworzyłeś, taką mnie masz. Podretuszowała tylko grubsze ubytki, poza tym pozwala bohaterce płynąć z prądem na skrzydłach marzeń. Cokolwiek by o niej nie powiedzieć, to umiejętność wiary w siebie, we własne możliwości jest tą, której warto się od Bridget uczyć. Dziewczęta, panie, będzie dobrze! Stać Was na to! Wniosek? Nie trzeba być chodzącym na nogach do samego nieba ideałem o przepastnym IQ, by osiągać życiowe cele!

„Dziennik Bridget Jones” zaszufladkuję do lektur, które można szybko przeczytać w podróży, pochłonąć na plaży czy u fryzjera. Ale równie dobrze będzie się nadawał na obłapiające chwile chandry, by odgonić się nim od smutków i drobnych utrapień. Nawet jeśli feministki okrzyknęły Bridget tylko wydmuszką, to i tak warto sięgnąć po „Dziennik”. Ta lektura na pewno humoru Wam nie zepsuje. A raczej jestem skłonna zaręczyć głową, że sięgniecie również po kolejne części.

„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding ukazał się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. 



26/11/2021

Sarah Helm "Kobiety z Ravensbrueck" z Wydawnictwa Prószyński i S-ka

Okładka książki "Kobiety z Ravensbrueck" Sarah Helm oprawiona w pasiastą ramkę, na górze logo "Czytam duszkiem"
Sarah Helm "Kobiety z Ravensbrueck"/
Prószyński i S-ka

Po lekturze książki Sarah Helm pt. „Kobiety z Ravensbrueck” chciałam początkowo napisać, że to nie jest lektura dla wszystkich. Za dużo w niej okrucieństwa, za dużo śmierci, za dużo zła. Ale zaraz potem zmieniłam zdanie i uznałam, że to powinna być lektura obowiązkowa dla wszystkich. Dlaczego? Dokładnie z tych samych powodów. Dlatego, że ukazane w niej wyrafinowane okrucieństwo, bezwzględne zło, jakie może wyrządzić jeden człowiek drugiemu, powinno być ku przestrodze zapamiętane, by nigdy więcej nie wydarzyło się nic podobnego.

           Sarah Helm w swojej książce oddaje głos głównie kobietom. Do niektórych byłych więźniarek udało jej się dotrzeć i porozmawiać osobiście, wypowiedzi innych autorka przytacza ze źródeł pośrednich. Materiał jest obszerny. Mimo ciężaru gatunkowego pozycję czyta się dobrze, ponieważ jest napisana zrozumiałym językiem, dobrze schronologizowana i logicznie uporządkowana.

            Helm ukazuje historię obozu od początku jego istnienia. Pokazuje, jak zmieniał się w zależności od celów stawianych przez Trzecią Rzeszę, dostosowywał, rozrastał. Dodatkowo komentarze dotyczące sytuacji Niemiec podczas wojny uważam za pomocne, gdyż dzięki nim czytelnik może zrozumieć przyczyny zachodzących zmian.

            Helm przedstawia chronologiczny przebieg wydarzeń w Ravensbrueck, skupiając się głównie na grupach narodowościowych lub etnicznych, które w danych okresach pojawiały się w obozie, jak wówczas wyglądały w nim warunki, jakie zagrożenia się pojawiały, jak radziły sobie nowo przybyłe osoby do obozu. Ciekawa jest hierarchiczność struktury obozowej w odniesieniu nie tyle do samych strażników, co samych więźniarek, które formalnie były ustanawiane w roli kapo czy blokowych. Nieformalnie natomiast tworzyły się również grupy zwane „arystokracją obozową” lub „starą gwardią”.

            Za najcenniejszy materiał publikacji Helm uważam wypowiedzi samych więźniarek, zwłaszcza gdy Helm decyduje się cytować je w obszerniejszych fragmentach. Dają one wówczas pełniejszy obraz wydarzeń. Zaraz po tym na drugim miejscu postawiłabym zdjęcia, które znajdują się w książce, przede wszystkim przedstawiające postaci lub twarze tak strażniczek, jak i samych więźniarek. Zwłaszcza ujęcia strażniczek, często uśmiechniętych, młodych dziewcząt, robią piorunujące wrażenie w zestawieniu z czynami, jakich władze obozowe dopuszczały się na więźniarkach. Fotografie doskonale wpisują się w sformułowanie, które ukuła Hannah Arendt o „banalności zła”. Zło nie ma swojej własnej twarzy. Zło może mieć twarz każdego z nas, miłej pani z piekarni czy sympatycznego listonosza.

          Nie mogło zabraknąć również wątku „królików doświadczalnych”. Wiadomo, że eksperymentom paramedycznym były poddawane głównie Polki. Pojawia się także wątek szpiegowski. Tysiące więźniarek, które przeszły przez obóz, to przecież tysiące historii. Nie każde życie udało się uratować, ale wiele wspomnień pozostało.

            Z literatury obozowej sporo już przeczytałam, a mimo to zaskoczeniem była dla  mnie informacja, że w Ravensbrueck działał… salon fryzjerski. Jednakoż nie zmienia to faktu, że Ravensbrueck pozostaje obozem zagłady, w którym niewiele dalej funkcjonowała komora śmierci, a w niej życie straciło mnóstwo kobiet z różnych krajów.

            „Kobiety w Ravensbrueck” Sarah Helm to szeroka panorama historyczna dziejów obozu koncentracyjnego, ale to przede wszystkim wielogłosowy dokument przedstawiający losy więźniarek, które przeżyły i z bólem wracają do czasów Holocaustu. Na kartach tej książki kobiety mają twarze, kobiety mają imiona i nazwiska, przez co są prawdziwe i autentyczne. „Kobiety w Ravensbrueck” to także dokument podtrzymujący pamięć o ogromie bezimiennych, które w obozie zostały zamordowane przez hitlerowski reżim.

            „Kobiety w Ravensbrueck” autorstwa Sarah Helm została wydana przez Prószyński i S-ka.


25/11/2021

Ignacy Karpowicz "Sońka" z Wydawnictwa Literackiego

Zdjęcie książki pt. "Sońka" Ignacego Karpowicza wraz z elementami kwiatowymi wystylizowano na starą fotografię. Z boku logo Czytam duszkiem.
Ignacy Karpowicz "Sońka"/
Wydawnictwo Literackie

„Sońka” Ignacego Karpowicza pochłonęła mnie bez reszty, bez przerw i bez jakichkolwiek oczekiwań wobec lektury. Zanurzyłam się w niej żarłocznie. Zachłystywałam się sformułowaniami, zagarniałam chciwie kolejne sceny, które wcinały się w umysł. Gdy skończyłam, prawie się oblizałam. Zachwycona, zdziwiona, zadowolona z dokonanego wyczynu. Odetchnęłam, odstawiłam na chwilę, by ochłonąć i… następnego dnia sięgnęłam po nią znowu. Już wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Mój głód został zaspokojony, już przeżyłam wrażenia, nie musiałam się więc spieszyć w obawie, że ktoś może mi wyrwać przyjemność z rąk. Teraz mogłam na spokojnie i z wyrafinowaniem zanurzać się w treść, dawkować ją porcjami, miesić w głowie słowa, powtarzać je, by wyryły się w pamięci na dłużej, dokładać i żuć ze smakiem. Za pierwszym razem to była lektura wygłodniałego czytelnika rzucającego się dziko na literacką strawę, za drugim razem to była niespieszna uczta delicjusza, który doskonale wie, z jak wykwintnymi doznaniami artystycznymi przyjdzie mu obcować.

           Karpowicz w sposób z pozoru przypominający klimaty baśniowych opowieści splata los starowinki Sońki i współczesnego yuppie Igora, wziętego reżysera. Trafią na siebie przypadkiem na poboczu piaszczystej drogi. Ona prowadzi z pastwiska krowę do skromnego obejścia. Jemu psuje się luksusowe auto i na dodatek brak zasięgu telefonii komórkowej. Bezradny dołącza do wiejskiego korowodu. Idą razem. On słucha. Ona opowiada. Jednak to, co pierwotnie we wspomnieniach kobiety zapowiadało się na romantyczną miłość, zaczyna się zabarwiać rdzawą czerwienią krwi, żółcią skrywanych zawiści, czernią wojennych masakr. Wydawałoby się, że oddalone od biznesowej gonitwy i wielkomiejskiego blichtru Podlasie wraz z upływem sennie przemijających pór roku zdążyło już zapomnieć o tym, co działo się w sercach i umysłach mieszkańców dawno, dawno temu. Tymczasem nieoczekiwane spotkanie Sońki i Igora okazuje się być oswobadzającym katalizatorem dla obojga bohaterów. U każdego z nich pamięć odżywa w zupełnie inny sposób.

            Powieść Karpowicza jest wielopłaszczyznowa. Znajdziemy w niej tak miły sercu i łatwo uchwytny wątek miłości. Znajdziemy nić tragicznych przypadków, ludzkie namiętności i rodzicielskie grzechy. Znajdziemy nie tylko wojenne okrucieństwo czy religijny i narodowy tygiel powiązań sąsiedzkich. Znajdziemy wreszcie tradycję, odnowę i przemianę. Ja natomiast chciałabym się skupić na sposobie, w jaki do zwierzeń głównej bohaterki podchodzi sam autor, który ze źródłowej historii Sońki tworzy wtórną opowieść o niej samej. Igor jako reżyser dokonuje bowiem przełożenia zasłyszanej historii na adaptację sceniczną.  W nurt przejmujących wspomnień wkrada się twór sztuczny z technicznymi didaskaliami o oświetleniu, rekwizytach czy szczegółach scenografii. Prywatne wyznanie zaczyna przybierać charakter przedstawienia na potrzeby szerokiej publiczności. Widzowie i krytycy będą się mu teraz przypatrywać z dystansem i chłodno analizować z perspektywy teatralnych foteli. Mam wrażenie, że tą inscenizacją Karpowicz celowo przełamuje płynność pierwowzoru, jakby drażnił się z odbiorcą, nie pozwalając mu w pełni nasycić się nastrojem chwili. Próbując oddać autentyk stworzony przez życie, buduje duplikat zrekonstruowany przez ziemskiego sztukmistrza. Prawdę powiedziawszy, nie jest to jedyny przykład, gdy do głosu dochodzi dwoistość, ale niewątpliwie jeden z najbardziej wyraźnych.

            „Sońka” to książka nieobszerna, liczy sobie zaledwie dwieście stron, ale autor zmieścił w niej bogactwo tematyki, która na długo zapada w pamięć. Zalega w niej kamieniem i odzywa się, wydawałoby się, w zupełnie nieoczekiwanych momentach, ponieważ postać kobiety potrafi wyłonić się niczym drżący obraz wymykający się spod przymkniętych powiek. Takie doznania przytrafiają mi się też czasami po lekturze Myśliwskiego czy Kolskiego. Choć stylistycznie inni, to moja reakcja na nich okazuje się być podobna.

            Uważam, że Ignacy Karpowicz stworzył niesamowitą historię i opatrzył ją w oryginalny sposób. Zachwyca język powieści. Jest jak miękka i podatna tkanka, którą autor z lubością nagina, kształtuje, rzeźbi. Raz rozluźniona, innym razem zwarta, sprawia wrażenie zupełnie bagatelnego narzędzia użytego do doniosłych momentów. Efekt? Świetny.

Dawno nie czytałam książki, która zrobiłaby na mnie tak mocne wrażenie jak „Sońka” Karpowicza, bo „Sońka” to lektura piękna. Piękna stylistyką, krystaliczną aurą, którą wokół siebie wytwarza, paletą otaczających słów i czystością bezwarunkowej miłości. Ale „Sońka” to również lektura bezwzględnie okrutna. Okrutna bagażem wielonarodowych demonów, ciężarem ludzkich żądz, a nawet brzemieniem kobiecości. Łącząc te przeciwstawne cechy, Karpowicz przekazał historię, która w równym stopniu oczarowuje, co niepokoi. Czytajcie więc „Sońkę”, bo naprawdę warto.

Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. 

"Sońka" Ignacego Karpowicza ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

W grafice wykorzystano elementy wektorowe ze zbiorów Freepik.

           



23/11/2021

Mariusz Kotowski "Pola Negri. Własnymi słowami" z Wydawnictwa Prószyński i S-ka


Od jakiegoś czasu szukam pomysłu na ciekawą osobowość, którą mogłabym przedstawić na swoim blogu „Czytam duszkiem”. Ostatnio, gdy pisałam o Helenie Modrzejewskiej, trafiło do mnie od Was sporo głosów, że chętnie dowiedzielibyście się więcej o życiu innych znanych Polek. Ba, mówicie i macie. Odpaliłam elektroniczny system biblioteczny, wybrałam odpowiednie tytuły, odebrałam zamówienie i zaczęłam lekturę pt. „Pola Negri. Własnymi słowami” Mariusza Kotowskiego. Nie zwlekając zasiadłam do niej z zapałem i… książka mnie rozczarowała. Wiedziałam wprawdzie, że nie będzie to typowa biografia, ponieważ autor zastrzegł, że jest to zbiór materiałów, w których o swoim życiu opowiada sama wielka Pola Negri. Stylistyka, w której utrzymana jest książka, sprawia, że pozycję czyta się przyjemnie, ale… ale… istotnych faktów, które pozwalałyby zbudować sobie zarys osobowości Apolonii Chałupiec, występującej pod artystycznym pseudonimem Poli Negri, znalazłam tam raczej niewiele. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że przeglądając Internet można trafić na więcej informacji o aktorce niż funduje Mariusz Kotowski.

Książka została podzielona na dwie części. W pierwszej znajdują się obszerne materiały pogrupowane na rozdziały, w których Pola Negri koncentruje się głównie… na swoich relacjach z mężczyznami. Takie fragmentaryczne ujęcie jej osoby jest dla mnie rozczarowujące i myślę, że nie stanowi choćby próby zmierzenia się z przestawieniem jej świata. Jak wspomniałam, autor zaznaczył, że książka zawiera zbiór publikowanych w prasie artykułów autobiograficznych Poli Negri. Kotowski jednak nie zamieścił jakichkolwiek wzmianek, kiedy i w jakich magazynach pojawiały się te materiały czy w jakich okolicznościach. Nie wiemy zatem, z jakiego okresu pochodzą. Możemy tylko przypuszczać, że były pisane pod publiczkę i mogły być drukowane za wynagrodzeniem, być może dla podtrzymania popularności aktorki.  

Rozważania Negri są obszerne, ale raczej skupiają się na budowaniu klimatu, romantycznej atmosfery opowieści z nią w roli głównej niż na twardych faktach. Podkoloryzowane w szczegóły luksusowego wystroju oraz emocje, które zawsze są w cenie, sprawiają wrażenie sztucznych scen stworzonych na potrzeby odbiorcy, który oczekuje kolejnej bajki rodem ze srebrnego ekranu. A ponieważ Negri była bystra i doskonale rozumiała siłę wizerunku, ubierała więc wspomnienia w piękną szatę i dawała je do druku, pozostając tym samym znowu w centrum zainteresowania. Taki przekaz mnie jednak nie zadowala.

Druga część zatytułowana „W kinie życie jest snem” jest również autorstwa samej Poli Negri i dla odmiany zawiera kilka krótkich opowiadań oraz krótki scenariusz filmowy. O niej samej dowiadujemy się z tej części tylko tyle, że… całkiem sprawnie władała także piórem.

Nieco światła na historię polskiej gwiazdy Hollywood rzuca przekrojowa chronologia wydarzeń zamieszczona na początku książki. Znajdziemy tam najważniejsze fakty tak ze sfery zawodowej, jak i jej prywatnego życia, dzięki czemu zyskujemy pewien obraz tego, co działo się na poszczególnych etapach kariery aktorki.

Kilka wartościowych konkretów znajdziemy też w krótkim wstępie. Żebym jednak nie okazała się skrajną malkontentką, muszę koniecznie wspomnieć, że za niewątpliwy atut uważam zamieszczoną w książce kolekcję zdjęć. Świetnie obrazują one różnorodne wcielenia Negri, przede wszystkim jako femme fatale z jej charakterystycznym spojrzeniem i zniewalającym uśmiechem.

Podsumowując, książka pt. "Pola Negri. Własnymi słowami" Mariusza Kotowskiego nie przyniosła mi tego, co mogłabym nazwać czytelniczym usatysfakcjonowaniem. Praktycznie nie dała szansy na to, na co liczyłam najbardziej, czyli na pogłębienie wiedzy o polskiej gwieździe światowego przecież formatu z okresu "złotej ery" Hollywood. 




10/11/2021

"Rozmowy z Duszkiem" - gościem jest Magdalena Jasny - autorka serii o "FarMagii"

Magdalena Jasny - autorka serii o "FarMagii", na którą składają się "FarMagia" oraz "Sekret lodowego klucza" - jest gościem "Rozmów z Duszkiem". 

Z Panią Magdaleną Jasny miałam już przyjemność rozmawiać w maju 2020 (link do wywiadu znajdziecie poniżej)😊👇

Magdalena Jasny - wywiad z maja 2020 r.

A teraz, będąc patronem medialnym drugiej części, zatytułowanej "Sekret lodowego klucza", ponownie odwiedzam łąki magicznej farmy dla cudownych istot, którymi opiekują się Tereska i Jonatan. Linki do recenzji obu części opowieści dla przypomnienia również poniżej👇:

"FarMagia" 

"Sekret lodowego klucza"

Najnowszy odcinek "Rozmów z Duszkiem" z Panią Magdaleną Jasny w dużej części jest poświęcony jej twórczości, czyli farmagicznym klimatom, lecz nie zabraknie także rozwinięć wątków na nieco szerszej arenie społecznej, jak choćby dotyczących poszukiwań piękna i inspirowania ciekawości. Tradycyjnie już pojawia się wzmianka o akcji #SzczepimySięDuszkiem.

Zapraszam do obejrzenia wywiadu z Panią Magdaleną Jasny👻



02/11/2021

RECENZJA PATRONACKA - Magdalena Jasny "FarMagia. Sekret lodowego klucza" z Novae Res

"FarMagia. Sekret lodowego klucza" Magdaleny Jasny leży obok maskotki bloga "Czytam duszkiem".
Magdalena Jasny "FarMagia. 
Sekret lodowego klucza" z 
Wydawnictwa Novae Res

Pierwszą część „FarMagii” Magdaleny Jasny czytałam w szerokim towarzystwie. To znaczy, byłam ja, była moja znajoma i jej 5-letni synek oraz od czasu do czasu nakrapiany rdzawymi łatkami kiciuch. Piszę „od czasu do czasu”, bo kto ma kota, to wie, że chadzają własnymi drogami i nie poddają się łatwo woli właściciela. Ten też czasami nam towarzyszył, a czasami zmykał w tylko sobie znajome rewiry. W skrócie powiem, że wszystkich nas „FarMagia” pochłonęła bez reszty i seans czytelniczy trwał kilka dni, bo przecież nie tylko o to chodzi, by czytać, lecz także by wspólnie przeżywać, pytać, dyskutować, a nawet… rysować.

Trzymając w dłoni kolejną część książki pt. „FarMagia. Sekret lodowego klucza” Magdaleny Jasny, stwierdziłam, że drugi raz zanurzę się w historię sama, by nikt i nic mnie nie rozpraszał i nie wybijał z rytmu rozwijania nici fantazji. Wiem, trochę to samolubne, ale inaczej trudno byłoby mi poskromić czytelniczą ciekawość. Czyli najpierw nacieszyłam się książką ja, a dopiero potem trafiła pod strzechy sympatycznych sąsiadów. Teraz możemy ją wspólnie czytać tak długo, jak chcemy, a nawet robić przerwy, bo mój apetyt został zaspokojony.

Podobnie jak poprzednio, już sama okładka nęci oko kolorową sceną przedstawiającą dwójkę bohaterów w towarzystwie udziwnionego stwora. Ponieważ Magdalena Jasny jest nie tylko autorką opowieści, lecz ma również talenty ilustratorskie, które wykorzystała w „Sekrecie lodowego klucza”, to sama zaprojektowała okładkę oraz każdy rozdział poprzedziła ilustracją. Zresztą w tworzeniu grafik uczestniczyła także jej córka. Co ciekawe, Młody odkrył, że ilustracje doskonale nadają się do kolorowania. W środku czeka na nas kilkadziesiąt rozdziałów i 309 stron czytania!

W „Sekrecie lodowego klucza”, podobnie jak poprzednio, prym wiodą Tereska i Jonatan. Tereska jest Opiekunką w magicznej krainie niezwykłych stworzeń, do której przedostaje się za pomocą lodowego klucza. FarMagia stanowi dom nie tylko dla smoków, jednorożców, hydr, pegazów, lecz także dla kapryśnie rozbrykanych elfów o czarodziejskich talentach. A ponieważ cudownych istot jest sporo, to i zajęć przy nich bez liku. Dobrze, że Jonatan – podobnie jak Tereska – kocha zwierzaki i uwielbia się o nie troszczyć, więc we dwójkę jest im zdecydowanie raźniej, mimo to sprawy do załatwienia wciąż się piętrzą. A to trzeba reanimować ledwie żyjącego ćmucha, a to ogony futrzakom wyszczotkować, a to zabawiać grymaśne chimerzątko, a to stawiać czoła powodzi, by ratować dobytek naukowy. Na dodatek znajdą się i tacy, co dla zysku i sławy będą z zimną krwią polować na mieszkańców cudownej krainy. Trzeba więc będzie oszacować ryzyko i podjąć walkę z intruzami, by podopiecznym nie stała się krzywda. A przecież poza FarMagią również toczy się życie… szkoła, nauka, odrabianie lekcje. Jak to wszystko pogodzić? Okazuje się, że Jasny znalazła sposób, by świat rzeczywisty pomysłowo połączyć ze światem magii.

Nastoletnim bohaterom nie brakuje przygód, a czytelnikom emocji. Do głównego wątku Jasny potrafi zręcznie wpleść baśń o czterech koniach czy zalążki mitycznych epizodów i narrację rozwija stopniowo, wprowadzając odbiorców w zakamarki opowieści tak, by nawet ci, którzy nie znają pierwszej części, mogli poznać zasady działania FarMagii. Tereska i Jonatan, choć o różnych temperamentach, wspaniale dbają o łączącą ich przyjaźń. Wiedzą, że mogą na siebie liczyć i doskonale się czują, odkrywając tajemnice otaczającej ich przyrody. Autorka podsuwa dzieciakom coraz to nowe wyzwania, daje im tym samym możliwość wykazania się, jak sobie radzić w życiu, wykorzystując zdobytą w szkole wiedzę w praktyce. Jak to młodzi teraz mawiają? I to ma sens😊 Każda przeszkoda, przed którą stanie tych dwoje, niesie ze sobą przydatne przesłanie lub wskazówkę. Bohaterowie uczą się dostrzegać zagrożenia, odróżniać dobro od zła czy poznawać ciężar kłamst i swobodę prawdy. Jestem przekonana, że „FarMagię” w pierwszej kolejności pokochają zwierzoluby, ale „Sekret lodowego klucza” otworzy serca także tych, którzy nie wiedzą, jak obchodzić się ze zwierzakami.

Jasny doskonale zna prawidła dobrej opowieści, zarówno sam pomysł, jak i jego realizacja są trafione w dziesiątkę. Narracja toczy się w swobodny sposób, od początku fascynuje naturalnym stylem, dając pole od uruchomienia wyobraźni młodego czytelnika. Dialogi są momentami tak autentyczne, że niemal zdają się być żywcem wyjęte z rozmów nastoletnich bystrzaków. Tu czas się nie dłuży, a wszystko dzieje się w porę i na dodatek z odpowiednim ładunkiem wrażeń. Jasny udowadnia, że przygoda może się przytrafić dosłownie wszędzie, nawet kawałek zwykłego kamyka może zainspirować, jeśli tylko zechce się dostrzec jego niesamowitość. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba mieć od razu pod ręką najnowsze technologiczne fajerwerki, by zapewnić sobie mądrą zabawę (choć pożytecznym wykorzystaniem Internetu jej bohaterowie nie pogardzą).  

„FarMagia. Sekret lodowego klucza” Magdaleny Jasny, podobnie jak pierwsza część, może stanowić dla młodych czytelników wyjątkowo atrakcyjną lekturę z wyraźnymi bodźcami do rozwijania własnych zainteresowań, dociekania przyczyn i odkrywania ciekawostek tkwiących w zachodzących zjawiskach. Tereskom, Jonatanom oraz wszystkim, którzy zechcą otworzyć drzwi magicznego świata, życzę fantastycznych przeżyć!

Za możliwość objęcia książki Magdaleny Jasny pt. „FarMagia. Sekret lodowego klucza” patronatem medialnym „Czytam duszkiem” dziękuję wydawnictwu Novae Res.