28/12/2021

Harlan Coben "W głębi lasu" z Wydawnictwa Albatros

Na czytniku elektronicznym wyświetlono stronę tytułową książki Harlana Cobena "W głębi lasu". Na górze umieszczono logo "Czytam duszkiem".
Harlan Coben 
"W głębi lasu"/
Wydawnictwo Albatros

Nie miałam pod ręką nic do czytania. Stop. Właściwie to miałam, ale nie bardzo sama wiedziałam, na co mam ochotę. Po długim kręceniu nosem i po żmudnych przebieraniach w przepastnych elektronicznych zasobach wybór padł na Harlana Cobena w „Głębi lasu”. Gdzieś kołatało mi się w głowie to nazwisko, że popularne, że związane z sensacją, kryminałem, thrillerem czy czymś w tym rodzaju. Prawie. A prawie jednak robi różnicę.

            Fabuła. Do Paula Copelanda, prokuratora okręgowego w Newark, trafia policja, która znalazła zwłoki mężczyzny. Po przeszukaniu denata okazuje się, że trop prowadzi właśnie do prokuratora. Co więcej, zamordowanym ma być uznany 20 lat za zmarłego kolega Paula, tak oto sprawa dotyka bolesnych wspomnień związanych z obozem dla młodzieży, podczas którego zostało zamordowanych 2 nastolatków, a 2 pozostałych uznano za zaginionych, bo nigdy nie odnaleziono ich ciał. Jedną z zaginionych osób była siostra Paula. Mężczyzna zaczyna przypuszczać, że skoro po takim czasie odnalazł się jeden z zaginionych, może i jego siostra żyje. Z przeszłością splata się teraźniejszość – prestiżowa sprawa o gwałt, jaką prowadzi prokurator. Oskarżonymi są nienagannie wychowani studenci z zamożnych domów, pokrzywdzoną dziewczyna, która eufemistycznie mówiąc, parała się tańcem egzotycznym, czyli prostytucją, i już parę razy zadarła z prawem.

            Ponieważ Coben postawił sobie za cel zazębić kilka wątków, co akurat uważam za ciekawe, dłuższą chwilę trwa wprowadzenie czytelnika w ich szczegóły. Pojawi się też kilka spraw pobocznych, które po pierwsze mają na celu nieco zbić z tropu śledczego, po drugie odłożyć w czasie sprawy najistotniejsze, a po trzecie wprowadzić kilka elementów pomocniczych, służących wyjaśnieniu ludzkich zachowań. Sam Copeland wydaje się być pociągającym bohaterem, blisko czterdziestoletni wdowiec z dzieckiem, dobrze sytuowany, ubiegający się nawet o fotel kongresmena i na dodatek błyskotliwie inteligentny. O jego aparycji niewiele wiadomo, ale tyle chyba wystarczy, by czytelniczki (jeśli nie wszystkie, to przynajmniej duża ich część) zaszczyciły go przychylnym spojrzeniem. Pan prokurator nie jednego przestępcę skazał, nie jedno kłamstwo słyszał, by umieć odsiać ziarno od plew. Do kwestii praworządności ma niemal ortodoksyjne podejście, a życie pokaże mu, że może pewne poglądy będzie musiał zrewidować.

            I to właściwie koniec pozytywów, które miałabym do powiedzenia na temat „W głębi lasu” Cobena. Niezwykle przeszkadzał mi język, jakim napisana jest książka. Miałam wrażenie, że tłumacz nie skupił się należycie na swoim zadaniu. Niektóre fragmenty zwyczajnie zgrzytały mi w uszach. Dosłowne kalki z angielskiego niestety nie zawsze dobrze brzmią w innych językach. Konstrukcje szorowały po papierze i wybijały mnie z rytmu historii. Tyle pod adresem tłumacza.

        Drugi mankament nie dotyczy już tłumacza, a samego autora lub dokładniej mówiąc sposobu prowadzenia przez niego dialogów. Odnosiłam wrażenie, że Coben przeciągał rozmowy na siłę, bohaterowie powtarzali frazy, czasami dyskusje nie wnosiły nic nowego do treści, ale absorbowały czytelnika i odsuwały w czasie rozwiązanie zagadki. Ponadto, co było szczególnie widoczne w wypowiedziach głównego bohatera, Coben tak bardzo starał się wystylizować go na inteligentnego i bystrego prokuratora, że wydawało mi się, że niektóre sprzeczki z prokuratorem w roli głównej, mają służyć tylko ukazaniu jego wysokich lotów brawury intelektualnej. Nie przypadły mi też do gustu filozoficzno-psychologiczne wynurzenia pana prokuratora. Na tle całości wypadały – w moim przekonaniu – nieco sztucznie.

            W sumie „W głębi lasu” Harlana Cobena szczególnie mnie nie ujęło, choć generalnie pomysł na kryminał wraz z połączeniem wątków uważam za udany, jednak język i stylistyka istotnie obniżają moją ocenę na temat książki. Możliwe, że na całokształt oceny mogło mieć wpływ również moje początkowe niezdecydowanie, jakiej atrakcji literackiej szukam. Przeczytać przeczytałam, ale szału nie ma.

„W głębi lasu” Harlana Cobena ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros.      

 




27/12/2021

Sławomir Koper "Królowe salonów II RP" z Wydawnictwa Czerwone i Czarne sp. z o.o. S.K.A.

 

Okładka książki "Królowe salonów II RP" Sławomira Kopra, na której zamieszczono logo "Czytam duszkiem"
Sławomir Koper "Królowe
salonów II RP"/Wydawnictwo 
Czerwone i Czarne

W głównych rolach „Królowych salonów II RP” Sławomira Kopra występują:

1.      👉 Apolonia Chałupiec vel Pola Negri,

2.      👉 Tamara Łempicka,

3.     👉  Lucyna Messal,

4.      👉 Olga Boznańska,

5.      👉 Kazimiera Iłłakowiczówna,

6.      👉 Halina Konopacka.

Dobrze, że nie muszę pań sytuować na podium, bo miałabym problem. Każda z gwiazd świeci bowiem własnym blaskiem, ma ogromne atuty i przede wszystkim reprezentuje inne dyscypliny. Pola Negri – światowa sława kina niemego. Tamara Łempicka – skandalistka, malarka. Lucyna Messal – kapryśna diwa operetki. Olga Boznańska – ekscentryczna malarka. O, akurat Łempicka i Boznańska mogłyby ze sobą porywalizować, ale już może nie fatygujmy pań. Kazimiera Iłłakowiczówna – kąśliwa pisarka i last but not least Halina Konopacka – mistrzyni olimpijska w rzucie dyskiem.

            Sławomir Koper nie ukrywa swojej fascynacji okresem międzywojennym, to zresztą da się wyczuć czytając „Królowe salonów II RP”. Czasami nawet zastanawiałam się, co bardziej przebija spoza wersów? Jego historyczne zamiłowania czy może niemal ojcowska wyrozumiałość w stosunku do bohaterek, które przecież aniołami nie są i zdarza im się zaliczyć wpadkę albo nawet mocno przekroczyć akceptowalne normy, zwłaszcza towarzyskie. Tak czy inaczej, jego książka to czyste zaprzeczenie teorii, iż królowa jest tylko jedna. W tym przypadku przecież jest ich aż sześć! Jak je Koper przedstawia? Otóż różnie, od konkretów po możliwe hipotezy, od szczegółów do ogółów. Każdą z nich traktuje z należną jej rewerencją i poświęca swą uwagę. Ja wszakże nie ukrywam, że mimo iż będąc w otoczeniu tak znamienitych sław, to jednak czasami towarzyszył mi pewien niedosyt, ale mam wrażenie, że to zamierzony zabieg pisarski, ponieważ w zamyśle autora naszkicowane portrety mają być zaproszeniem, czymś w rodzaju biletu wstępu do następnego spotkania. Od nas samych już tylko zależy, czy na przyszłą schadzkę wybierzemy się kolejno z każdą z dam, czy tylko z niektórymi. Nie jest to w żadnym razie zarzut pod adresem Kopra, przeciwnie uznaję takie podejście autora za słuszne i jak najbardziej proczytelnicze. To jakby próbka przed poważniejszym występem. Mnie w każdym razie każda z kobiet na tyle zainteresowała, że z przyjemnością przyjrzę się im w przyszłości, bo biografie lubię i to nawet bardzo.

Ponadto Koper ma wypracowany styl i umiejętność selekcjonowania wiedzy. Obie te połączone zalety powodują, że „Królowe salonów II RP” naprawdę dobrze się czyta. Nie musimy przedzierać się przez skumulowany katalog dat, nawet bym podszepnęła autorowi, że z mojego punktu widzenia mogłoby ich być nieco więcej, ale to już każdy czytelnik oceni indywidualnie. Suche fakty ubiera w przyjazną formę, dosypując czasami kilka własnych dygresji. Gdy opisuje sferę prywatną, ma się wrażenie, że autor przedstawia bohaterki jak dobre znajome (lub jak wcześniej wspomniałam pobłażliwy tatko), dlatego zdradzając pozaprotokolarne szczegóły z ich życia, robi to z klasą, by ani one same, ani czytelnicy nie musieli się nadto czerwienić. Co dodatkowo może ująć odbiorcę, to częste odniesienia do współczesnych realiów, zwłaszcza porównania w zakresie wynagrodzeń, by uzmysłowić nam adekwatną miarę i rozmiar finansowego splendoru, jaki w związku z tym spływał na konta tychże znakomitości.

Podsumowując, „Królowe salonów II RP” Sławomira Kopra nie klasyfikuję do kategorii biografii sensu stricto, a raczej jako pewien zarys postaci, w tym epoki, w jakiej przyszło im żyć i tworzyć, pewien impuls do bliższej znajomości. Ten szkic jest na tyle kompletny, by móc zbudować sobie pewien obraz prezentowanych VIPów, a jednocześnie na tyle fragmentaryczny, by zaintrygować do poznawania dalszych szczegółów, które na tym etapie znajomości pozostają nieuchwytne.

         „Królowe salonów II RP” Sławomira Kopra ukazały się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne sp. z o.o. S.K.A.           




23/12/2021

Doris Lessing "Lato przed zmierzchem" z Wydawnictwa W.A.B.

 

Doris Lessing
"Lato przed zmierzchem"/
Wydawnictwo W.A.B.

„Lato przed zmierzchem” Doris Lessing zaliczam do lektur typu ambrozja dla ducha. Po ich zakończeniu zostaje w głowie tyle myśli, tyle pytań, że właściwie nie jestem w stanie sięgnąć po następną książkę, dopóki nie przeżyję, nie przemyślę, nie przetrawię aktualnej. Bardzo lubię ten stan przedłużonego obcowania z literaturą, powracania do wybranych miejsc, wyszukiwania intrygujących stwierdzeń, upewniania się, jak rozumiem dany fragment. I choć „Lato przed zmierzchem” nie może pochwalić się szczególną akcją, to fascynuje niezwykłością treści.

            Kate Brown, mieszkanka Londynu, żona neurologa, matka czwórki dzieci, w maju podejmuje pracę jako tłumacz na konferencji. Właściwie robi to nieco pod wpływem impulsu, ponieważ mąż wyjeżdża do Stanów na wymianę kadrową i zabiera ze sobą córkę. Pozostałe, też już pełnoletnie, dzieci rozjeżdżają się w inne strony świata. Zapowiada się, że zjadą do domu około października. Kate, by wypełnić czymś pustkę, nawiązuje współpracę zawodową, podczas której los zagna ją aż do Konstantynopola, a tam podejmie decyzję, która zaprowadzi ją nieoczekiwanie do zakamarków ukrytych pragnień.

„Lato przed zmierzchem” to opowieść o dojrzałej kobiecie, która przez lata żyła dla kogoś, ale nie dla samej siebie. Była żoną i kochanką dla męża, była matką i opiekunką dla dzieci, wreszcie panią domu dla rodziny. Pod wpływem sytuacji uzmysławia sobie, że do tej pory żyła uzależniona od potrzeb innych, wg ich reguł i ich grafiku. Wycierała zasmarkane nosy, troszczyła się o rozbite kolana młodych, o podróże służbowe męża, organizowała życie innym, a obecnie pozostając sama, czuje się opuszczona, wyeksploatowana emocjonalnie z tego, co miała do zaoferowania. Ma wrażenie, jakby stała na skraju przepaści, znad której nie można się już cofnąć. Wprawdzie prolongowana młodość wspomagana strojami dobrej jakości, staranną fryzurą i makijażem powodują, że fizycznie wciąż może być atrakcyjna, ale też odkrywa lub może trafniej powiedzieć, że przychodzi jej się zmierzyć z faktem, iż odarta z maski i drogiego zewnętrznego opakowania staje się niewidzialna dla otoczenia. Jej czas jako kobiety przydatnej do wykonywania domowych zadań przemija. Próbując wyrwać się z dotychczasowego schematu, podąża za wolnością, lecz wtedy właśnie zdaje sobie sprawę, iż czuje się przestraszona. Można by wspomóc się parafrazą myśli Franza Kafki, że bohaterka „Lata przed zmierzchem” ma wrażenie, że jest spętana, a równocześnie towarzyszy jej inne uczucie, że po uwolnieniu z pęt jest jeszcze gorzej. To jak pułapka bez wyjścia.

Lessing pokazuje główną bohaterkę z zewnątrz, jakby Kate obserwowała, analizowała i dyskutowała z samą sobą swoje dotychczasowe życie. Przestrzeń narracyjna jest nieostra, rozmyta, nierealnie przemija obok, co uwypukla doniosłość wewnętrznych rozrachunków ze stanu bycia kobietą. Prowadząc czytelnika od pytania od pytania, od zdarzenia do zdarzenia, Lessing inspiruje go do zastanowienia się nad sensem obranej drogi życiowej. Podpowiada, zestawia obrazy, te jednak nadal nie dają jednoznacznej i ostrej odpowiedzi. Jedyny sensowny wniosek, który się wyłania, zdaje się wieść do stwierdzenia, że wszystko jest… nonsensem, a to, co przeżywamy w danej chwili, nie jest trwałe, bo wracając do wydarzeń z przeszłości, może się okazać, że z perspektywy ocenimy je inaczej niż wcześniej. Lessing każe bohaterce szukać odpowiedzi na pytania, jak przeżyć życie, a w efekcie sama nieustannie wije się wśród uników.

„Lato przed zmierzchem” Lessing to przede wszystkim powieść naszpikowana egzystencjalną polemiką na temat roli kobiety, która traci samą siebie, przybierając maskę żony, matki, kochanki, pracownicy. Autorka rozpatruje, na ile te role są prawdziwe, na ile ograniczające i w jakim zakresie pozwalają realizować indywidualne kobiece ja zepchnięte na drugi plan. Przy okazji Lessing próbuje również rozprawić się z kłamstewkami, tymi mniejszymi i większymi, które towarzyszą kobiecie w imię dobra rodziny. Całość składa się na pierwszorzędne studium emocji.

„Lato przed zmierzchem” Lessing to książka, można rzec, wiekowa, bo wydana jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale wciąż niezwykle aktualna i poruszająca, jeśli chodzi o treść. Mam wrażenie, że to chyba właśnie dzięki uniwersalizmowi zawartych w swoich książkach prawd i wątpliwości literatura noblistki cieszy się wciąż ogromnym powodzeniem, dlatego z pełną świadomością i odpowiedzialnością polecam Wam „Lato przed zmierzchem” Doris Lessing. Zdziwicie się, jak głęboko może posunąć się autor w zdystansowanej analizie kobiecości.

            Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „Lato przed zmierzchem” Doris Lessing ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.




22/12/2021

Karen Blixen "Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu" z Domu Wydawniczego REBIS

Wokół książki Karen Blixen "Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu" rozsypano muszelki morskie i położono jabłko.
Karen Blixen "Uczta Babette i inne 
opowieści o przeznaczeniu"/
Dom Wydawniczy "REBIS"

„Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu” Karen Blixen to nie pierwsza książka tej autorki, po którą sięgnęłam. Pewnie domyślacie się, że pierwszą było „Pożegnanie z Afryką”. I nie mylicie się. Najpierw, lata temu, obejrzałam film. Spodobał mi się i zaciekawił na tyle, że spotkanie z książką było tylko kwestią czasu. Gdy powstaje adaptacja filmowa na podstawie lub w oparciu o książkę, zwykle pojawiają się pytania, co lepsze: film czy książka. To pytanie rodem z tych, co było pierwsze: jajko czy kura. Nie ma na nie właściwej odpowiedzi, ale w moich rankingach „Pożegnanie z Afryką”, „Noce i dnie” czy „Nad Niemnem” zaliczam do tego typu ekranizacji, które są równie udane jak ich literacki pierwowzór.

            „Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu” Blixen to zbiór pięciu opowiadań, z których jedno, tytułowe i chyba najbardziej znane, również zostało zekranizowane. Motywem przewodnim tomu jest przeznaczenie… przeznaczenie, które wchodzi w drogę bohaterom, by powikłać im plany, by zmienić ich wybory, zakpić z nich, a nawet… Więcej nie zdradzę, powiem tylko tyle, że każda z opowieści ma swój niepowtarzalny klimat. Tak, to nie są opowiadania, to nie są baśnie czy bajki, a właśnie opowieści, których słucha się podczas długich ciemnych wieczorów, grzejąc się przy kominku (telewizor i radio należy wyłączyć). Koniecznie muszą być snute na głos, ponieważ tylko wówczas można w pełni odczuć ich oddziałującą na wyobraźnię moc. Mam wrażenie, że z takim też zamiarem pisała Blixen, abyśmy poddali się czarowi opowieści przekazywanej z ust do ust, niesionej przez wędrowców do kolejnych rodzin. To stanowi zarówno o ich ulotności, jak i o sile, z jaką zapadają w ludzkie serca. W każdej z historii znajdziecie również pierwiastek egzotyki, nutę niepokojącej tajemnicy połączonej z niepewnością oraz ich dwoje, jego i ją, którym los weryfikuje siłę uczucia między nimi.

            Blixen niczym baśniowa Szeherezada często przenosi się z zimnych skandynawskich regionów w miejsca, które z założenia mogą rozgrzewać ciekawość słuchaczy, jak np. kraje arabskie czy jeszcze bardziej odległy Orient. Maluje szczegółem, abyśmy mogli stworzyć sobie wyraźny obraz i dostrzec sceny jak prawdziwe. Nie, nie prowadzi nas od razu do celu, umiejętnie odwleka to, co nieuniknione. Czasami pomija drobiazgi, które nazbyt prędko pomogłoby nam odgadnąć fakty. Po co zdradzać zakończenie, nawet jeśli zdajemy się domyślać finału? Autorka pozwala płynąć historii na falach rozbudzonej wyobraźni. Bo być może Blixen nie tyle chodzi o opowieść samą w sobie, co o ukazanie jej niezwykłości, by została w pamięci, inspirowała do wewnętrznych przeżyć, a może nawet do wczuwania się w role uczestników.

            W żadnym razie nie rekomenduję czytać opowieści Blixen samodzielnie. W żadnym razie nie rekomenduję czytać opowieści Blixen bez przerw między jedną a drugą historią. W żadnym razie nie rekomenduję czytać opowieści Blixen w niewygodnym miejscu. Natomiast gorąco polecam znaleźć chętnego lektora, który przeczyta nam kojącym głosem jedną z opowieści lub jej fragment, podczas gdy my albo zanurzymy się wygodnie w fotelu, albo wyłożymy się leniwie na miękkiej sofie, przymkniemy oczy i będziemy swobodnie ekscytować się tym, co zacznie się wraz z tokiem historii wyłaniać w naszych myślach. Za chwilę poczujemy, jak nurt opowieści zacznie nas unosić, wtedy wystarczy tylko przekroczyć próg wyobraźni i miękko przenikniemy w świat opowiadanej historii. Już jesteśmy po drugiej stronie…

            „Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu” Karen Blixen ukazała się nakładem Domu Wydawniczego „REBIS”. 
 




21/12/2021

Zyta Rudzka "Tkanki miękkie" z Wydawnictwa W.A.B.

Gdy czytałam „Annę Kareninę”, byłam pod wrażeniem znajomości przez Tołstoja kobiecej psychiki. Gdy czytałam „Tkanki miękkie”, uderzyło mnie, z jaką obserwatorsko-literacką wprawą Rudzka oddaje męskie zachowania. Tołstoj miał do czynienia tylko z Anną, Rudzka wzięła na warsztat i ojca, i syna.

            Nie, w żadnym razie nie porównuję Rudzkiej do Tołstoja. To jedynie wolne skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy podczas lektury „Tkanek miękkich”. Z autorką jeszcze nie miałam okazji literacko powiedzieć sobie dzień dobry, ale początek znajomości przypadł mi do gustu.

           Stylistykę „Tkanek miękkich” chyba trudno pomylić z inną. Jest dość oryginalna. Zdania przemykające niczym wolne myśli. Szybkie przerzucanie wątków. Częsta zmiana znaczeń. Niewydzielanie dialogów w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, powoduje, że Rudzkiej nie można czytać niejako na kolanie. Autorka wymaga od czytelnika uważności i skupienia. Im głębiej wchodzicie w relacje bohaterów, tym bardziej odczuwa się ciężar gatunkowy opowieści. Nie zdziwcie się, gdy na koniec odsapniecie z ulgą, zostawiając za sobą klimat książki. Ja też czułam się zawartością lekko zmęczona, a jednocześnie pod urokiem umiejętności pisarskich Rudzkiej.

            „Tkanki miękkie” to szczere wyznanie, spowiedź dojrzałego mężczyzny, z której stopniowo wyłaniają się okruchy przeszłości. Dominuje relacja z ojcem, prowincjonalnym lekarzem, natomiast statystkami okazują się kobiety w roli matek, żon, kochanek. Sceny są porozrzucane, im głębiej w treść, tym zdaje się większa ich kotłowanina. Mimo tytułu „Tkanki miękkie” zawartość jest chropawa i szorstka, brak tu odrobiny ciepła czy wrażliwości, jakby autorka okroiła do kości wszystko to, co mogłoby być uznane za przejaw pozytywnych uczuć. Wyjałowione myśli, drapiące rozmowy nawet na milimetr nie wychodzą poza kanciaste i powtarzające się ramy, a wysuszony wewnętrznie na wiór główny bohater nie budzi sympatii. Jest odpychający dla pacjentów, odstręczający dla bliskich, antypatyczny dla siebie samego. To nadęty bufon skupiający się na zewnętrznej estetyce, której główne ścieżki prowadzą od snobistycznie włoskiej garderoby do sztucznie uformowanego idealnego uzębienia. Wypacykowany na zewnątrz, gnijący w środku niczym jabłko, które psuje się od środka. Nie ma w nim ani iskry uczucia. Cokolwiek by się z nim wiązało, jest rozpatrywane przez pryzmat lekarskiego podejścia lub spaczone ordynarnością wulgarnego słownictwa.

            Ale to właśnie słownictwo uważam za mocną stronę „Tkanek miękkich”. Rudzka dokonała mezaliansu, bezceremonialnie łącząc strefę starannych wypowiedzi z podwórkowym grubiaństwem aż po zwykłe przekleństwa. W powieści język definiujący główną postać, określający jej wnętrze, równie mocno wykazuje objawy nadpsucia jak sam bohater. O czymkolwiek by nie pomyślał, czegokolwiek by nie powiedział, Rudzka formuje z tego dysonansowe zadziory. Dopełnia się tym samym obraz człowieka uwięzionego we własnym sposobie myślenia i postrzegania innych, obraz człowieka cynicznie zgorzkniałego. Autorka dodatkowo zwielokrotniając znaczenia dezorientuje czytelnika, każąc mu zastanowić się nad podtekstem, który tkwi zaszyfrowany w przekazie. Tym samym Rudzka udowadnia, że zwykłym postaciom potrafi przydać rys osobliwie niestereotypowy. Podobne cechy oryginalności nosi również otaczająca rzeczywistość. Niby prawdziwa, a jednak z cechami zakłamań czasowych typowych dla relacji wspomnieniowych czy zwierzeń. A przecież z takim właśnie wyznaniem syna w „Tkankach miękkich” mamy do czynienia.

          „Tkanki miękkie” Zyty Rudzkiej to lektura, która może nie przynosi czytelnikowi relaksu (sama wspomniałam, że z pewnym uczuciem ulgi westchnęłam, kończąc ostatnią stronę tekstu), ale swym poziomem literackim zdecydowanie zaspokaja jego zapotrzebowanie na porcję solidnych powieściowych wrażeń. A to oznacza, że po Rudzką jeszcze w przyszłości chętnie sięgnę.

            „Tkanki miękkie” Zyty Rudzkiej ukazały się nakładem Wydawnictwa W.A.B., a lekturę podpowiedziała mi bibliotekarka z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Koninie. Dziękuję za strzał w dziesiątkę. 

 




20/12/2021

Henning Mankell "Morderca bez twarzy"

Henning Mankell "Morderca bez twarzy"
Henning Mankell 
"Morderca bez twarzy"

Recenzując kryminały, zawsze podkreślam, że nie jestem ich entuzjastką, co nie znaczy, iż ich nie czytam. Owszem, czytuję. Stanowią swoistą przystawkę, urozmaicenie w skarbcu literackim, z którym się aktualnie bratam i wówczas, gdy potrzebna mi odskocznia czytelnicza.

        Podobnie było i tym razem, nieoczekiwanie naszła mnie potrzeba przeżycia kryminalnych wrażeń. Wybór padł na „Mordercę bez twarzy” Henninga Mankella. Niektórzy powiedzą klasyka, inni prychną, że staroć. I to, i to prawda. Staroć, ale jara staroć. Przyznam, że miałam szczęście, bo okazało się, że „Morderca bez twarzy” jest pierwszą książką serii o komisarzu Wallanderze. Bardzo dobrze się składa, bo niewątpliwie zamierzam sięgnąć po kolejne części w przyszłości. Może nie od razu i nie natychmiast, ale gdy za jakiś czas znowu najdzie mnie chrapka na mordercze emocje, to bez wątpienia będzie to znowu Mankell.

            W styczniu 1990 r. w jednym z wiejskich gospodarstw w szwedzkiej Skanii zostaje brutalnie zamordowane małżeństwo staruszków. Śledztwo podejmuje komisarz Wallander z Ystad. Sprawdza ślady, kilka tropów prowadzi donikąd. Pomimo małych sukcesów śledztwo utyka w martwym punkcie i dopiero po kilku miesiącach dochodzenie odżywa, ponieważ zostaje podjęty nowy wątek. Generalnie jak w każdym kryminale, zabili go, trzeba znaleźć mordercę. Co jednak odróżnia tę historię od innych, to sposób opowiadania. Mankell w dość suchy, a jednocześnie drobiazgowy sposób prowadzi czytelnika przez zawiłości sprawy. Przy określonych działaniach podaje dokładną godzinę i czasami mamy uczucie, jakbyśmy czytali policyjny raport. Gdy śledztwo zdaje się przygasać, zmienia się tok narracji, gdy natomiast pojawiają się kolejne interesujące przypuszczenia, sposób narracji również nabiera rzeczowego tempa. Właściwie z „Mordercy bez twarzy” możemy w szczegółach dowiedzieć się, jak wygląda praca grupy dochodzeniowej, jak rozdzielane są zadania, jak omawiane rezultaty, analizowane dowody, budowane hipotezy. Niewiele tu metafor, a mnóstwo konkretów.

       Mankell z powodzeniem skupia się nie tylko na aspektach kryminalistycznych, dzięki czemu opowieść mocno zyskuje, a główny bohater, komisarz Wallander, nabiera prawdziwego wymiaru. Nie bez znaczenia dla rozwoju postaci pozostaje tło rodzinne. Dowiadujemy się, że córka układa sobie życie niekoniecznie w sposób, który Wallander rozumie. Wieloletni związek małżeński chyli się ku upadkowi, a żona żąda rozwodu. U ojca pojawiają się początki sklerozy i zaczyna wymagać stałej opieki. Młodzieńcze przyjaźnie również nie wytrzymują próby czasu. A i sam Wallander nie jest człowiekiem bez skazy, zdarzają mu się głupstwa i wpadki. Oczywiście są i przyjemności, do których zalicza się zamiłowanie komisarza do opery, ale… ale wszystko to spotęgowane chłodnym skandynawskim klimatem nie napawa wielkimi nadziejami na pozytywną przyszłość. Zwłaszcza że nie wspomniałam jeszcze o aspekcie społecznym, który wywiera duży wpływ nie tylko na śledztwo, lecz także na poglądy mieszkańców, w tym samych policjantów. Mankell porusza w „Mordercy bez twarzy” problem uchodźców, którzy trafiają do Szwecji, by tu zaznać lepszego życia. Z obecnej perspektywy temat wciąż aktualny, a samej Szwecji przyszło się z nim mierzyć dużo wcześniej niż innym państwom europejskim. Być może dlatego, że zwykle jest postrzegana jako kraj o rozbudowanej pomocy socjalnej? Jednak i w tych obszarach Mankell trzyma się założonego schematu, czyli raczej krótko i zwięźle niż nudziawo i po próżnicy.

            Dzięki tak zbudowanej kanwie pojawiają się  dylematy nie tylko związane z samym wątkiem kryminalnym, lecz także rozterki emocjonalne oraz pytania o to, jaką pomoc oferować obcokrajowcom, by mogli w Szwecji poczuć się jak w domu, a i sami mieszkańcy czuli się w ich towarzystwie komfortowo. Wallander zastanawia się nad zasadami, czy muszą obowiązywać bezwzględnie i zawsze, nawet jeśli są błędne. Dzięki temu historia opowiadana przez Mankella staje się dużo bardziej interesująca niż zwykły kryminał, zwykły, czyli skupiający się głównie na wątku śledczym.

            Jeśli będziecie przy okazji w bibliotece i będziecie się zastanawiać, co spośród mnóstwa kuszących tomów wybrać, a kategorycznie nie odrzuca Was myśl o kryminale, to proponuję zdecydować się na „Mordercę bez twarzy” Mankella. Nie ma tu fajerwerków w stylu nadętego amerykańskiego show, a konkretne kulisy pracy detektywistycznej wraz z chłodną dedukcją faktów, przez co ma się wrażenie, że historia mocno kotwiczy tak w realiach profesjonalnych, jak i pozazawodowych. Intensywność odczuć dodatkowo potęguje surowość skandynawskich krajobrazów. 




19/12/2021

"Czytam duszkiem" wspiera 30. Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy

TO JUŻ 30. FINAŁ 
WIELKIEJ ORKIESTRY ŚWIĄTECZNEJ POMOCY 

eSkarbonka WOŚP

Od lat wspieram Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy jako osoba prywatna, a teraz także jako prowadząca blog "Czytam duszkiem". Nie inaczej jest i w tym roku. Naprawdę nie wiem, jak ten czas leci, i aż trudno uwierzyć, ale to już 30. Finał WOŚP. Tym razem finałowe hasło  WOŚP brzmi "PRZEJRZYJ NA OCZY", a celem jest zapewnienie najwyższych standardów diagnostyki i leczenia wzroku u dzieci. 

        Zadbajmy o oczyska 👀dzieciaków, tych mniejszych i większych, aby w przyszłości mogły samodzielnie czytać, przeżywać losy ulubionych książkowych bohaterów, razem z nimi cieszyć się i smucić, uczyć się z nowoczesnych podręczników. Dobry wzrok i zdrowe oczy to dla młodych ludzi szansa na komfortowe życie, dając im możliwości niezakłóconego rozwoju i szansę na lepszy start. 

       W tym roku ponownie zbieram do eSkarbonki WOŚP, do której link widnieje powyżej. Zachęcam Was bardzo, bardzo do zasilenia jej grosiwem i za każdą złotówkę z duszkowego 👻 serca 💓 dziękuję. 

    Jeśli macie wątpliwości co do autentyczności eSkarbonki WOŚP, jej prawdziwość możecie sprawdzić, klikając link poniżej, który został stworzony specjalnie w celu weryfikacji wiarygodności eSkarbonek WOŚP👇

Sprawdź eSkarbonkę WOŚP

        Każda eSkarbonka WOŚP jest aktywna do 1 lutego 2022 r. do północy. Po tym terminie zebrane w niej środki zostaną zarachowane na koncie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. 



29/11/2021

Helen Fielding "Dziennik Bridget Jones" z Wydawnictwa Zysk i S-ka

 

Na stole leży czytnik elektroniczny, wyświetla okładkę "Dziennika Bridget Jones", obok rozłożony papierowy dziennik z wpisem, na dzienniku długopis, obok kieliszek z winem i paczka zapełek.
Helen Fielding 
"Dziennik Bridget Jones"/
Wydawnictwo Zysk i S-ka

„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding czytałam pierwszy raz mniej więcej 20 lat temu. Pamiętam jedną scenę. Nie, nie z książki… Siedzę w tramwaju, na kolanach rozłożona książka z Bridget w roli głównej, śmieję się z bohaterki niemal do rozpuku, próbując jednak nieco stłumić śmiech, bo tramwaj to jednak bądź co bądź publiczny środek transportu, jednak czuję, że pasażerowie wokół mnie również się chichrają, z nieco większą dyskrecją, ale jednak. Do dziś nie wiem, czy była to radość z perypetii Bridget, bo przecież nie jest wielkim wyczynem czytać komuś nad głową, zwłaszcza gdy fabuła zaintryguje, czy zwyczajnie śmiali się ze mną lub uśmiechali do mnie, chcąc po prostu współuczestniczyć w fali radości. Co ciekawe, nie pamiętam dziś, jaka scena wówczas tak mnie rozbawiła niemal do łez.

Kilka dni temu Bridget znowu wpadła mi w oko i pod wpływem impulsu postanowiłam przeżyć to jeszcze raz. Tym razem towarzyszące mi emocje nie były już tak intensywne, bo to przecież nie pierwsze już wrażenie, a i kilka filmów z szaloną Brytyjką też obejrzałam, co spowodowało, że element zaskoczenia czy świeżości rozwiał się niczym londyńska mgła.

Bridget nie jest ani specjalnie ładna, ani szalenie zgrabna (zbierają się jej wałeczki tu i ówdzie), ani nawet inteligentna, choć potrafi mieć trafne riposty. Twórczyni bohaterki, Helen Fielding, też przecież do najwyższej ligi literackiej nie należy, warsztat ma dobry, ale nie żeby zaraz aż wybitny. Na czym więc polega fenomen Bridget Jones? Chyba właśnie na tym, że nie jest ideałem, dzięki czemu wiele kobiet może się z nią utożsamiać. Bridget tkwi w kajdanach stereotypów, szarpie się z modowymi trendami i estetycznymi kanonami. Mimo że na wielu polach ponosi klęskę (śmierdziuchy papierochy wciąż kopci, procentowe trunki też nie schodzą z repertuaru dnia), ale przecież główny cel zostaje osiągnięty, czyli znajduje mężczyznę, dla którego będzie królową idealną, naj we wszystkich możliwych konkurencjach. Czegóż chcieć więcej od życia jak nie szczęścia w miłości? I to właśnie panna Bridget dostaje.

Chyba i sama Fielding patrzy na swoje literackie dziecko z przymrużeniem oka, wymyślając Bridget wg boskiej zasady, jaką mnie Boże stworzyłeś, taką mnie masz. Podretuszowała tylko grubsze ubytki, poza tym pozwala bohaterce płynąć z prądem na skrzydłach marzeń. Cokolwiek by o niej nie powiedzieć, to umiejętność wiary w siebie, we własne możliwości jest tą, której warto się od Bridget uczyć. Dziewczęta, panie, będzie dobrze! Stać Was na to! Wniosek? Nie trzeba być chodzącym na nogach do samego nieba ideałem o przepastnym IQ, by osiągać życiowe cele!

„Dziennik Bridget Jones” zaszufladkuję do lektur, które można szybko przeczytać w podróży, pochłonąć na plaży czy u fryzjera. Ale równie dobrze będzie się nadawał na obłapiające chwile chandry, by odgonić się nim od smutków i drobnych utrapień. Nawet jeśli feministki okrzyknęły Bridget tylko wydmuszką, to i tak warto sięgnąć po „Dziennik”. Ta lektura na pewno humoru Wam nie zepsuje. A raczej jestem skłonna zaręczyć głową, że sięgniecie również po kolejne części.

„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding ukazał się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. 



26/11/2021

Sarah Helm "Kobiety z Ravensbrueck" z Wydawnictwa Prószyński i S-ka

Okładka książki "Kobiety z Ravensbrueck" Sarah Helm oprawiona w pasiastą ramkę, na górze logo "Czytam duszkiem"
Sarah Helm "Kobiety z Ravensbrueck"/
Prószyński i S-ka

Po lekturze książki Sarah Helm pt. „Kobiety z Ravensbrueck” chciałam początkowo napisać, że to nie jest lektura dla wszystkich. Za dużo w niej okrucieństwa, za dużo śmierci, za dużo zła. Ale zaraz potem zmieniłam zdanie i uznałam, że to powinna być lektura obowiązkowa dla wszystkich. Dlaczego? Dokładnie z tych samych powodów. Dlatego, że ukazane w niej wyrafinowane okrucieństwo, bezwzględne zło, jakie może wyrządzić jeden człowiek drugiemu, powinno być ku przestrodze zapamiętane, by nigdy więcej nie wydarzyło się nic podobnego.

           Sarah Helm w swojej książce oddaje głos głównie kobietom. Do niektórych byłych więźniarek udało jej się dotrzeć i porozmawiać osobiście, wypowiedzi innych autorka przytacza ze źródeł pośrednich. Materiał jest obszerny. Mimo ciężaru gatunkowego pozycję czyta się dobrze, ponieważ jest napisana zrozumiałym językiem, dobrze schronologizowana i logicznie uporządkowana.

            Helm ukazuje historię obozu od początku jego istnienia. Pokazuje, jak zmieniał się w zależności od celów stawianych przez Trzecią Rzeszę, dostosowywał, rozrastał. Dodatkowo komentarze dotyczące sytuacji Niemiec podczas wojny uważam za pomocne, gdyż dzięki nim czytelnik może zrozumieć przyczyny zachodzących zmian.

            Helm przedstawia chronologiczny przebieg wydarzeń w Ravensbrueck, skupiając się głównie na grupach narodowościowych lub etnicznych, które w danych okresach pojawiały się w obozie, jak wówczas wyglądały w nim warunki, jakie zagrożenia się pojawiały, jak radziły sobie nowo przybyłe osoby do obozu. Ciekawa jest hierarchiczność struktury obozowej w odniesieniu nie tyle do samych strażników, co samych więźniarek, które formalnie były ustanawiane w roli kapo czy blokowych. Nieformalnie natomiast tworzyły się również grupy zwane „arystokracją obozową” lub „starą gwardią”.

            Za najcenniejszy materiał publikacji Helm uważam wypowiedzi samych więźniarek, zwłaszcza gdy Helm decyduje się cytować je w obszerniejszych fragmentach. Dają one wówczas pełniejszy obraz wydarzeń. Zaraz po tym na drugim miejscu postawiłabym zdjęcia, które znajdują się w książce, przede wszystkim przedstawiające postaci lub twarze tak strażniczek, jak i samych więźniarek. Zwłaszcza ujęcia strażniczek, często uśmiechniętych, młodych dziewcząt, robią piorunujące wrażenie w zestawieniu z czynami, jakich władze obozowe dopuszczały się na więźniarkach. Fotografie doskonale wpisują się w sformułowanie, które ukuła Hannah Arendt o „banalności zła”. Zło nie ma swojej własnej twarzy. Zło może mieć twarz każdego z nas, miłej pani z piekarni czy sympatycznego listonosza.

          Nie mogło zabraknąć również wątku „królików doświadczalnych”. Wiadomo, że eksperymentom paramedycznym były poddawane głównie Polki. Pojawia się także wątek szpiegowski. Tysiące więźniarek, które przeszły przez obóz, to przecież tysiące historii. Nie każde życie udało się uratować, ale wiele wspomnień pozostało.

            Z literatury obozowej sporo już przeczytałam, a mimo to zaskoczeniem była dla  mnie informacja, że w Ravensbrueck działał… salon fryzjerski. Jednakoż nie zmienia to faktu, że Ravensbrueck pozostaje obozem zagłady, w którym niewiele dalej funkcjonowała komora śmierci, a w niej życie straciło mnóstwo kobiet z różnych krajów.

            „Kobiety w Ravensbrueck” Sarah Helm to szeroka panorama historyczna dziejów obozu koncentracyjnego, ale to przede wszystkim wielogłosowy dokument przedstawiający losy więźniarek, które przeżyły i z bólem wracają do czasów Holocaustu. Na kartach tej książki kobiety mają twarze, kobiety mają imiona i nazwiska, przez co są prawdziwe i autentyczne. „Kobiety w Ravensbrueck” to także dokument podtrzymujący pamięć o ogromie bezimiennych, które w obozie zostały zamordowane przez hitlerowski reżim.

            „Kobiety w Ravensbrueck” autorstwa Sarah Helm została wydana przez Prószyński i S-ka.


25/11/2021

Ignacy Karpowicz "Sońka" z Wydawnictwa Literackiego

Zdjęcie książki pt. "Sońka" Ignacego Karpowicza wraz z elementami kwiatowymi wystylizowano na starą fotografię. Z boku logo Czytam duszkiem.
Ignacy Karpowicz "Sońka"/
Wydawnictwo Literackie

„Sońka” Ignacego Karpowicza pochłonęła mnie bez reszty, bez przerw i bez jakichkolwiek oczekiwań wobec lektury. Zanurzyłam się w niej żarłocznie. Zachłystywałam się sformułowaniami, zagarniałam chciwie kolejne sceny, które wcinały się w umysł. Gdy skończyłam, prawie się oblizałam. Zachwycona, zdziwiona, zadowolona z dokonanego wyczynu. Odetchnęłam, odstawiłam na chwilę, by ochłonąć i… następnego dnia sięgnęłam po nią znowu. Już wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Mój głód został zaspokojony, już przeżyłam wrażenia, nie musiałam się więc spieszyć w obawie, że ktoś może mi wyrwać przyjemność z rąk. Teraz mogłam na spokojnie i z wyrafinowaniem zanurzać się w treść, dawkować ją porcjami, miesić w głowie słowa, powtarzać je, by wyryły się w pamięci na dłużej, dokładać i żuć ze smakiem. Za pierwszym razem to była lektura wygłodniałego czytelnika rzucającego się dziko na literacką strawę, za drugim razem to była niespieszna uczta delicjusza, który doskonale wie, z jak wykwintnymi doznaniami artystycznymi przyjdzie mu obcować.

           Karpowicz w sposób z pozoru przypominający klimaty baśniowych opowieści splata los starowinki Sońki i współczesnego yuppie Igora, wziętego reżysera. Trafią na siebie przypadkiem na poboczu piaszczystej drogi. Ona prowadzi z pastwiska krowę do skromnego obejścia. Jemu psuje się luksusowe auto i na dodatek brak zasięgu telefonii komórkowej. Bezradny dołącza do wiejskiego korowodu. Idą razem. On słucha. Ona opowiada. Jednak to, co pierwotnie we wspomnieniach kobiety zapowiadało się na romantyczną miłość, zaczyna się zabarwiać rdzawą czerwienią krwi, żółcią skrywanych zawiści, czernią wojennych masakr. Wydawałoby się, że oddalone od biznesowej gonitwy i wielkomiejskiego blichtru Podlasie wraz z upływem sennie przemijających pór roku zdążyło już zapomnieć o tym, co działo się w sercach i umysłach mieszkańców dawno, dawno temu. Tymczasem nieoczekiwane spotkanie Sońki i Igora okazuje się być oswobadzającym katalizatorem dla obojga bohaterów. U każdego z nich pamięć odżywa w zupełnie inny sposób.

            Powieść Karpowicza jest wielopłaszczyznowa. Znajdziemy w niej tak miły sercu i łatwo uchwytny wątek miłości. Znajdziemy nić tragicznych przypadków, ludzkie namiętności i rodzicielskie grzechy. Znajdziemy nie tylko wojenne okrucieństwo czy religijny i narodowy tygiel powiązań sąsiedzkich. Znajdziemy wreszcie tradycję, odnowę i przemianę. Ja natomiast chciałabym się skupić na sposobie, w jaki do zwierzeń głównej bohaterki podchodzi sam autor, który ze źródłowej historii Sońki tworzy wtórną opowieść o niej samej. Igor jako reżyser dokonuje bowiem przełożenia zasłyszanej historii na adaptację sceniczną.  W nurt przejmujących wspomnień wkrada się twór sztuczny z technicznymi didaskaliami o oświetleniu, rekwizytach czy szczegółach scenografii. Prywatne wyznanie zaczyna przybierać charakter przedstawienia na potrzeby szerokiej publiczności. Widzowie i krytycy będą się mu teraz przypatrywać z dystansem i chłodno analizować z perspektywy teatralnych foteli. Mam wrażenie, że tą inscenizacją Karpowicz celowo przełamuje płynność pierwowzoru, jakby drażnił się z odbiorcą, nie pozwalając mu w pełni nasycić się nastrojem chwili. Próbując oddać autentyk stworzony przez życie, buduje duplikat zrekonstruowany przez ziemskiego sztukmistrza. Prawdę powiedziawszy, nie jest to jedyny przykład, gdy do głosu dochodzi dwoistość, ale niewątpliwie jeden z najbardziej wyraźnych.

            „Sońka” to książka nieobszerna, liczy sobie zaledwie dwieście stron, ale autor zmieścił w niej bogactwo tematyki, która na długo zapada w pamięć. Zalega w niej kamieniem i odzywa się, wydawałoby się, w zupełnie nieoczekiwanych momentach, ponieważ postać kobiety potrafi wyłonić się niczym drżący obraz wymykający się spod przymkniętych powiek. Takie doznania przytrafiają mi się też czasami po lekturze Myśliwskiego czy Kolskiego. Choć stylistycznie inni, to moja reakcja na nich okazuje się być podobna.

            Uważam, że Ignacy Karpowicz stworzył niesamowitą historię i opatrzył ją w oryginalny sposób. Zachwyca język powieści. Jest jak miękka i podatna tkanka, którą autor z lubością nagina, kształtuje, rzeźbi. Raz rozluźniona, innym razem zwarta, sprawia wrażenie zupełnie bagatelnego narzędzia użytego do doniosłych momentów. Efekt? Świetny.

Dawno nie czytałam książki, która zrobiłaby na mnie tak mocne wrażenie jak „Sońka” Karpowicza, bo „Sońka” to lektura piękna. Piękna stylistyką, krystaliczną aurą, którą wokół siebie wytwarza, paletą otaczających słów i czystością bezwarunkowej miłości. Ale „Sońka” to również lektura bezwzględnie okrutna. Okrutna bagażem wielonarodowych demonów, ciężarem ludzkich żądz, a nawet brzemieniem kobiecości. Łącząc te przeciwstawne cechy, Karpowicz przekazał historię, która w równym stopniu oczarowuje, co niepokoi. Czytajcie więc „Sońkę”, bo naprawdę warto.

Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. 

"Sońka" Ignacego Karpowicza ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

W grafice wykorzystano elementy wektorowe ze zbiorów Freepik.

           



23/11/2021

Mariusz Kotowski "Pola Negri. Własnymi słowami" z Wydawnictwa Prószyński i S-ka


Od jakiegoś czasu szukam pomysłu na ciekawą osobowość, którą mogłabym przedstawić na swoim blogu „Czytam duszkiem”. Ostatnio, gdy pisałam o Helenie Modrzejewskiej, trafiło do mnie od Was sporo głosów, że chętnie dowiedzielibyście się więcej o życiu innych znanych Polek. Ba, mówicie i macie. Odpaliłam elektroniczny system biblioteczny, wybrałam odpowiednie tytuły, odebrałam zamówienie i zaczęłam lekturę pt. „Pola Negri. Własnymi słowami” Mariusza Kotowskiego. Nie zwlekając zasiadłam do niej z zapałem i… książka mnie rozczarowała. Wiedziałam wprawdzie, że nie będzie to typowa biografia, ponieważ autor zastrzegł, że jest to zbiór materiałów, w których o swoim życiu opowiada sama wielka Pola Negri. Stylistyka, w której utrzymana jest książka, sprawia, że pozycję czyta się przyjemnie, ale… ale… istotnych faktów, które pozwalałyby zbudować sobie zarys osobowości Apolonii Chałupiec, występującej pod artystycznym pseudonimem Poli Negri, znalazłam tam raczej niewiele. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że przeglądając Internet można trafić na więcej informacji o aktorce niż funduje Mariusz Kotowski.

Książka została podzielona na dwie części. W pierwszej znajdują się obszerne materiały pogrupowane na rozdziały, w których Pola Negri koncentruje się głównie… na swoich relacjach z mężczyznami. Takie fragmentaryczne ujęcie jej osoby jest dla mnie rozczarowujące i myślę, że nie stanowi choćby próby zmierzenia się z przestawieniem jej świata. Jak wspomniałam, autor zaznaczył, że książka zawiera zbiór publikowanych w prasie artykułów autobiograficznych Poli Negri. Kotowski jednak nie zamieścił jakichkolwiek wzmianek, kiedy i w jakich magazynach pojawiały się te materiały czy w jakich okolicznościach. Nie wiemy zatem, z jakiego okresu pochodzą. Możemy tylko przypuszczać, że były pisane pod publiczkę i mogły być drukowane za wynagrodzeniem, być może dla podtrzymania popularności aktorki.  

Rozważania Negri są obszerne, ale raczej skupiają się na budowaniu klimatu, romantycznej atmosfery opowieści z nią w roli głównej niż na twardych faktach. Podkoloryzowane w szczegóły luksusowego wystroju oraz emocje, które zawsze są w cenie, sprawiają wrażenie sztucznych scen stworzonych na potrzeby odbiorcy, który oczekuje kolejnej bajki rodem ze srebrnego ekranu. A ponieważ Negri była bystra i doskonale rozumiała siłę wizerunku, ubierała więc wspomnienia w piękną szatę i dawała je do druku, pozostając tym samym znowu w centrum zainteresowania. Taki przekaz mnie jednak nie zadowala.

Druga część zatytułowana „W kinie życie jest snem” jest również autorstwa samej Poli Negri i dla odmiany zawiera kilka krótkich opowiadań oraz krótki scenariusz filmowy. O niej samej dowiadujemy się z tej części tylko tyle, że… całkiem sprawnie władała także piórem.

Nieco światła na historię polskiej gwiazdy Hollywood rzuca przekrojowa chronologia wydarzeń zamieszczona na początku książki. Znajdziemy tam najważniejsze fakty tak ze sfery zawodowej, jak i jej prywatnego życia, dzięki czemu zyskujemy pewien obraz tego, co działo się na poszczególnych etapach kariery aktorki.

Kilka wartościowych konkretów znajdziemy też w krótkim wstępie. Żebym jednak nie okazała się skrajną malkontentką, muszę koniecznie wspomnieć, że za niewątpliwy atut uważam zamieszczoną w książce kolekcję zdjęć. Świetnie obrazują one różnorodne wcielenia Negri, przede wszystkim jako femme fatale z jej charakterystycznym spojrzeniem i zniewalającym uśmiechem.

Podsumowując, książka pt. "Pola Negri. Własnymi słowami" Mariusza Kotowskiego nie przyniosła mi tego, co mogłabym nazwać czytelniczym usatysfakcjonowaniem. Praktycznie nie dała szansy na to, na co liczyłam najbardziej, czyli na pogłębienie wiedzy o polskiej gwieździe światowego przecież formatu z okresu "złotej ery" Hollywood. 




10/11/2021

"Rozmowy z Duszkiem" - gościem jest Magdalena Jasny - autorka serii o "FarMagii"

Magdalena Jasny - autorka serii o "FarMagii", na którą składają się "FarMagia" oraz "Sekret lodowego klucza" - jest gościem "Rozmów z Duszkiem". 

Z Panią Magdaleną Jasny miałam już przyjemność rozmawiać w maju 2020 (link do wywiadu znajdziecie poniżej)😊👇

Magdalena Jasny - wywiad z maja 2020 r.

A teraz, będąc patronem medialnym drugiej części, zatytułowanej "Sekret lodowego klucza", ponownie odwiedzam łąki magicznej farmy dla cudownych istot, którymi opiekują się Tereska i Jonatan. Linki do recenzji obu części opowieści dla przypomnienia również poniżej👇:

"FarMagia" 

"Sekret lodowego klucza"

Najnowszy odcinek "Rozmów z Duszkiem" z Panią Magdaleną Jasny w dużej części jest poświęcony jej twórczości, czyli farmagicznym klimatom, lecz nie zabraknie także rozwinięć wątków na nieco szerszej arenie społecznej, jak choćby dotyczących poszukiwań piękna i inspirowania ciekawości. Tradycyjnie już pojawia się wzmianka o akcji #SzczepimySięDuszkiem.

Zapraszam do obejrzenia wywiadu z Panią Magdaleną Jasny👻



02/11/2021

RECENZJA PATRONACKA - Magdalena Jasny "FarMagia. Sekret lodowego klucza" z Novae Res

"FarMagia. Sekret lodowego klucza" Magdaleny Jasny leży obok maskotki bloga "Czytam duszkiem".
Magdalena Jasny "FarMagia. 
Sekret lodowego klucza" z 
Wydawnictwa Novae Res

Pierwszą część „FarMagii” Magdaleny Jasny czytałam w szerokim towarzystwie. To znaczy, byłam ja, była moja znajoma i jej 5-letni synek oraz od czasu do czasu nakrapiany rdzawymi łatkami kiciuch. Piszę „od czasu do czasu”, bo kto ma kota, to wie, że chadzają własnymi drogami i nie poddają się łatwo woli właściciela. Ten też czasami nam towarzyszył, a czasami zmykał w tylko sobie znajome rewiry. W skrócie powiem, że wszystkich nas „FarMagia” pochłonęła bez reszty i seans czytelniczy trwał kilka dni, bo przecież nie tylko o to chodzi, by czytać, lecz także by wspólnie przeżywać, pytać, dyskutować, a nawet… rysować.

Trzymając w dłoni kolejną część książki pt. „FarMagia. Sekret lodowego klucza” Magdaleny Jasny, stwierdziłam, że drugi raz zanurzę się w historię sama, by nikt i nic mnie nie rozpraszał i nie wybijał z rytmu rozwijania nici fantazji. Wiem, trochę to samolubne, ale inaczej trudno byłoby mi poskromić czytelniczą ciekawość. Czyli najpierw nacieszyłam się książką ja, a dopiero potem trafiła pod strzechy sympatycznych sąsiadów. Teraz możemy ją wspólnie czytać tak długo, jak chcemy, a nawet robić przerwy, bo mój apetyt został zaspokojony.

Podobnie jak poprzednio, już sama okładka nęci oko kolorową sceną przedstawiającą dwójkę bohaterów w towarzystwie udziwnionego stwora. Ponieważ Magdalena Jasny jest nie tylko autorką opowieści, lecz ma również talenty ilustratorskie, które wykorzystała w „Sekrecie lodowego klucza”, to sama zaprojektowała okładkę oraz każdy rozdział poprzedziła ilustracją. Zresztą w tworzeniu grafik uczestniczyła także jej córka. Co ciekawe, Młody odkrył, że ilustracje doskonale nadają się do kolorowania. W środku czeka na nas kilkadziesiąt rozdziałów i 309 stron czytania!

W „Sekrecie lodowego klucza”, podobnie jak poprzednio, prym wiodą Tereska i Jonatan. Tereska jest Opiekunką w magicznej krainie niezwykłych stworzeń, do której przedostaje się za pomocą lodowego klucza. FarMagia stanowi dom nie tylko dla smoków, jednorożców, hydr, pegazów, lecz także dla kapryśnie rozbrykanych elfów o czarodziejskich talentach. A ponieważ cudownych istot jest sporo, to i zajęć przy nich bez liku. Dobrze, że Jonatan – podobnie jak Tereska – kocha zwierzaki i uwielbia się o nie troszczyć, więc we dwójkę jest im zdecydowanie raźniej, mimo to sprawy do załatwienia wciąż się piętrzą. A to trzeba reanimować ledwie żyjącego ćmucha, a to ogony futrzakom wyszczotkować, a to zabawiać grymaśne chimerzątko, a to stawiać czoła powodzi, by ratować dobytek naukowy. Na dodatek znajdą się i tacy, co dla zysku i sławy będą z zimną krwią polować na mieszkańców cudownej krainy. Trzeba więc będzie oszacować ryzyko i podjąć walkę z intruzami, by podopiecznym nie stała się krzywda. A przecież poza FarMagią również toczy się życie… szkoła, nauka, odrabianie lekcje. Jak to wszystko pogodzić? Okazuje się, że Jasny znalazła sposób, by świat rzeczywisty pomysłowo połączyć ze światem magii.

Nastoletnim bohaterom nie brakuje przygód, a czytelnikom emocji. Do głównego wątku Jasny potrafi zręcznie wpleść baśń o czterech koniach czy zalążki mitycznych epizodów i narrację rozwija stopniowo, wprowadzając odbiorców w zakamarki opowieści tak, by nawet ci, którzy nie znają pierwszej części, mogli poznać zasady działania FarMagii. Tereska i Jonatan, choć o różnych temperamentach, wspaniale dbają o łączącą ich przyjaźń. Wiedzą, że mogą na siebie liczyć i doskonale się czują, odkrywając tajemnice otaczającej ich przyrody. Autorka podsuwa dzieciakom coraz to nowe wyzwania, daje im tym samym możliwość wykazania się, jak sobie radzić w życiu, wykorzystując zdobytą w szkole wiedzę w praktyce. Jak to młodzi teraz mawiają? I to ma sens😊 Każda przeszkoda, przed którą stanie tych dwoje, niesie ze sobą przydatne przesłanie lub wskazówkę. Bohaterowie uczą się dostrzegać zagrożenia, odróżniać dobro od zła czy poznawać ciężar kłamst i swobodę prawdy. Jestem przekonana, że „FarMagię” w pierwszej kolejności pokochają zwierzoluby, ale „Sekret lodowego klucza” otworzy serca także tych, którzy nie wiedzą, jak obchodzić się ze zwierzakami.

Jasny doskonale zna prawidła dobrej opowieści, zarówno sam pomysł, jak i jego realizacja są trafione w dziesiątkę. Narracja toczy się w swobodny sposób, od początku fascynuje naturalnym stylem, dając pole od uruchomienia wyobraźni młodego czytelnika. Dialogi są momentami tak autentyczne, że niemal zdają się być żywcem wyjęte z rozmów nastoletnich bystrzaków. Tu czas się nie dłuży, a wszystko dzieje się w porę i na dodatek z odpowiednim ładunkiem wrażeń. Jasny udowadnia, że przygoda może się przytrafić dosłownie wszędzie, nawet kawałek zwykłego kamyka może zainspirować, jeśli tylko zechce się dostrzec jego niesamowitość. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba mieć od razu pod ręką najnowsze technologiczne fajerwerki, by zapewnić sobie mądrą zabawę (choć pożytecznym wykorzystaniem Internetu jej bohaterowie nie pogardzą).  

„FarMagia. Sekret lodowego klucza” Magdaleny Jasny, podobnie jak pierwsza część, może stanowić dla młodych czytelników wyjątkowo atrakcyjną lekturę z wyraźnymi bodźcami do rozwijania własnych zainteresowań, dociekania przyczyn i odkrywania ciekawostek tkwiących w zachodzących zjawiskach. Tereskom, Jonatanom oraz wszystkim, którzy zechcą otworzyć drzwi magicznego świata, życzę fantastycznych przeżyć!

Za możliwość objęcia książki Magdaleny Jasny pt. „FarMagia. Sekret lodowego klucza” patronatem medialnym „Czytam duszkiem” dziękuję wydawnictwu Novae Res. 



09/10/2021

Edyta Kochlewska - autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry" - w "Rozmowach z Duszkiem"

Kobieta w sukience w kwiaty siedzi na ławce w parku. Ma założoną nogę na nogę. Łokciem wsparta o kolano, podpiera podbródek na dłoni.
Edyta Kochlewska - autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry"
(fot. Wojtek Męczyński)

Kim jest Edyta Kochlewska? W biogramie czytamy, że prawniczką, uciekającą dziennikarką (lecz nie wyczynową, bo jak sama zaznacza, sportów nie lubi). Dodatkowo poza biogramem pobuszowałam w sieci i dowiedziałam się, że jest także redaktor naczelną portalu dlahandlu.pl, oraz, co ważne z mojej perspektywy jako prowadzącej blog „Czytam duszkiem” głównie o tematyce literackiej, że jest także autorką książki pt. „Siedem ślubów mojej siostry”. Pani Edyto, gratuluję debiutu i zapraszam do „Rozmów z Duszkiem”.

Czytam duszkiem: Pani Edyto, dlaczego jest Pani uciekającą dziennikarką? Jak to mam rozumieć? O co chodzi?

Edyta Kochlewska: Gdy zdawałam na studia drogą eliminacji wybrałam te humanistyczne, bo nauki ścisłe, mówiąc oględnie, nie były moim konikiem. Pierwszym wyborem było dziennikarstwo, ale bałam się o wynik na egzaminie. Wybrałam więc opcję bezpieczną – prawo. Ta porażka by mnie nie zabolała. W ten sposób znalazłam się na prawie, ale już na piątym roku załapałam się na staż w małej redakcji. Mając takie zaplecze poszłam na studia podyplomowe z dziennikarstwa, żeby dopiąć sytuację, przed którą uciekłam pięć lat wcześniej. To był dobry wybór.

C.D.: Jestem, jak to się mówi, zapachowcem. Często śmieję się, że w poprzednim wcieleniu musiałam być chyba psem tropiącym, a w „Siedmiu ślubach mojej siostry” aż kipi od zapachów. Jak oddać na papierze urok aromatów, nut i wszelkich wonności, które tam się przebijają? Nie prościej wysłać czytelnika do perfumerii?

E.K.: Ostatnio zobaczyłam reklamę perfum Miss Dior 2021 z Natalie Portman, która leży na łące pełnej kwiatów. Pomyślałam: gdzie tę Zośkę zawiało? 😊 [Zośka to bohaterka „Siedmiu ślubów mojej siostry” – przypisek Czytam duszkiem] A mówiąc bardziej poważnie, zapach pojawił się jako motyw przewodni książki, bo potrzebowałam namacalnego elementu tłumaczącego popularność Zośki wśród tak różnych postaci jak psy, dzieci i mężczyźni. Nie brnęłam w poetyckie ich opisy. Postawiłam na skojarzenia. Tworząc je zdałam sobie sprawę, że zapachy mają dla mnie duże znaczenie. Pewnie dla wielu z nas. Nie na darmo marketingowcy rozpylają nam zapach chleba po centrach handlowych, gdy chcą wzbudzić w nas poczucie bezpieczeństwa i skłonić do wydawania większych kwot na zakupach. Jednak osadzenie akcji w perfumerii nie przyszło mi do głowy. Może następnym razem, przy innej opowieści.

C.D.: Może powiedzmy pokrótce, o czym jest książka pt. „Siedem ślubów mojej siostry”.

E.K.: Myślę, że każdy z nas może w niej znaleźć inną opowieść. Dla mnie jest historią o szukaniu siebie w sytuacji nadmiaru. Zośka nie ma spokoju, by wybrać drogę dla siebie. Rzuca się, a głównie rzuca mężczyzn. Dopiero chwila oddechu od rodzinnych oczekiwań daje jej szansę na zastanowienie się, czego chce od czego ucieka, co jej przeszkadza?

C.D.: Każdy ślub z perspektywy Zośki – głównej bohaterki – coś znaczy i wydarza się nie bez powodu… Trochę skomplikowała jej Pani życie.

E.K.: Ślub to niezwykle ograna sytuacja, którą wielu z nas lubi przeżywać na nowo, co pokazują wyniki oglądalności portali plotkarskich. Zośka dostała balon oczekiwań ślubnych jako prezent na starcie. Każdy kolejny wbijał szpilkę w podarowany jej mit. W tym sensie nie tyle komplikuję życie Zośki, co próbuję je upraszczać, by w końcu stanęła w momencie, w którym nie ma żadnych wygórowanych oczekiwań i kolorowych ułud. Jest czysta i otwarta na dobrą rzeczywistość, która może się wydarzyć.

C.D.: I jeszcze ta „siódemka” w tytule. Emblematyczna czy przypadkowa?

E.K.: Nie ma przypadków 😊 Siódemka przeskoczyła z niezrealizowanego scenariusza nawiązującego do biblijnej opowieści o kobiecie, której demon zabił siedmiu mężów w noc poślubną. Jednocześnie siódemka jako symbol jest tak nośna, że może zmieścić wszystkie znaczenia książki a nawet więcej. Jednym z nich jest przysięga – Zośka przysięga wiele razy. Kolejny to całość, zamknięty etap – tak jak w jej życiu. Jeszcze inny to związek kobiety i mężczyzny, bo kobietę opisuje liczba trzy a mężczyznę - cztery. I jak tu nie kochać symboli?

C.D.: Czy zrzucanie wszystkiego na estratetraenol, czyli popularne feromony, nie jest pewnym asekuranctwem w stosunku do samej bohaterki, jak i czytelników? Powiedzmy wprost, że to, co przydarza się Zośce w relacjach damsko-męskich, może spotkać każdą dziewczynę, każdą kobietę. Niepewność własnych emocji, nagłe zwroty uczuć…

E.K.: Obdarzyłam Zośkę niebiańskim zapachem jako formą tajemnicy do odkrycia. To coś, co bohaterka ma się pod nosem, a co jest jednocześnie nieuchwytne. Oczywiście, że w tym sensie każdy z nas ma w sobie coś, co jest naszą zaletą i skazą jednocześnie, błogosławieństwem i przekleństwem w jednym. Zawracamy często do tego samego punktu, potykając się w tych samych miejscach i nie rozumiejąc według jakiego schematu działamy. Dopiero gdy go rozpracujemy, wydaje nam się banalnie prostym szyfrem do złamania.

C.D.: Dużo ostatnio dyskutuje się o modelach rodziny, rolach, jakie jej członkowie powinni pełnić. Abstrahując od słuszności argumentów różnych stron, jakie rodzaje kobiecych ról uosabia Zośka?

E.K.: Zośka jest wolnym duchem, który nie chce przyjąć na siebie żadnej z narzuconych ról. Stąd co chwilę trafia do innego kraju, w objęcia innego mężczyzny czy do innej pracy. Uwielbia poruszać się po całej skali, nie tylko uczuć, ale także społecznych opcji, w które wskakuje i z nich wyskakuje. Nie marzy jej się mąż ani kariera, woli kolekcjonować nasycone emocjami sytuacje.

C.D.: A jak to jest z tymi oczekiwaniami w życiu? Tymi rodzinnymi, tymi ze strony bliższych i dalszych znajomych… Czy to jest element, który nas ogranicza, zwłaszcza kobiety, czy może przeciwnie, np. wyzwala do działań?

E.K.: Moim zdaniem ogranicza, ale pozwolenie na to ograniczenie tkwi w nas. Dopóki nie poznamy siebie, nie wiemy, co nam odpowiada. W tej sytuacji nawet trudno nam ocenić, czy jesteśmy gdzieś z własnego czy czyjegoś wyboru. Jest takie stwierdzenie w psychologii, że przez większość życia jesteśmy pod dyktando rodziców, bo albo zgadzamy się na wypełnianie ich projekcji, albo odbijamy o 180 stopni i działamy na przekór ich oczekiwaniom. Żadna z tych opcji nie ma jednak nic wspólnego z naszym wyborem pomysłu na siebie, bo spełniając czyjś sen lub uciekając od niego, nie mamy czasu zająć się sobą i swoją drogą, która czeka na nas.

C.D.: Fizycznie Zośka jest boginią o uwodzicielskim zapachu. Czy nie boi się Pani zarzutów ze strony nieposągowych czytelniczek, że stworzyła Pani modelowy ideał niewpisujący się w rzeczywistość, potwierdzając tym samym stereotypowe podejście do kobiecości?

E.K.: To prawda. Zośka ma urodę, ale głównie dałam jej pewność siebie. Od dziadka dostała przekonanie, że jest wyjątkowa i to jest jej główny atrybut. Kradnie, zdradza, leni się, ale z przekonaniem, że ma do tego prawo. To dlatego ludzie do niej lgną. Czują jej siłę. Podoba mi się taka opowieść o Ingrid Bergman, która popisywała się numerem z wyszarpywaniem obrusa spod zastawy, bez uronienia kropli wody. Zaskoczonemu towarzystwu tłumaczyła „to nic trudnego, musisz mieć tylko pewną rękę”. Ta pewna ręka nie wzięła się w niej znikąd. Była wielbiona przez swojego ojca. Podobnie jest w przypadku Zośki. Sama uroda by jej nie poniosła przez książkowe życie. Pewność siebie niesie.

C.D.: W „Siedmiu ślubach mojej siostry” panuje swoisty klimat, niepowtarzalna atmosfera. Trochę odrealniona, przybrana słodkością wspomnień i poczuciem humoru. Skąd decyzja, by właśnie tego typu stylistykę zaoferować czytelnikowi?

E.K.: Od listopada do lutego, gdy za oknem najciemniej, napadam na biblioteczki przyjaciół i kawiarni oraz witryny księgarń w poszukiwaniu czegoś zabawnego, poprawiającego humor, wytrącającego mózg ze skupiania się na ciemnicy dookoła. Gdy trafiam na coś inteligentnie wesołego, czuję się jakbym znalazła życiodajną wodę.  Moja córka uraczyła mnie kiedyś takim stwierdzeniem, „gdy ma się dobry humor, nawet pokrzywy mniej pieką”.  Mam nadzieję, że część osób sięgających po książki szuka w nich właśnie takiego uczucia oderwania – pełnego wejścia w opowiadaną historię i pogrzania się w jej cieple. W taki klimat celowałam.

C.D.: „Siedem ślubów mojej siostry” czyta się duszkiem, a jak się pisze taką książkę? Od razu zmierza się wytyczonym szlakiem do celu, czy następują modyfikacje, niektóre  konieczne, a niektóre niezamierzone? Przypuszczam, że bohaterka pokroju Zośki nie jest prosta do poskromienia, nawet literackiego.

E.K.: Tej książki nie pisało mi się duszkiem. Opowieść mi się rwała, pruła, ślimaczyła. Głównie dlatego, że nie chciałam uwierzyć w mantrę niemal wszystkich pisarzy „stwórz plan”. Gdy w końcu dałam planowi szansę, Zośka grzecznie wskoczyła w ramy, które można było domknąć.

C.D.: Interesują mnie motywacje, z powodu których napisała Pani tę książkę? Gdyby to była wyłącznie indywidualna potrzeba, myślę, że pierwopis nadal leżałby sobie cichutko w szufladzie. A tak zakładam, że jednak był jakiś cel, jakieś przesłanie, komunikat do odbiorcy. Czy tylko rozrywka beletrystyczna?

E.K.: Nosiłam tę historię w sobie z przekonaniem, że jest warta opowiedzenia. Jako fanka historyjek, opowieści i puent uważałam, że trzymanie jej pod kocem byłoby czystym marnotrawstwem. A skoro żyjemy w świecie „zero waste”, to nie mogłam na to pozwolić.  

C.D.: Wszystko, co pierwsze, zwykle zostaje z nami na zawsze. Mam na myśli wrażenia z tym związane. Pierwsza miłość, pierwszy samochód, pierwsza książka… Jakie odczucia Pani towarzyszą w związku z napisaniem, a następnie wydaniem książki? „Siedem ślubów mojej siostry” jest już na rynku przecież od pewnego czasu.

E.K.: Gdy na wieczór autorski przyszli przyjaciele i w ich towarzystwie usłyszałam na głos fragment książki, czułam euforię. To był wieczór idealny. To uczucie zostanie ze mną. Ale od kolejnego ranka pies czekał na wyprowadzenie, bułki na posmarowanie masłem, kaloryfery na odpowietrzenie, katar na wyleczenie. Taki przekładaniec mi odpowiada.

C.D.: Co czuje autorka, gdy dowiaduje się od swoich czytelników, że w książce przez nią napisanej odnajdują coś, czego autorka absolutnie by się nie spodziewała, o czym autorka sama nie myślała, tworząc ją. Czy to wciąż jest wówczas dla Pani taka sama książka, czy może inna?

E.K.: Przyklaskuję. Zdaję sobie sprawę, że każdy czyta książki, ogląda filmy i wystawy przez swój pryzmat, swojego postrzegania świata, swoich kolorów życia. Jest takie zdanie w książce „marzyć o rzeczach małych i wielkich kosztuje tyle samo. Lepiej marzyć o wielkich”. Zaczerpnęłam je z rozmowy w windzie z moim znajomym, a potem powiedziałam mu, że zrobiłam z niego użytek. Cieszę się, że pójdzie dalej – powiedział. Taki był mój zamysł puszczenia różnych zdań w ruch. Jeżeli w kimś zarezonują – świetnie, jeżeli nie – zostaną tylko słowami.

C.D.: A na koniec pytanie o prywatne podwórko. Mówi Pani, że chodzi wcześnie spać. Nie szkoda zapadać w sen, gdy wokół tyle się dzieje?

E.K.: O nie! Snu nigdy nie traktowałam jako straty, ale wejście w nową rzeczywistość. Mam kolorowe i ciekawe sny, dlatego dużym szacunkiem darzę aktywność przeżywaną z zamkniętymi oczami. Co ciekawsze kąski zapisuję. O ile nigdy nie byłam fanką pamiętników, to do zapisanych snów chętnie wracam. A już ostatnio jak przeczytałam, że Kora lubiła zapisywać sny, poczułam się zupełnie rozgrzeszona ze swojego „spaniowego” hobby.

C.D.: Bardzo dziękuję za rozmowę. Czytelników zainteresowanych książką Edyty Kochlewskiej pt. „Siedem ślubów mojej siostry” zapraszam na strony Oficyny Wydawniczej SILVER. Tam można książkę kupić, a przy okazji przejrzeć inne propozycje wydawnictwa.

E.K.:  Dziękuję za takie dokładne przepytanie mnie. 


Patronacką recenzję książki Edyty Kochlewskiej pt. "Siedem ślubów mojej siostry" z Oficyny Wydawniczej SILVER znajdziecie w linku poniżej. Zachęcam do zapoznania się😊

Edyta Kochlewska "Siedem ślubów mojej siostry" z Oficyny Wydawniczej SILVER