12/03/2023

RECENZJA PATRONACKA - Agata Suchocka "Tydzień z życia Adeli" z Oficyny Wydawniczej SILVER

 

Agata Suchocka
"Tydzień z życia Adeli"/
Oficyna Wydawnicza SILVER



Jestem przekonana, że gdyby Czesław Niemen peregrynował „Tydzień z życia Adeli”, zaśpiewałby „Dziwny jest ten świat”. Jednak Agata Suchocka, autorka książki, którą Wam dziś prezentuję, poprowadzi swoją bohaterkę podług ścieżki dźwiękowej jednej z piosenek Martyny Jakubowicz.

Adelę poznajemy jako nieczynną (niczym wulkan) alkoholiczkę, która w swym domu z betonu ze zdumieniem przygląda się stojącej na oknie, zdawałoby się dogorywającej już, paproci. Owa Adela… nie żadna tam Delcia jak próbują ją czasami nazywać przyjaciółki, czemu dojrzała bohaterka zdecydowanie się sprzeciwia, bo dla niej określanie kobiety w siódmej dekadzie życia imieniem słodkiego bobasa brzmi co najmniej infantylnie. Wróćmy do sedna. Owa Adela przemawia do kwiatka zmarniałego od nadmiaru alkoholu, którego to procentami Adela regularnie raczy roślinkę zawsze wtedy, gdy w odruchu przytomności uzmysławia sobie, że z nałogiem się rozstała, więc by moc wody ognistej całkowicie na marne nie poszła, każdą odebraną sobie od ust setkę czystej lokuje… w doniczce. Najwidoczniej czysta dobrze temu kwieciu służy. Być może trudniej byłoby mu się bratać z gęstym ajerkoniakiem, lecz klarowna wódeczka miast uśmiercić słowiańską duszę paproci pobudziła w niej przekornego chochlika survivalu, bowiem wbrew wszelkiej logice paprotka, będąc niemal na krańcu florystycznej wytrzymałości, niemal ostatnim chlorofilowym tchnieniem postanawia wydać na świat – najwidoczniej w geście protestu przeciwko metodycznemu podtruwaniu C2H5OH – zdrowy zielony listek. Wot, zagwozdka, myśli Adela, przyglądając się ze zdumieniem nowej istocie, bo przecież ona w swoim mniemaniu niemal wszelkie życie potrafi pozbawić życia, a tu akurat tyle co urodził się i wystaje już prawie pierzasty ŚWIE-ŻAK! U niej! Jak to w ogóle możliwe?! Gdzie popełniłam błąd? – zastanawia się pewnie Adela. Tyleż zaaferowana co przerażona postanawia z tym „małym nowym” zawrzeć pakt o nieagresji, że sobie wzajemnie w drogę wchodzić nie będą, natomiast spróbują polubownie bytować obok siebie bez wzajemnych roszczeń i oczekiwań. Ona, w ramach okazania dobrej woli, deklaruje się jedynie do zakończenia procentowego procederu. Wygłosiwszy swą tyradę (gdyż przemową tego nazwać nie można, bo Adela w publicznych wystąpieniach mocna nie jest, w ogóle Adela uważa, że nie ma sfery, w której byłaby dobra), Adela nie wyjdzie ani na milimetr poza ustalone postanowienia.

Tak zaczyna się tydzień Adeli. Już w scenie otwarcia Suchocka pokazuje, że podejdzie do swojej bohaterki nieszablonowo. Ale co to znaczy nieszablonowo? To przecież pojęcie rozciągliwe jak gumka w majtkach. Już daję przykład. Paproć to przecież kwiat jednej nocy, którego poszukiwały młode dziewczęta w noc świętojańską. Przed zerwaniem należało wygłosić natchnionym głosem zaklęcie, by Bóg obdarzył je nadobnym młodzianem. A tu zamiast gibkiego dziewczęcia mamy dojrzałą kobietę, a nawet babę, jak Adela sama o sobie mówi, która jesienią (słyszał kto kiedy, by zapuszczać się na poszukiwania kwiatu paproci słotną jesienią?!) zamiast słodko-kojąco przemawiać, dyszy naburmuszonym głosem w tonie niemal ultymatywnym do jakiegoś ledwo zipiącego chabazia, oczekując, że ten urośnie.

Bo u Suchockiej utarte wzory i modelowe wyobrażenia tracą swój idealny kształt. Wszak jak nie ma brylantu bez skazy, tak i Delcia, ups… Adela oczywiście, ma swoje rysy. W sumie składa się chyba z samych zadrapań. Suchocka obciążyła ją nie tylko chorobą alkoholową czy syndromem trzeźwej alkoholiczki. W pakiecie dostała Adela również niskie poczucie wartości własnej i pogardę dla siebie samej. Jak więc może oczekiwać czegoś dobrego? Jednak Suchocka nie pozwoliła, by ciernista przeszłość jej bohaterkę zniszczyła. Owszem, ona ją ukształtowała, ale nie złamała. Adela jest świadoma swoich niedoskonałości, ba… ona świetnie zdaje sobie z nich sprawę i wie, jak się z nimi i samą sobą obchodzić. Suchocka opowiedziała trudną historię bez popadania w przygnębiające nastroje, bez górnolotności, moralizowania czy nawet bez typowo polskiego samobiczowania. Jednocześnie też nie popadła w komedię i śmieszność.

Historia szczęścioopornej Adeli pokazuje, że co się popsuło, da się naprawić, a co boli, można uzdrowić. Jakim sposobem? Tego nie wie nikt, ale Suchocka sięgnęła po słowiański kwiat paproci, który ma ponoć przynosić szczęście każdej, która go znajdzie. Czy to więc on jest sprawcą wydarzeń, które nastąpią później i których na chłopski rozum bez przysłowiowego pół litra nie razbieriosz? A może to kot (atrybut czarownic) może być zapowiedzią pomyślności? Cóż, kiedy u Suchockiej kot nie jest czarny, a ledwie pręgowany, więc znowu nie wpisuje się w tradycyjne standardy. Sama nie jestem w 100% pewna odpowiedzi, choć znam już przecież finał. To jednak Wasza rola odczytywać w literaturze to, co dosłowne i odszukiwać to, co tkwi między wierszami. Jedno akurat jest pewne – w książce Suchockiej znajdziecie samo życie. Lęk, osamotnienie, odrzucenie. Ale jest w niej także zrozumienie, wybaczenie i nadzieja, których bolesna przeszłość nie zdołała zdławić w sercu Adeli. Te czające się w niej jak w głębi uśpionego wulkanu emocje (znowu ten wulkan? Hm… byleby tylko do jakiejś niekontrolowanej erupcji nie doszło) sprawiły (a może jednak ta paproć i kot?), że Adela natrafia na „tego z przeciwka, co ma kota i rower”*), a na dodatek  jeszcze na tajemniczego nieznajomego ze stalkerskimi inklinacjami. Ale dosyć odkrywania fabuły. Ta przyjemność należy do Was.

Tak, przyjemność. Bo Suchocką rzeczywiście czyta się z prawdziwą satysfakcją. Jej Adela ze swoimi dziwactwami i maniami jest taka, no… taka nad wyraz trzeźwa (?!) w swoich osądach. Ma sporo dystansu do siebie, świata i swoich – podobnie jak ona – lekko zbzikowanych przyjaciółek. W efekcie świetnie się czujemy w tym osobliwym entourage'u i z każdą kolejną przeczytaną stroną wypatrujemy, jakim to celnym spostrzeżeniem znowu nas Adela zadziwi.

Moi drodzy, w „Tygodniu z życia Adeli” Agaty Suchockiej odnajdziecie nie tylko sporo humoru i rogatej autentyczności, lecz także dla rozszerzenia perspektywy (bo akcja grubo wykracza poza tytułowy tydzień) będziecie mieli okazję tropić tajemniczy wątek sięgający w głębokie partie wspomnień głównej bohaterki. Wszystko jednak dobrze się skończy, bo przecież nie może być inaczej w książkach, które wychodzą pod auspicjami Oficyny Wydawniczej SILVER. Miłego czytania, Duszki!

Za możliwość objęcia książki Agaty Suchockiej pt. „Tydzień z życia Adeli” patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.


16/02/2023

RECENZJA PATRONACKA - Agnieszka Dydycz "Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!" z Oficyny Wydawniczej SILVER

Na okładce niebieskie kwiaty
Agnieszka Dydycz
"Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!"?
Oficyna Wydawnicza SILVER

Czy to w życiu, czy to w fikcji literackiej królowa jest tylko jedna! I mimo iż główna bohaterka powieści Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” zaklina się, że to jej matka, Helena, niepodzielnie dzierży palmę pierwszeństwa, to nie dajmy się zwieść tym zapewnieniom. Niekwestionowaną królową dyptyku (w kwietniu 2022 r. pojawiła się pierwsza część zatytułowana „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!") jest Małgorzata Dobrołęcka – autorka kryminałów, świadoma swoich potrzeb kobieta z rumianie wypieczonym plusem w metryczce, gdyż Małgorzata ma lat 50 i 8 i… nie zamierza się ich wypierać. Gdy wkraczamy do królestwa naszej gwiazdy, zostaje ona również babcią, choć akurat z tym tytułem, w przeciwieństwie do królewskiego, potrzebuje się nieco oswoić. A ponieważ małżonek bohaterki z racji obowiązków służbowych bywa w domu zaledwie przelotem (LOTem przemierza co najwyżej kontynenty, by zdążyć na kolejne konferencje naukowe), Małgorzata z przyzwyczajenia bywa też żoną, co w rzeczywistości oznacza bycie… słomianą wdową. Ten mocno ustabilizowany stan zaczyna jej nieco doskwierać, więc siła sprawcza, za którą skrywa się autorska wena, podsuwa jej dla urozmaicenia/komplikacji* (* niepotrzebne skreślić) kandydata do miana księcia na białym koniu. Hm, tyle powinno dla rozbudzenia apetytu na początek wystarczyć…

„Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” Agnieszki Dydycz to właściwie skrypt z lekcjami życia dla zaawansowanych. Przewodnikiem po kolejnych rozdziałach jest oczywiście nie kto inny jak sama królowa, czyli przedstawiona już pokrótce Małgorzata Dobrołęcka, która znalazła sposób na bezawaryjną obsługę swojej niełatwej w obejściu matki – będącej charakterologiczną krzyżówką tyleż przezabawnej co irytującej Hiacynty Bucket z brytyjskiego serialu „Co ludzie powiedzą” (pamiętacie zażywną damę z aspiracjami do high society?) i despotycznie panującej w atelier malarskim swego męża Matejkowskiej połowicy. Sami przyznacie, że aby okiełznać taki ognisty potencjał, trzeba mieć iście królewską cierpliwość. (Specjalnie nie piszę anielską, bo i samej Małgorzacie do tych niebiańskich istot raczej daleko).

Jednak Małgorzata ma talent nie tylko do ludzi, wykazuje ona także zdolność odnajdywania poezji w prozie codzienności czy też, jak wolicie, posiada iskrę do wyszukiwania pozytywnych frykasów w życiowym przekładańcu. Z nią nawet najczarniejsza noc pobłyskuje choćby odrobiną gwiaździstego pyłu, a przysłowiowa szklanka, niechby pęknięta, zawsze będzie do połowy pełna, szczególnie gdy chodzi o dzieci i przyjaciół. Dydycz, podobnie zresztą jak w pierwszej części pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, obdarza Małgorzatę umiejętnościami mentorsko-doradczymi, z których jej podopieczna skwapliwie korzysta, dzieląc się nimi bez uprzedzeń z reprezentantami każdego pokolenia (a jest ich na kartach powieści niemało, bo aż cztery!). Dodatkowo nie bacząc ani na wiek, ani na płeć bohaterów, Małgorzata aplikuje im pokrzepiające zabiegi z efektem modulującym samopoczucie. Prym wśród uczestników wiodą kobiety (przy czym pamiętamy, by nie popełnić faux pas, że oczywiście królowa jest tylko jedna), lecz i panów o różnorodnych upodobaniach i przyzwyczajeniach nie brak. Tak oto pilna uczennica Epikteta z powodzeniem wdraża w życie stoicką recepturę na szczęście, która mówi, że nie należy naginać biegu wydarzeń do swej woli, lecz pragnienia dostrajać do zachodzących zmian, podobnie jak nie należy łamać sobie głowy nad tym, na co wpływu nie mamy. Przepis niemal stary jak świat, a jednak wciąż aktualny!

Powiedzmy też wyraźnie, że powieść Dydycz, niosąca ze sobą wprawdzie ogromny ładunek inspirującej mocy, bynajmniej nie jest cukierkową historią w sentymentalnym stylu. Bo czyż dojrzałe czytelniczki skuszą się na tanie i sztampowe rozwiązania? Wątpię. Dlatego różowe okulary są oczywiście w cenie, jednak nie przebiją zdrowego rozsądku, który w połączeniu z życiową mądrością, dochodzi do głosu w drugiej połowie fabuły. Po raz kolejny okaże się bowiem, że bycie na rozdrożu będzie wymagało od kobiety, a już od kobiety obdarzonej dorodnym plusem w rubryczce „wiek” (tylko dla przypomnienia dodam, że widnieje tam liczba 58😊), po pierwsze uświadomienia sobie własnych potrzeb i po drugie pragnienia zmiany zastanego status quo. A ponieważ Dydycz już wielokrotnie pokazała, że nie przegapi okazji, by z ust królowej popłynęła struga stymulujących zachęt, w trakcie lektury da się odczuć wyraźny przypływ energii i idę o zakład, że niejedna czytelniczka poczyni niejedno postanowienie, które zalegało jej w duszy, a do realizacji którego zwyczajnie brakowało jej dotychczas motywującego paliwa. Najwyższa pora więc śmiało powiedzieć: to jest moje życie i teraz zamierzam je przeżyć według własnych reguł!

Pokrętny los wiedzie bohaterki Agnieszki Dydycz w „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” nieprostą drogą, ale autorka wyposaża je w świetny ekwipunek ochronny, dzięki czemu pokonują one wyboje każda swoim tempem i każda w swoim stylu. Mają przecież w ręku handicap w postaci długoterminowej praktyki w sparingach z partnerem, który nie dość, że nie walczy fair, to jeszcze roztargnionego przeciwnika potrafi powalić jednym menopauzalnym sierpowym. Drogie Panie, stając więc do walki z czasem, poprawmy – o ile trzeba – koronę i bierzmy się za lekturę!

Za możliwość objęcia książki Agnieszki Dydycz pt. „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.





19/10/2022

RECENZJA PATRONACKA - Hanna Bilińska-Stecyszyn "Druga szansa, czasem trzecia" z wydawnictwa SILVER

Na ławce zarysy starszej pary. On obejmuje ją ramieniem
Hanna Bilińska-Stecyszyn
"Druga szansa, czasem trzecia" 
z Oficyny Wydawniczej TAURON

Choć w „Drugiej szansie, czasem trzeciej” Hanna Bilińska-Stecyszyn postawiła na duet bohaterek, to jednak długo nie pozwoliła im grać w jednym zespole, bowiem ich losy splotła dopiero w trzeciej części opowieści. Basię i Alę poznajemy w latach siedemdziesiątych, gdy obie cieszą się urokami studenckiego życia. Ala pełna entuzjazmu, w Basi więcej rezerwy i wahania. Drogę każdej z nich autorka poprowadzi pokrętną drogą. Żadna z nich nie ustrzeże się życiowych błędów, z czasem jednak Bilińska-Stecyszyn każdej z nich da drugą szansę. A może nawet trzecią?

Zapewne niejednokrotnie już pisałam, że książki z Oficyny Wydawniczej SILVER mogą być stosowane jako plasterki na rany i remedium na poobijaną duszę. Podobnie jest i tym razem. SILVER w regularnych odstępach wypuszcza na rynek kolejną historię, dbając tym samym o to, by czytelnikom nie  spadł nadmiernie poziom życiowego optymizmu (o właściwy poziom cholesterolu musimy już postarać się sami😊). Nie myślcie jednak, że „Druga szansa, czasem trzecia” to słodka landrynka do szybkiego schrupania. To prawda, jej słodycz wprawdzie rozpływa się po kartach powieści, jednak do cukierkowej euforii tu daleko. Na czym więc polega kojąca moc książek z Oficyny Wydawniczej SILVER? Odnoszę wrażenie, a nawet jestem przekonana, że mając swe źródło w dniu codziennym, jednocześnie nie dają się przytłoczyć jego troskom. Bohaterki znajdują wyjście z trudnych sytuacji, czasem same, czasem z pomocą innych i choć przyginają kark, to jednak nigdy się nie poddają, a na życie nie patrzą jak na konkurencję, w której zawsze trzeba stać na podium, ponieważ doskonale wiedzą, że indywidualne triumfy można przecież święcić na własnych zasadach.

          Wkraczając w piękne progi książki (do estetyki wydania odniosę się nieco dalej), niemal bezwiednie zatapiamy się w otaczającą nas opowieść, która początkowo rozgrywa się w czasach współczesnych, potem na nutkach wspomnień przenosi się w lata siedemdziesiąte. Obie bohaterki mają wówczas po dwadzieścia kilka lat i obie tryskają dziewczęcą energią.

To, co teraz napiszę, może wydać się zaskakujące, ale w tej lekturze chyba nie o fikcyjne bohaterki chodzi, gdyż one wydają się być zaledwie narzędziem, by pozwolić nam powrócić do przeszłości. I to do własnej przeszłości, która przecież też nie pozbawiona była atrakcji. Ach, któż z nas nie pamięta swoich akademickich czasów? To zwykle wówczas nawiązywały się przyjaźnie, to zwykle wówczas spotykała nas miłość. Ech… to były czasy, nawet gdy i mniej przyjemne momenty przecież też się trafiały. Bo kto nie sam ustrzegł się wpadek, niech pierwszy rzuci kamieniem!

Wróćmy jednak do naszej lektury. Chyba Grażyna Świtała swego czasu śpiewała „Dwa serca jak pociągi dwa”, więc i tutaj mkniemy za szczęściem pociągami, a czasami przewrotnie od niego uciekamy. Wędrujemy z bohaterkami kolejowymi objazdami (rzeczywistymi i  metaforycznymi), bo czasami brakuje im (a może i nam?) odwagi, by skorzystać ze skrótu i zastosować rozwiązanie najprostsze. Ile razy obawy przed decyzją przysłaniały im (nam?) prawdziwy obraz? Ile razy żałowaliśmy, że czegoś nie zrobiliśmy, że coś bezpowrotnie uciekło? Tu na szczęście jest druga szansa, a nawet trzecia!

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powieść Bilińskiej-Stecyszyn jest niczym cedzak, przez który przelatują niechciane troski, a zostają w pamięci same najprzyjemniejsze chwile i to one nadają ton narracji, wzmacniając jej przekaz. Nie odważę się zaryzykować stwierdzenia, że „Druga szansa, czasem trzecia” to książka biograficzna, ale idę o zakład, że niejedna scena została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Autorka potrafi stworzyć przyjemny klimat opowiadanej historii, a niewymuszony styl, na jaki się zdecydowała, sprawdza się do snucia opowieści sprzed lat, zwłaszcza we fragmentach opisujących tło wydarzeń. Co ciekawe, te momenty zwykle stają się również bodźcem do wywoływania z pamięci własnych refleksji i wówczas, wciąż zagłębieni w losy Basi i Ali, czujemy się jak we własnym świecie wspomnień.

Bilińskiej-Stecyszyn nie udaje się jednak uniknąć pewnych niedoskonałości, gdyż chwilami daje się odczuć wyzierające spod podszewki narracji nieco belferskie zacięcie. Samo zakończenie, choć sensownie wynikające z sekwencji wcześniejszych wydarzeń, wydaje się być przygotowane niby w pośpiechu, przez co finał sprawia wrażenie jakby zawieszonego i niedokończonego. Nie zmienia to jednak faktu, że czytając Bilińską-Stecyszyn, „(…) mamy znowu po dwadzieścia lat, własną miłość, własny świat, (…) a w oczach tylko blask.”*)

I jeszcze obiecane słowo na temat samego wydania. Niewątpliwie forma wydawnicza, jaką sobie za cel obrało wydawnictwo SILVER, również przyczynia się do literackiej radości z życia. „Druga szansa, czasem trzecia” Hanny Bilińskiej-Stecyszyn wyróżnia się estetyczną oprawą. Znakiem rozpoznawczym wydawnictwa stała się naturalna ornamentyka połączona z paletą przyjemnych dla oka kolorów. Okładka przepasana jest delikatną szarfą z kokardą, na której dodatkowo widnieje gustowna ozdóbka. Miła w dotyku satynowa okładka kusi, by zajrzeć do środka, a tam kolejne niespodzianki. SILVER jest już znany z wygodnego druku, ale  warto to powtarzać, by zachęcić kolejne osoby do czytania. Znajdziecie tu więc dogodnych rozmiarów czcionkę (krój której też jest szelmowsko ładny😊) i większe odstępy między wierszami. Wiersze – co znowu oczywiste w przypadku SILVER – na papierze koloru écru. Efekt? Oczyska będą Wam wdzięczne, bo mniej wysiłku włożycie w czytanie. Każdy rozdział opatrzono subtelnym deseniem i wreszcie obowiązkowo dla każdego profesjonalnego „czytacza” jest dołączona klasyczna zakładka. Czy czegoś brakuje? Chyba tylko czasu, by zanurzyć się w nurt opowieści.

Za możliwość objęcia patronatem „Czytam duszkiem” książki Hanny Bilińskiej-Stecyszyn pt. „Druga szansa, czasem trzecia” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.

*) cytat z piosenki Haliny Benedyk „Mamy po 20 lat”




26/07/2022

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"/"The Da Vinci Code"

 

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci" z wydawnictwa Corgi Books z logo "Czytam duszkiem"
Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"/
Wydawnictwo Corgi Books

To moje drugie podejście do Dana Browna. Pierwsze spotkanie mieliśmy mniej więcej miesiąc temu i wówczas przyjrzałam się dokładniej „Aniołom i demonom” (czytałam je w wersji oryginalnej jako „Angels and Demons). Perypetie Roberta Langdona nie wywarły na mnie tak piorunującego wrażenia jak na milionach czytelników. Cóż… taki mój gust… recenzyjnej kapryśnicy… Jednakoż nie uznałam Dana Browna z jego stylem pisania za kompletnie niewartego uwagi i postanowiłam dać mu drugą szansę. Chyba nic bardziej rozsądnego nie mogłam zrobić, niż wykazać się konsekwencją i sięgnąć po część drugą opowieści z bystrym profesorem Harvarda w roli głównej, czyli po „Kod Leonarda da Vinci”. I tym razem również czytałam w oryginale („The Da Vinci Code”).

       Nie będę się szeroko rozpisywać, bo uważam, że skoro książka nie przypadła mi do gustu, więc już wystarczająco dużo czasu zmitrężyłam na jej lekturze, dlatego nie będę go dodatkowo marnować na recenzyjny elaborat. Mogę przecież sięgnąć po inną opowieść, która być może mnie zauroczy. Powiem więc krótko, że absolutnie podtrzymuję wszelkie me zastrzeżenia pod adresem Dana Browna, jakie wymieniłam, recenzując „Anioły i demony”. W „Kodzie Leonarda da Vinci” również dłużył mi się początek i koniec. Dodatkowo mam wrażenie, że ścisły finisz w „Kodzie Leonarda da Vinci” Brown po prostu potraktował po macoszemu. Ale tak to jest, gdy wcześniejsze piramidalne mataczenie obraca się przeciwko samemu autorowi i z napompowanego balonika zostaje zwiotczały beletrystyczny knot.

      Jednak największą skazą, której kompletnie nie jestem w stanie przełknąć ponownie (raz w „Aniołach i demonach” mi wystarczyło), jest w mojej ocenie naginanie wydarzeń historycznych i tworzenie alternatywnej rzeczywistości, które mają stanowić fałszywe rusztowanie dla fikcji literackiej. Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Zasada jest prosta: czarne jest czarne, a białe jest białe i nawet Dan Brown, rzekomo mistrz sensacji, musi się liczyć z faktami czy twardymi dokumentami. A jeśli tego nie robi, to znaczy, że albo jest ignorantem, albo manipulantem, albo jednym i drugim. Uch… i tak delikatnie go określiłam. Tłumacząc obrazowo, to trochę tak jakby ktoś powiedział, że bitwa pod Grunwaldem wcale nie miała miejsca lub że wygrali ją Krzyżacy, a następnie dorabiał do tej spreparowanej bzdury swoją opowieść.

         Dlatego bardzo dziękuję za tego typu znajomość. Wolę innych autorów, którzy nie próbują ze mnie drwić, manipulując faktami, by osiągnąć komercyjny efekt pod publiczkę. Po raz kolejny przekonałam się, że ilość sprzedanych egzemplarzy ani nawet niekończąca się lista przypochlebnych recenzji, których co najsłodsze fragmenty nomen omen przytoczono w tym wydaniu „Kodu Leonarda da Vinci”, nijak nie przekładają się na moje literackie ukontentowanie.

Jednak muszę uczciwie przyznać, że w całej tej sensacyjnej mizerii znalazłam też pewien plus, a mianowicie obcowanie z językiem oryginału. English, a zwłaszcza American English, przydaje się przecież coraz częściej czy to w wielkim biznesie, czy na drobnym zagranicznym wypadzie wakacyjnym. A „Kod Leonarda da Vinci” zawiera nieskomplikowane słownictwo, sporo tu dialogów, wyrażeń używanych na co dzień, więc gotowych przykładów do sytuacyjnego obycia się z jankeskim językiem do wyboru do koloru, czyli jakby powiedział sam Robert Langdon „you name it”. I to by było kluczowe w odpowiedzi na pytanie, dlaczego czasu spędzonego na lekturze „The Da Vinci Code” nie uważam za całkowicie straconego.

Książka „The Da Vinci Code” Dana Browna ukazała się nakładem wydawnictwa Corgi Books. 



25/07/2022

Jung Chang "Dzikie łabędzie" z Wydawnictwa PRIMA

 

Jung Chang "Dzikie łabędzie"
Jung Chang "Dzikie łabędzie"/
Wydawnictwo PRIMA

Ponownie przedstawiam Wam książkę z biblioteki, którą połknęłam z wielkim zainteresowaniem. Kolejna bibliotekarska rekomendacja trafiona w punkt. Co tym razem tak mi przypadło do gustu? „Dzikie łabędzie” Jung Chang.

          „Dzikie łabędzie” to historia trzech pokoleń pokazana oczami babki urodzonej jeszcze w cesarstwie chińskim, matki wychowanej już w czasach Republiki Chińskiej i córki, której przypadło żyć w Chińskiej Republice Ludowej. Kobiety łączą więzy krwi i rodzinna miłość, a dzieli polityczna cenzura, okrucieństwa systemu i sposób podejścia do władzy. Każda z nich zmuszona jest mierzyć się z problemami codzienności, zmagać się z hierarchicznym podporządkowaniem, a nawet drżeć o życie, lecz żadna z nich nigdy nie straci nadziei na lepszą przyszłość.

Jako najmłodsza z pokolenia, Jung Chang, zawarła w „Dzikich łabędziach” kwintesencję chińskich przemian, jakim podlegał jej kraj od schyłku cesarstwa aż do 1978 r., kiedy to już jako studentka w wieku 26 lat (po okresie odwilży i otwarcia się Państwa Środka na świat) wyjechała na stypendium językowe do Londynu.

Właściwą opowieść autorka poprzedziła drzewem genealogicznym swojej rodziny (co jest szczególnie przydatne choćby ze względu na specyfikę chińskich imion, z którymi nie jesteśmy osłuchani, więc poręczniej jest posługiwać się w razie potrzeby wygodną ściągawką). Mamy też krótką linię chronologiczną w rozbiciu na dwie płaszczyzny: pierwsza odnosi się do istotniejszych wydarzeń rodzinnych, a druga paralelnie wskazuje kamienie milowe wydarzeń w kraju, czyli skala mikro zestawiona została ze skalą makro. I wreszcie do naszej dyspozycji jest mapka Chin z naniesionymi miastami i rejonami, do których nawiązuje opowieść.

W historię „Dzikich łabędzi” wkraczamy dużymi krokami, lecz raczej z małymi stopami, bo babce – zgodnie z odwieczną chińską tradycją – krępowano stopy. Drobne uchodziły za dziewczęcy kapitał i dawały szansę na intratne zamążpójście. Nikt przy tym nie liczył się z bólem okaleczonej właścicielki (nierzadko wbrew woli jej samej), bo przecież prawdziwa chińska kobieta od dziecka wychowywana była w posłuszeństwie i chętna do poświęceń. Opowieść Chang usiana jest wieloma tradycjami, a jest ich szczególnie dużo w rozdziałach poświęconych babci.

W części, gdzie główną bohaterką zostaje matka, do głosu dochodzi potrzeba zmian społecznych, toczy się wojna z Japonią, a dodatkowo wewnętrzna walka o wpływy i finalnie o władzę między Kuomintangiem (dziś byśmy powiedzieli stronnictwem prawicowo-narodowym) a komunistami. Wówczas rodzą się ideały rewolucji społecznej ze szczytnymi hasłami powszechnej równości i pracy na rzecz sprawiedliwości klasowej, którym ślepo ulegną rodzice. W okresie, który z mojej perspektywy uważam za najciekawszy pod względem poznawczym, a mianowicie gdy główne światło skupia się na córce, komunizm wypacza się i przeradza w kampanię wielkiego skoku czy bestialskiej rewolucji kulturalnej, której celem było bezduszne wyeliminowanie wrogów klasowych, uczniów kapitalizmu, wrażych rewizjonistów.  Pragmatycznych sformułowań nie brakowało, bo nieomylny i boski wódz Mao był niezwykle kreatywny w terminologii. Zresztą nie tylko nomenklatura była jego pasją, choć ta akurat doskonale służyła mu do realizacji demonicznych zamiarów. Komunizm wpełza niczym padalec w każdą dziedzinę życia Chińczyków. Obdziela stanowiska, reglamentuje żywność, reguluje ilość kontaktów między małżonkami, a nawet określa kolor myśli, marzeń i snów.

Oboje rodzice autorki zostali komunistami, zwłaszcza ojciec był nieprzejednany w swoich komunistycznych zasadach. Oboje należeli do partii. Oboje też zajmowali prominentne stanowiska urzędnicze. Do czasu, zanim popadli w niełaskę reżimu, wiedli uprzywilejowany żywot wśród równych, choć oni akurat (ze względu na swe zasługi dla ojczyzny) byli równiejsi. Z tego tytułu przysługiwało im mieszkanie służbowe, darmowa służba zdrowia, a dzieciom lepsze szkoły. Opisując historię rodziny, Chang odsłania oblicze Chin z tamtych czasów. Pokazuje nie tylko, co się działo, lecz także tłumaczy przyczyny i konsekwencje poczynań machiny politycznej. Patrzy na wydarzenia jako prawdziwy uczestnik zmian, których sama doświadczyła, zarówno jako członek Czerwonej Gwardii, do której będąc nastolatką tak pragnęła się dostać, jak również jako uczestniczka wiejskich obozów, w których odbywała reedukację za nieprawomyślne postępowanie.

Ogromnie interesujący jest obraz Chin ze szczegółami życia, szczególnie wstrząsające są opisy wydarzeń  w okresie poprzedzającym wielki głód czy wyniszczającej rewolucji kulturalnej. Zwykle mamy ogólną wiedzę na temat wydarzeń z tego okresu, tu Chang wypełnia ją realnymi szczegółami, drastycznymi realiami, twarzami konkretnych osób. Nawet jeśli można przypuszczać, że niektóre fragmenty mogły zostać przez autorkę, zwłaszcza dotyczące działalności partyjnej rodziców, ukazane w łagodniejszym świetle, to nie zmienia to faktu, że „Dzikie łabędzie” pokazują bogaty przekrój panujących stosunków z tamtego okresu od ułomnej mentalności społecznej zaczynając, a na pokrętnym charakterze władzy kończąc.

Chang przedstawia zmiany zachodzące tak w rodzinie, w lokalnych społecznościach, jak w wymiarze całego kraju. Denuncjacje, terror, tortury, obozy pracy zmieniały przyjaciół we wrogów, a dawni wrogowie stawali się zapiekłymi prześladowcami. Wszyscy z Changów doświadczyli trucizny opresyjnego reżimu, jednak nie wszyscy doczekali rehabilitacji. Wszakże wypalone rozżarzonym żelazem rany i przeżyta trauma, która doprowadziła do skrajnego wyczerpania, spowodowały, że wiara w system mający zapewnić raj na ziemi, powoli zaczynała przesiąkać wątpliwościami. Zaczynała się cicha ewolucja poglądowa. Bo to przecież na razie tylko odwilż, a jeszcze nie rewolucja, by o prawach i wolnościach można było głośno mówić czy nawet krzyczeć.

„Dzikie łabędzie” Jung Chang to opowieść, którą czyta się z zapartym tchem tyleż z niedowierzaniem, co z przerażeniem. Z perspektywy czasu wydaje się paradoksalnie zadziwiająco prawdziwa i nierealnie niemożliwa. Można się na niej uczyć historii, studiować socjologię, pogłębiać wiedzę z doktryn politycznych i wreszcie wyciągnąć konkluzję ku przestrodze.

„Dzikie łabędzie” Jung Chang ukazały się pod auspicjami wydawnictwa PRIMA. Za polecenie świetnej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. 



18/07/2022

Radosław Lewandowski "Australijskie piekło"

Okładka książki Radosława Lewandowskiego pt. "Australijskie piekło" z galeonem na pierwszym planie
Radosław Lewandowski 
"Australijskie piekło" 

Na „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego skusiło mnie tło historyczne jego powieści. I choć jestem miłośniczką dziejów dawnych, to akurat nie tę cechę uważam za największy atut książki.

„Australijskie piekło” opowiada o wyprawie Batavii, statku należącego do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który na przełomie lat 1628/1629 wyruszył w swój dziewiczy rejs na Jawę. Niestety nigdy tam nie przybił, ponieważ w wyniku knowań niektórych członków załogi zboczył z kursu i tak nieszczęśliwie osiadł na rafie niedaleko zachodnich wybrzeży Australii, że w niedługim czasie zatonął, a wraz z nim jego drogocenny ładunek. Duża część załogi i pasażerów, w tym kobiety i dzieci, ewakuowała się na pobliskie wyspy. Inna część, po bezowocnych poszukiwaniach na archipelagu wody pitnej, zdecydowała się popłynąć na szalupie ratunkowej po pomoc. Zanim jednak dotarli do cywilizacji i wrócili ze wsparciem, wśród rozbitków na wyspie na czoło wysunął się samozwańczy watażka, skrzyknął podległą mu bandę i obwołał się admirałem, a następnie terroryzował i niewolił pozostałych przy życiu, wszelkie objawy nawet drobnego nieposłuszeństwa karząc śmiercią. Niewielu udało się przetrwać. Chyba żadna wyobraźnia nie jest w stanie wymyślić tego, czym uczestników wyprawy zszokowało życie. Tak można by podsumować całość wydarzeń. Niestety, podróż do Nowego Świata, zamiast okazać się bajką, przyniosła ze sobą ohydę dobrze sprawdzoną już na Starym Kontynencie.

Może zacznę od plusów. Radosław Lewandowski ma świetne wyczucie słowa. Jego bohaterowie posługują się soczystym językiem, miejscami stylizowanym na starszy, ale jakby wyłożonym współczesną podszewką, a szorstkie męskie rozmowy poprzerastane są marynarskimi epitetami. Niech „obwisłe cycki meduz” posłużą tu za drobny przykład. Całość jednak nie przybiera wulgarnego wydźwięku, a wręcz przeciwnie jest energicznie krzepka i wpisuje się w potrzebę chwili. Nie brak też chwytliwych wywodów na temat religii i choć to zaledwie XVII w. Lewandowski pozwolił spojrzeć swoim bohaterom na wiele kwestii dotyczących wiary w zadziwiająco aktualny sposób.

Nie inaczej dzieje się z opisami. Zarówno batalistyczne oblężenie Grolle, jak i bitwa morska z hiszpańskim galeonem, a także międzywyspiarskie potyczki wypadają bardzo naturalnie kompozycyjnie. Wydarzenia widzimy nad wyraz dokładnie, dudnią huki wystrzałów, zapach duszącego prochu drażni nam nozdrza i niemal uchylamy się od razów, które za chwilę spadną na naszą głowę, o ile w porę nie zareagujemy. Na lądzie czy na oceanie Lewandowski potrafi dać odpór wrogowi w sposób zdecydowany i plastyczny.

Ponadto „Australijskiemu piekłu” Lewandowski nie poskąpił ilości wydarzeń, czytelnik nie będzie mógł więc narzekać na mnogość scen, tym bardziej że autor upodobał sobie czynami, a nie słowami charakteryzować swoich bohaterów. Tych też tu nie brakuje. Momentami niemal prawie się w nich gubiłam. Żaden z głównych uczestników wyprawy charakterologicznie nie wypada blado. Mogą to być typki spod ciemnej gwiazdy, mogą nie wzbudzać sympatii, a szaleństwo niektórych odstraszać, ale braku wyrazistości nie można im zarzucić.

Oprawa graficzna również zasługuje na pochwałę. Stylizowana mapa z trasą rejsu, czcionka o lekko kaligraficznym kroju jakby tyle co wyszła spod gęsiego pióra oraz delikatna apla z przebijającymi się fragmentami kartografii rozbudzają wyobraźnię, zanim jeszcze zdążymy zatopić się w narrację na dobre.

Do czego więc się doczepię? A no, po pierwsze do tego tła historycznego, które mnie skusiło. Niby jest, ale liczyłam na więcej. Samo uplasowanie akcji w przeszłości i oparcie powieści na prawdziwym wydarzeniu historycznym, to nieco za mało bym mogła powiedzieć, że mój apetyt na dziejowe detale zostanie zaspokojony. Wprawdzie Lewandowski dołożył na zakończenie rozdział o geopolityce, jednak to trochę tak jakby z sernika powyciągać rodzynki i jeść je osobno.

Druga rzecz, której mi było mało, to spoiwo. Jak wspominałam, Lewandowski nie poskąpił na ilości scen, na ilości bohaterów, wydarzeń też jest tu naprawdę sporo. Być może tak mocno skupił się na pierwszym planie, na tym, co najważniejsze, że nieco mniej naświetlił osnowę? Nie umiałam dopatrzyć się między scenami wypełniacza, emocjonalnego spoiwa, porządnego podkładu intrygi i może przez to nie potrafiłam wychwycić napięcia, które powinno przecież ściskać mi żołądek wraz z rozwojem akcji.

Bohaterowie „Australijskiego piekła” to niewątpliwie postaci z krwi i kości, sprawiający wrażenie autentycznych. Jednak Lewandowski, dając im solidną cielesną obudowę, jednocześnie nie zajrzał im zbyt dokładnie pod skórę. Tylko czasami i tylko na chwilę majstruje w ich wnętrzu. Za mało mi było ich emocji i wewnętrznych przemyśleń. Gdy tylko autor zahaczał o ich świat duchowy, równie szybko zaraz robił krok wstecz. A myślę, że w tym obszarze Lewandowski miałby równie wiele istotnych kwestii do powiedzenia, jak w pozostałych. Toż dopiero mogłaby nas ogarnąć trwoga, gdybyśmy poznali myśli zdeprawowanego Kornelisza (pomyleńca, który obwołał się niepodzielnym władcą wyspy  i  uosabia XVII-wieczną wersję psychopaty terrorysty).

Mimo pewnego niedosytu podczas lektury mogę chyba podsumować, że Radosław Lewandowski podjął wyzwanie stworzenia z „Australijskiego piekła” swoistego marynistycznego widowiska. Na sztormową próbę wystawił w nim nie tyle statek (zatopione kufry ze złotem i inne cenne precjoza warte były fortunę), co przede wszystkim samych bohaterów, którzy w diabelskiej wyprawie stracili umiar, cześć, honor, a inni nawet życie. Los sobie bezceremonialnie zakpił z ich wyobrażeń o sobie, a każąc im poświęcić szczytne ideały, nie dał nic na osłodę, bo przecież wybór między złym a gorszym to z założenia alternatywa tragiczna.

Jako ciekawostkę powiem jeszcze, że „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego zdobyło główną nagrodę w piątej edycji konkursu literackiego „Brakująca Litera”.