20/01/2021

Z Panią Lidią Tasarz - gościem "Rozmów z Duszkiem" - o akcji #SzczepimySięDuszkiem

 


Dziś w ramach „Rozmów z Duszkiem” mam dla Was materiał ze spotkania z Panią Lidią Tasarz – autorką, m.in. powieści pt. „Nić Ariadny” i „Bez wyjścia”, które składają się na współczesny dyptyk sensacyjny. Ale zgodnie z duszkową tradycją nie tylko o samej twórczości dyskutujemy. Ponieważ Pani Lidia jest polonistką, z impetem zapuszczamy się w ostępy językowych możliwości, młodzieżowych inspiracji i nowoczesnych narzędzi komunikacji. A potem jakoś tak samoistnie skręcamy w obszary tajemniczej Agaty – bohaterki „Nici Ariadny”, która z kolei poszukuje prawdy nie tylko o sobie. Chwilę zatrzymujemy się przy SŁOWIE ROKU 2020, jakim zostało słowo „koronawirus”. I jak możecie się spodziewać, stamtąd już tylko maleńki krok do akcji #SzczepimySięDuszkiem. Poznajcie punkt widzenia Pani Lidii na temat szczepień przeciwko COVID-19.

Pani Lidio, było mi bardzo miło spotkać się z Panią. Zdopingowała mnie Pani do dalszych działań. Dziękuję.

W ramach „Rozmów z Duszkiem” połączonych z akcją #SzczepimySięDuszkiem ukazały się również wywiady z:

Zofią Tarajło-Lipowską

Anną Korzeniowską-Bihun

Zachęcam do ich obejrzenia.

19/01/2021

Amos Oz "Mój Michael" z Domu Wydawniczego REBIS

 

Książka Amosa Oza pt. "Mój Michael" postawiona obok białego, pluszowego duszka - maskotki bloga "Czytam duszkiem".
Amos Oz "Mój Michael"/
Dom Wydawniczy REBIS


Amos Oz wypowiedział kiedyś słowa: "Miłość nie jest słodka. Łączy skrajne poświęcenie ze skrajnym egoizmem. Zawiera w sobie potrzebę, by poświęcić się dla ukochanej osoby, a także by tę ukochaną osobę posiąść. By dominować i zostać zdominowanym"*).

I właściwie w dużej mierze oddają one uczucie, jakim Chana – główna bohaterka książki pt. „Mój Michael” – obdarza swojego męża. Najwyraźniejsza warstwa opowieści traktuje o małżeństwie dwojga młodych ludzi. Ona, Chana, studentka literatury hebrajskiej, ma 20 lat. On, Michael, student geologii, raptem niewiele więcej. Po ślubie zamieszkują razem w wynajmowanym mieszkaniu. Z perspektywy dekady Chana napisze w swoim zeszycie: „W zimowy dzień o dziewiątej rano potknęłam się na schodach. Nieznajomy chłopak chwycił mnie za łokieć. Rękę miał silną i pewną.”**) Jest rok 1950. Na wiosnę biorą ślub. Niebawem na świat przychodzi ich syn. Kolejne zapisy pokazują, jak małżeństwo zrodzone z marzenia, obszyte gronostajem fantazji i szyfrem znaków okazało się rozczarowaniem.

Sprowadzając charaktery obojga bohaterów do gatunków literackich, można powiedzieć, że on to sucha i rzeczowa rozprawka, czyli racjonalnie poukładany, z zakresem zadań do wykonania, może nie błyskotliwy, lecz mocny siłą solidności i konsekwentnej pracowitości. Ona to wytwór wyobraźni powstały z marzeń i snów, zmienna egocentryczka, przejawiająca tendencje do brutalności i neurotyzmu. Podobno przeciwieństwa się przyciągają. Te natomiast krążą wokół siebie, wyłaniają się milcząco z własnych półcieni, stroniąc od rozmowy. Są jak oddalające się elektrony. Jego i ją zetknął przypadek, bo słowa „przyczyna” oboje używają bardzo ostrożnie, jakby celowo unikali zetknięcia z ogniskiem zapalnym.

Paradoksalnie w książce „Mój Michael” na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim postać Chany – młodej kobiety, córki, żony, matki. Choć w tytule mowa o nim, bezwiednie otrzymujemy wiedzę o niej, jakby ona sama bała się, że zostanie pominięta, a wspomnienia stanowią jej sposób, by przetrwać, by pokonać strach przed zapomnieniem i śmiercią. Po 10 latach zapisuje w zeszycie – nawet nie nazywa go dziennikiem czy pamiętnikiem – chwile, które utkwiły jej w pamięci, chwile spędzone z Michaelem, z dzieckiem, a przede wszystkim z sobą samą. Nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, w tym także i na to, dlaczego wyszła za Michaela, Chana ucieka w stany, które dalekie są od realnego życia. Ucieka w głąb siebie, ucieka do fantazji, sennych marzeń. Jest w nich zwykle, w przeciwieństwie do prawdziwej Chany, silną i walczącą księżniczką, raz wybawiana z opresji, innym razem bezwstydnie poniżana, ale finalnie dumna i zwycięska. W fantazjach w różnych rolach pojawiają się także towarzysze zabaw z dzieciństwa – arabscy bliźniacy – silni, groźni, a jednocześnie pociągający tajemniczością. Chana, otoczona przyziemną codziennością, poszukuje intensywnych doznań poza schematem powtarzalnych dni, jednak nie potrafiąc pokonać lęków, dawnych zahamowań, niebezpiecznie dryfuje na pograniczu jawy i snu. Co charakterystyczne, dzięki tym zabiegom rzeczywistość u Oza staje się bardziej odległa niż sen, a przemijająca jawa opływa apatyczną Chanę, jakby ta była ledwie biernym obserwatorem, a nie uczestnikiem własnego życia.

Choć Michael studiuje geologię, lecz to Chana przejawia wiele cech wspólnych z tą nauką. Mimo że emocjonalnie zastygła jak miliony lat nawarstwień litosfery, jednak czasami potrafi palić ogniem nieposkromionej namiętności. Pełna sprzecznych sił, które na nią działają. Podobne podobieństwa widać między Chaną a Jerozolimą, miastem otwartym acz pełnym odgrodzonych dziedzińców. Chana napisze: „Można było siedzieć na dworze, a mimo to pozostawać w zamknięciu i ukryciu.”**) Jakby pisała o sobie, bo ona sama, choć młoda i pociągająca, jest już wewnętrznie skostniała, podobnie jak piękna Jerozolima, która z z powodu ostrych skał i głazów jawi się być niedostępną twierdzą.

Obraz Jerozolimy to kolejna warstwa, którą Oz przed nami rysuje. Jerozolima jako miasto, a także jako zarzewie istnienia zagrożeń z jej burzliwą przeszłością, niepewną teraźniejszością i wątpliwą przyszłością. Jerozolima została przez Oza zantropomorfizowana, autor nadał jej mnóstwo cech ludzkich. Raz jest smutna, innym razem odległa, knuje, jęczy, jej serce bije, czasem krwawi, a światło wydobywa z niej za każdym razem inną twarz. Widnieją na niej ślady historii dawnej i tej aktualnej z odczuwalnym napięciem na linii izraelsko-palestyńskiej oraz kryzysem sueskim włącznie. Jednak Oz aspektom politycznym nadał wymiar bliskiej codzienności, wprowadził je w półmrok uliczek, wyrył w zatartych napisach na murach „W ogniu i krwi upadła Juda, w ogniu i krwi Juda powstanie”**), utrwalił w posępnych płotach. Jerozolimski nastrój napiera cieniem kolczastych krzewów, każdym nadchodzącym dźwiękiem,  żywą pamięcią kamieni. Jerozolima jest w Chanie, a Chana jest Jerozolimą, od której nie ma ucieczki. Są na siebie skazane.

„Mój Michael” to także obcowanie z czasem. Z czasem, który wymyka się spod kategorii liniowego czwartego wymiaru. U Oza czas jest obecny, czas dotyczy i nie daje odpocząć. Staje w drzwiach niczym niechciany gość, którego można próbować nie dostrzegać, ale nie wolno ignorować. Oz doskonale to oddaje w zapisach Chany, która choć kurczowo trzyma się przeszłości i wręcz chorobliwie karmi się interpretacją minionych znaków, to jednak chwilami odsłania zapowiedź nadchodzących wydarzeń.

Powieść Oza usiana jest znakami, przeczuciami, znamionami. Żadne z nich nie zostało wyrażone wprost, każde spowite jest rozmytym kontekstem, zawoalowane przypadkiem, przysłonięte perspektywą, jakby wszystkie balansowały na wiotkiej granicy rzeczywistości i marzenia, jawy i onirycznych fantazji. Z jednej strony to one wydają się być drogą do poznania przyczyny, a z drugiej ostrzegają przed dążeniem do ślepej wykładni. U Oza trudno o niezbite wnioski i oczywiste stwierdzenia. To książka, z lektury której z pewnością narodzi się więcej pytań niż odpowiedzi. Ale może właśnie ta niejednoznaczna metaforyka stanowi metodę na znalezienie praprzyczyny? Tej odnoszącej się do małżeństwa Chany i Michaela, a także do historii Izraela i Palestyny. A może po prostu przyczyny? Chana znowu napisze: „(…) zarówno literatura, jak i geologia sięgają w głąb, do praźródeł, by wydobyć z nich ukryte skarby.”**)

Książka Oza usiana jest również skarbami. Choćby kwestie związane z siłą, którą człowiek posiada w sobie, ale także siłą pamięci, siłą będącą motorem napędowym do spełnienia marzeń, np. tych o niezależnym państwie. Czy siła to agresywna walka na śmierć i życie, akcentowanie własnej dominacji, z wyraźnym rozgraniczeniem na dobre i złe narody? Czy siła to raczej spokojna i konsekwentna praca nad rozwojem jednostki, Izraela i sąsiednich państw? Chana powie, że ta wersja jest zbyt banalna. Michael skonstatuje, że przecież „Banał nie jest przeciwieństwem prawdy.”**) Cały Oz – oględny i wielowymiarowy.

Paradoksalnie w „Moim Michaelu” siłą i słabością Jerozolimy, całego Izraela, ale i pojedynczego człowieka, jest destrukcyjna przeszłość, która syci się krwawymi skorupami, jest pogrążona w ciągłym konflikcie, osaczona wojennymi lękami, nękana przez sąsiadów, niespokojna i niespójna wewnętrznie. A jednocześnie z tej samej obolałej historii i istniejących zagrożeń rodzi się moc, która na palące jądro niepokojów nadsypuje utwardzoną poświeceniem, scalającą warstwę wyrzeczeń, konsekwencji, dyscypliny i odpowiedzialności. Tę sprzeczność postaw doskonale reprezentują Chana i Michael, ale widoczna jest również w obrazie samej Jerozolimie z otaczającą ją naturą czy w innych wątkach powieści.

Czy więc „Mój Michael” jest rzeczywiście książką tylko o rozpadzie małżeństwa? Czy może o samotności jednostki? Albo może o sile opuszczonego narodu? A może jeszcze o niezabliźnionych ranach, o oszustwie czasu? A może o…? Oz umiejętnie podsuwa mgnienia z pozoru przelotnej narracji, które pobudzając wyobraźnię czytelnika, wywołują obrazy i skojarzenia. W niektóre zanurzamy się z pełną prędkością, z innych po chwili się wycofujemy, nie będąc pewni właściwego kierunku, do jeszcze innych powracamy i zmieniamy co do nich punkt widzenia. Jednak to, co Oz opanował do perfekcji, już na początku swej drogi literackiej, to angażowanie czytelnika w dyskurs nie tylko o tym, o czym jest powieść, lecz także z czego została utkana.

Wielu widzi w Ozie pisarza-profetę, który potrafi przewidzieć przyszłość. Oz jednak nie nakazuje, nie nawołuje, Oz też nie moralizuje, a dyskretnie pokazuje zwykłe sprawy prostych ludzi, dzięki czemu wyostrza wrażliwość odbiorcy na kwestie tożsamości, na relacje jednostek w kontekście praw zbiorowości o przeciwstawnych interesach. To tu dopatrywałabym się jego siły sprawczej.

I jeszcze krótko o warstwie łączącej izraelskiego autora z polskim odbiorcą, czyli o przekładzie Agnieszki Jawor-Polak. Myślę, że przyjaźń Jawor-Polak z tekstem Oza szczególnie dobrze się prezentuje w najtrudniejszych do odzwierciedlenia mieszankach akwarelowo-świetlistych niuansów natury, w odcieniach chaotycznych nastrojów Chany oraz jej erotyzujących „przebiśnieniach”. Tłumaczka uchwyciła je tak, by źrenica, ucho, a także serce czytelnika mogło wyczuć najmniejsze niemal drgnienie przeistaczającej się atmosfery.

„Mój Michael” ukazał się w cyklu „Mistrzowie literatury” i trzeba przyznać, że Dom Wydawniczy REBIS opatrzył książkę godną oprawą. Twarda, materiałowa okładka. Klasyczna czerń połączona ze szlachetnie złoconymi i tłoczonymi literami. Gustowna elegancja, gdzie mniej znaczy więcej. Do tego papierowa obwoluta. Taką książkę warto czytać (nie jeden raz), taką książkę warto mieć w domowej bibliotece.

Za egzemplarz książki Amosa Oza pt. „Mój Michael” dziękuję Domowi Wydawniczemu REBIS.

*) P. Reiter, Wspominamy Amosa Oza, „Wysokie Obcasy”, 1.11.2019 r.

**) cytaty z książki Amosa Oza „Mój Michael” z Domu Wydawniczego REBIS

 

 

14/01/2021

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Anna Korzeniowska-Bihun

 


Zapraszam do obejrzenia kolejnego materiału z cyklu "Rozmowy z Duszkiem". Tym razem gościem jest Pani Anna Korzeniowska-Bihun - doktor nauk humanistycznych, specjalistka z zakresu wiedzy o teatrze, tłumaczka z języków wschodniosłowiańskich (białoruskiego, ukraińskiego, rosyjskiego) oraz angielskiego. 
 
Rozmawiamy o roli tłumacza, o teatrze, filmach, książkach oraz... szczepieniach. Anna Korzeniowska-Bihun tłumaczyła powieść Natałki Babiny pt. "Bodaj Budka" z Domu Wydawniczego REBIS. (Blog "Czytam duszkiem" również miał okazję recenzować ten tytuł.) Dowiemy się, ile języków źródłowych występuje w książce i czemu służy to zróżnicowanie. Usłyszymy, w jakie pułapki może wpaść tłumacz wielu języków i jak sobie musi z nimi radzić. Poruszamy interesującą i ważną kwestię wielkości Europy w kontekście wojny w Donbasie oraz dyskutujemy o ukraińskim filmie dokumentalnym "Kakofonia Donbasu", który przedstawia sytuację w tej części Europy.

Nie zapominamy też o zapowiadanym wątku związanym ze szczepieniami przeciwko COVID-19 i akcji informacyjnej #SzczepimySięDuszkiem. Będziemy mieli okazję posłuchać argumentów kolejnej osoby na temat zasadności szczepień przeciwko COVID-19.

A teraz zapraszam już do obejrzenia niezwykle intrygującej rozmowy z doktor Anną Korzeniowską-Bihun. 
 
Pozostałe materiały prowadzone w ramach akcji #SzczepimySięDuszkiem można obejrzeć tutaj: 
 

13/01/2021

Piotr Jastrzębski, Vladan Stamenkovic "Humanitarna wojna" z Instytutu Wydawniczego Książka i Prasa

 

Na elektronicznym czytniku wyswietlono stronę tytułową książki "Humanitarna wojna" obok figurka smukłego anioła.
Piotr Jastrzębski, Vladan Stamenkovic "Humanitarna wojna"/
Instytut Wydawniczy Książka i Prasa

Nie chce być inaczej. W nowym roku ciągnie mnie do starych książek. Najpierw „Historia Albanii” Jerzego Hauzińskiego i Jana Leśnego wydana w 1992 r., niedługo potem „Międzyrzecz” Piotra Ibrahima Kalwasa. Wyborna, ale z perspektywy, jaką rynek wydawniczy odmierza czas, wręcz antyk, bo z 2013 r. I teraz na dodatek „Humanitarna wojna” Piotra Jastrzębskiego i Vladana Stamenkovica z 2001 r. Istny zabytek. Co łączy te tytuły? Śródziemnomorskie tematy.

Z twórczością Piotra Jastrzębskiego zetknęłam się już wcześniej, czytając „Z dna” (z 2017 r. więc ledwie drobny przeżytek), która to książka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Pamiętam ją do dziś i polecam każdemu, kto chce poznać prawdziwe życie bezdomnego, alkoholika i narkomana w jednej osobie. Z zaciekawieniem sięgnęłam więc po „Humanitarną wojnę”, której jest współautorem. I… I już po przeczytaniu kilku pierwszych zdań zorientowałam się, po której stronie mają serce autorzy i nie chodzi tu ani o anatomię, ani o poglądy polityczne.

„Humanitarna wojna” to krótki reportaż z pobytu autorów w Kosowie w 1999 r., a więc w okresie trwającej wojny domowej zakończonej bombardowaniami NATO, w efekcie których Slobodan Milosevic, ówczesny prezydent Federalnej Republiki Jugosławii, w skład której wchodziła Serbia i tym samym jeden z jej regionów Kosowo, zdecydował się na wejście KFOR w celu pokojowej stabilizacji sytuacji w kraju. Nie będę się tu skupiać na naświetleniu tła historycznego sytuacji w Kosowie, bo po pierwsze nie jest to moim celem, a po drugie jest to tak obszerny temat, że mógłby wystarczyć na osobny materiał. A powiem, że historia Bałkanów jest z wielu powodów wyjątkowa i mnie z równie wielu powodów intryguje.

Autorzy „Humanitarnej wojny” takie tło historyczne naświetlili, jednak warto zauważyć, że w białym świetle reflektorów stoją tu Serbowie, natomiast cień kładzie się na Albańczyków, którzy są zarówno bezpośrednim sąsiadem Serbii, jak i zamieszkują Kosowo. Podział na czarno-białe charaktery jest też widoczny w dalszych częściach materiału. Autorzy kilkakrotnie podkreślają, że chcieliby odczarować krzywdzący wizerunek Serbów, którzy są powszechnie uznawani za inicjatorów wielu konfliktów na Bałkanach, przypisuje się im także podsycanie nacjonalistycznych idei. Obawiam się jednak, że próba podjęta przez autorów skończy się fiaskiem, choćby dlatego, że wybielanie historii poprzez pokazywanie tylko niektórych faktów lub pokazywanie ich w określonym kontekście zawsze kończy się tak samo. Obaj autorzy to dziennikarze, obaj doskonale operują tak słowem, jak i piórem, więc raczej nie posługują się czystym fałszem, bo to byłoby za proste, ale chętnie sięgają po fragmenty informacji czy przedstawiają wybiórczo wydarzenia, a najbliższa wydaje się im być jednostronna interpretacja faktów, zwykle na korzyść Serbii. By nie być gołosłowną, podam przykłady. Znalezione na terenie Serbii resztki po bombach ze zubożonym uranem zostały jednoznacznie przypisane NATO. Faktem jest, że NATO dociskane przez opinię międzynarodową przyznało, że takiej broni używało. Faktem jednak jest również i to, że podobnymi bombami dysponowały także strona serbska i albańska lub jednostki paramilitarne z związane z daną stroną. A autorzy w żaden sposób nie udowodnili pochodzenia znalezionych fragmentów, jednak podają, że są to resztki bomb NATOwskich. Kolejny przykład: Armia Wyzwolenia Kosowa jest pokazana jako albańska organizacja terrorystyczna, bo taką przez długi czas swojego istnienia rzeczywiście była, organizując zamachy na ludność cywilną. Jednak autorzy zapomnieli wspomnieć, że i strona serbska sięgała po te same metody, wykorzystując do tego specjalne oddziały wojskowe i pozawojskowe. Przytoczone przykłady w żadnym wypadku nie oznaczają mojej akceptacji dla tego typu działań, a jedynie stanowią dowód na to, jak nieobiektywnie opisują sytuację autorzy. Takie przykłady można mnożyć.

Wspomniałam, że „Z dna” Jastrzębskiego wwierciło mi się w serce i w duszę. Może właśnie dlatego, że siła przekazu była mocno sugestywna. Bo Jastrzębski niewątpliwie ma dar pisania, nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że to jego prywatne remedium na życie, które każdemu potrafi dopiec. Jednak metoda, która sprawdziła się w przedstawieniu osobistych przeżyć z własnego życia, razi w przypadku stronniczego przedstawiania konfliktu w tej części Bałkanów. Tu nikt nie miał i nie ma czystego sumienia. Ani Serbowie, ani Albańczycy. Próba przedstawienia konfliktu na zasadzie, że my jesteśmy ci dobrzy, a wy jesteście ci źli, wypacza obraz. W Kosowie mordowali i jedni, i drudzy. W Kosowie gwałcili i jedni, i drudzy. W Kosowie manipulowali i jedni, i drudzy. Przypisywanie szczytnych zachowań Serbom, a podłych Albańczykom służy jedynie pogłębianiu wzajemnych animozji, które szczególnie narastały przez ostatnie dziesięciolecia, a korzeniami sięgają aż do poprzednich stuleci.

Warto natomiast podkreślić, jak wyraźnie i wprost została nakreślona rola Sojuszu Północnoatlantyckiego, który doprowadził do interwencji zbrojnej NATO w Kosowie „dla obrony praw człowieka”. Wprawdzie w jej wyniku Slobodan Milosevic zgodził się na wycofanie wojsk z Kosowa i wprowadzenie tam sił pokojowych KFOR, jednak bombardowania pogłębiły tylko katastrofę humanitarną, ponieważ setki tysięcy ludności cywilnej, szukając ucieczki przed zagrożeniem, opuściło z dnia na dzień swoje domy. Rzadko natomiast podnosi się jeszcze jeden istotny fakt, a mianowicie Sojusz po raz pierwszy dokonał operacji zbrojnej bez wymaganej zgody ONZ. Co to oznacza? Między innymi to, że działał niezgodnie z procedurami oraz iż z obrońcy stał się agresorem. Co smutne i znamienne zarazem, opinia międzynarodowa jest w ocenie działań Sojuszu podzielona. Tak pod względem zasadności dokonywania samej interwencji, jak i jej skutków.

Jeśli chcecie wyrobić sobie choć względnie obiektywne zdanie na temat wojny w Kosowie, ten  materiał Wam w tym nie pomoże, bo jest zwyczajnie stronniczy i jednostronny. Jedynym, ale bardzo ważnym i wartym zapamiętania przekazem płynącym z „Humanitarnej  wojny” jest przesłanie, że każda wojna to zło. W każdej wojnie każda zaangażowana w nią strona jest przegrana. Wojna nie wyłania zwycięzców, a budzi demony.

Za elektroniczny egzemplarz „Humanitarnej wojny” Piotra Jastrzębskiego i Vladana Stamenkovica dziękuję Iwonie Niezgodzie – organizatorce konkursu literackiego „Brakująca Litera”.

PS. Książkę czytałam w wersji elektronicznej. Wydawca niestety nie przyłożył się zbytnio ani do pracy korektorskiej, ani redakcyjnej. Chyba najbardziej w trakcie czytania irytowało mnie, że nagle numery stron pojawiały się tekście, zdarzało się nawet, że w środku wyrazów. Mam nadzieję, że kolejne wydanie będzie już dopracowane.

 

 

12/01/2021

Piotr Ibrahim Kalwas "Międzyrzecz" z Wydawnictwa JanKa

Przy otwartej książce siedzi biały pluszowy Duszek z bloga "Czytam duszkiem".
Piotr Ibrahim Kalwas "Międzyrzecz"
Wydawnictwo JanKa

Niektórzy może zauważą, że rok 2021 zaczęłam sentymentalnie, bo najpierw sięgnęłam po książkę historyczną, a teraz po „Międzyrzecz” Piotra Ibrahima Kalwasa – rzecz starą jak świat, bo (sic!) aż z 2013 r. Leciwa (jak na rynek wydawniczo-czytelniczy, bo obchodząca już ósme, cukrowe, urodziny) lektura okazała się wystarczająco słodka, by spędzić w jej towarzystwie zimowe wieczory.

Kalwas krążył wokół mnie od dawna. Albo może to ja krążyłam wokół niego? Jednak nasze ścieżki nie miały okazji się przeciąć, mijaliśmy się, wyczuwali z oddali, wciąż w zasięgu, lecz nigdy na tyle blisko, by wzajemnie sobie powiedzieć, że nadszedł czas. Swoisty znak czasu? Czy znak „Międzyrzeczy”?

            „Międzyrzecz” Kalwasa to dla mnie współczesny grymuar, czyli księga wiedzy tajemnej. Jednak w odróżnieniu od klasyki, która zawiera zbiory magicznych zaklęć i objaśnia znaczenia symboli, „Międzyrzecz” skupia się na efektach końcowych, czyli metafizycznych przeżyciach w drodze do odnalezienia źródeł… źródeł tworzenia i tym samym źródeł istnienia.

            Kalwas lewituje wśród wartości uniwersalizmu i synkretyzmu, jednak – jak zapowiada wydawca na okładce – to nie jest nudny traktat, brak tu pseudonaukowych dywagacji odstręczających wagą hermetycznego języka, wręcz przeciwnie, gdy tylko oswoicie się ze stylem, jaki autor wprowadza, zatracicie się w morzu fluidów emocji, wielorakości, wieloznaczności i odmian, które bez najmniejszych ograniczeń pączkują na kartach „Międzyrzeczy”.

Zawsze fascynowały mnie książki, które potrafią przykuć uwagę nie tyle samą akcją, co pomysłem na opowieść. I taki właśnie przypadek reprezentuje dzieło Kalwasa. Do autora siedzącego w warszawskiej kawiarni (a będącego jednocześnie bohaterem opowieści) przypadkowo podchodzi obcy mężczyzna. Starszy pan przedstawia się jako profesor literatury i prosi o przewiezienie starego greckiego manuskryptu do właściciela cennego dokumentu, który czeka na niego na Wyspach Owczych. Tak zaczyna się podróż ta prawdziwa – o ile tak można powiedzieć, bo u Kalwasa wszystko i nic może okazać się zarówno prawdziwe, jak i zmyślone – jak i ta rozgrywająca się na odległej wyspie Eysturoy, na którą autor, jakiś czas po dziwnym spotkaniu w stolicy, dociera późnym wieczorem. Zapada zmrok, w oddali migocą światła, a w mgle szklącej się na szybach auta pejzaż coraz bardziej się załamuje i rozpierzcha, wreszcie jednak zza strug tnącego niemal poziomo deszczu wyłania się dom, który opisał profesor. Tam wyczekuje adresat przesyłki. Okazuje się, że autor wprawdzie dotarł do celu, ale to nie koniec drogi, którą przyjdzie mu iść. Ogromny dom mieści mnóstwo drzwi, a za każdymi z nich skrywa się historia, odmieniana przez czas, ludzi, nastrój, emocje. A jednocześnie przez miejsce i ludzi również podobna. Jak to możliwe, że choć czas się cofa, powtarza i zatrzymuje, to te same chwile nie są jednak takie same? Spytajcie Kalwasa. On Wam powie, ale nie liczcie na prawdę. Bo tę każdy z nas musi odczytać ze znaków, które towarzyszą szkatułkowym opowieściom. Z ich arabeskowej helisy wykluwa się znaczenie symboli, cytatów, powracających snów, przebłysków myśli, kulturowych szyfrów prowadzących w zakamarki nie tylko arabskich czy judaistycznych wartości.

            U Kalwasa każdy, z pozoru bardzo rzeczowy, szczegół może być wykorzystany do stworzenia nierealistycznego nastroju. Każdy zostaje podszyty wielokropkiem wyobraźni odbiorcy. Tylko bowiem od fantazji i bystrości czytelnika zależy, dokąd picatrixowe formuły go doprowadzą i czy w ogóle ulegnie ich metafizycznym klimatom. Pozazmysłowe doznania mnożą się bowiem wprost proporcjonalne do wielości odmian zagadkowych scen z pogranicza świata snów, mitów i hagad. Kruche, spowite niedopowiedzeniem intrygują wielością subtelnych wariantów i – co zadziwiające – za każdym razem pozwalają odkryć kolejną wersję obrazu, jakby z ziaren czasu wyłaniały się warstwy oszlifowane sekretną zapowiedzią następnych i następnych wrażeń zapętlonych w nieskończoność.

            Powiedzieć, że Kalwas snuje opowieść rodem z „tysiąca drzwi” (niczym Szeherezada opowieści z „Tysiąca i jednej nocy”) byłoby niezgrabnym faux pas, bo Allahem a prawdą to wciąż ta sama nić, tylko opleciona innym wspomnieniem i niosąca różny ładunek ekspresji. Kalwas bowiem wciąż śni ten sam sen, lecz w innym wydaniu. Jakim? To zależy, które drzwi otworzycie i w jakim lustrze odbije się dzieło. Jednak niezależnie od wersji, w której się zatrzymacie na dłużej, czy to w śródziemnomorskich odcieniach słońca, czy raczej w spowitej niepokojącą wonią sił piekielnych, w każdej czeka na Was tak bogactwo szczegółów, jak i zadziwiająca giętkość języka, jakimi Kalwas (z pełną tego świadomością) nas urzeka.

            Jeszcze słowo o oprawie. Wydawca opatrzył „Międzyrzecz” Piotra Ibrahima Kalwasa monochromatycznymi ilustracjami i akcentami graficznymi. Ponieważ moje oczęta już nie te, co kiedyś, więc gdy grafiki zachodziły na wersy, miałam niejakie problemy z odczytaniem tekstu, ale takich przypadków było na szczęście niewiele. Wszędzie tam, gdzie stanowiły wyodrębniony i niezależny od tekstu materiał, prezentują się doskonale i zdecydowanie uatrakcyjniają opowieść.

            „Międzyrzecz” Piotra Ibrahima Kalwasa ukazała się nakładem Wydawnictwa JanKa.

PS. „Międzyrzecz” to jeden z najsłodszych i najbardziej nieoczekiwanych prezentów, jaki ostatnio mi się przytrafił😊