Henning Mankell "Morderca bez twarzy" |
Recenzując kryminały, zawsze podkreślam, że nie
jestem ich entuzjastką, co nie znaczy, iż ich nie czytam. Owszem, czytuję.
Stanowią swoistą przystawkę, urozmaicenie w skarbcu literackim, z którym się
aktualnie bratam i wówczas, gdy potrzebna mi odskocznia czytelnicza.
Podobnie
było i tym razem, nieoczekiwanie naszła mnie potrzeba przeżycia kryminalnych
wrażeń. Wybór padł na „Mordercę bez twarzy” Henninga Mankella. Niektórzy
powiedzą klasyka, inni prychną, że staroć. I to, i to prawda. Staroć, ale jara
staroć. Przyznam, że miałam szczęście, bo okazało się, że „Morderca bez twarzy”
jest pierwszą książką serii o komisarzu Wallanderze. Bardzo dobrze się składa,
bo niewątpliwie zamierzam sięgnąć po kolejne części w przyszłości. Może nie od
razu i nie natychmiast, ale gdy za jakiś czas znowu najdzie mnie chrapka na
mordercze emocje, to bez wątpienia będzie to znowu Mankell.
W
styczniu 1990 r. w jednym z wiejskich gospodarstw w szwedzkiej Skanii zostaje
brutalnie zamordowane małżeństwo staruszków. Śledztwo podejmuje komisarz
Wallander z Ystad. Sprawdza ślady, kilka tropów prowadzi donikąd. Pomimo małych
sukcesów śledztwo utyka w martwym punkcie i dopiero po kilku miesiącach
dochodzenie odżywa, ponieważ zostaje podjęty nowy wątek. Generalnie jak w
każdym kryminale, zabili go, trzeba znaleźć mordercę. Co jednak odróżnia tę
historię od innych, to sposób opowiadania. Mankell w dość suchy, a jednocześnie
drobiazgowy sposób prowadzi czytelnika przez zawiłości sprawy. Przy określonych
działaniach podaje dokładną godzinę i czasami mamy uczucie, jakbyśmy czytali
policyjny raport. Gdy śledztwo zdaje się przygasać, zmienia się tok narracji,
gdy natomiast pojawiają się kolejne interesujące przypuszczenia, sposób
narracji również nabiera rzeczowego tempa. Właściwie z „Mordercy bez twarzy”
możemy w szczegółach dowiedzieć się, jak wygląda praca grupy dochodzeniowej,
jak rozdzielane są zadania, jak omawiane rezultaty, analizowane dowody,
budowane hipotezy. Niewiele tu metafor, a mnóstwo konkretów.
Mankell
z powodzeniem skupia się nie tylko na aspektach kryminalistycznych, dzięki
czemu opowieść mocno zyskuje, a główny bohater, komisarz Wallander, nabiera prawdziwego
wymiaru. Nie bez znaczenia dla rozwoju postaci pozostaje tło rodzinne.
Dowiadujemy się, że córka układa sobie życie niekoniecznie w sposób, który
Wallander rozumie. Wieloletni związek małżeński chyli się ku upadkowi, a żona żąda
rozwodu. U ojca pojawiają się początki sklerozy i zaczyna wymagać stałej
opieki. Młodzieńcze przyjaźnie również nie wytrzymują próby czasu. A i sam Wallander
nie jest człowiekiem bez skazy, zdarzają mu się głupstwa i wpadki. Oczywiście
są i przyjemności, do których zalicza się zamiłowanie komisarza do opery, ale…
ale wszystko to spotęgowane chłodnym skandynawskim klimatem nie napawa wielkimi
nadziejami na pozytywną przyszłość. Zwłaszcza że nie wspomniałam jeszcze o
aspekcie społecznym, który wywiera duży wpływ nie tylko na śledztwo, lecz także
na poglądy mieszkańców, w tym samych policjantów. Mankell porusza w „Mordercy
bez twarzy” problem uchodźców, którzy trafiają do Szwecji, by tu zaznać
lepszego życia. Z obecnej perspektywy temat wciąż aktualny, a samej Szwecji
przyszło się z nim mierzyć dużo wcześniej niż innym państwom europejskim. Być
może dlatego, że zwykle jest postrzegana jako kraj o rozbudowanej pomocy
socjalnej? Jednak i w tych obszarach Mankell trzyma się założonego schematu,
czyli raczej krótko i zwięźle niż nudziawo i po próżnicy.
Dzięki
tak zbudowanej kanwie pojawiają się dylematy nie tylko związane z samym wątkiem
kryminalnym, lecz także rozterki emocjonalne oraz pytania o to, jaką pomoc
oferować obcokrajowcom, by mogli w Szwecji poczuć się jak w domu, a i sami
mieszkańcy czuli się w ich towarzystwie komfortowo. Wallander zastanawia się
nad zasadami, czy muszą obowiązywać bezwzględnie i zawsze, nawet jeśli są
błędne. Dzięki temu historia opowiadana przez Mankella staje się dużo bardziej
interesująca niż zwykły kryminał, zwykły, czyli skupiający się głównie na wątku
śledczym.
Jeśli będziecie przy okazji w bibliotece i będziecie się zastanawiać, co spośród mnóstwa kuszących tomów wybrać, a kategorycznie nie odrzuca Was myśl o kryminale, to proponuję zdecydować się na „Mordercę bez twarzy” Mankella. Nie ma tu fajerwerków w stylu nadętego amerykańskiego show, a konkretne kulisy pracy detektywistycznej wraz z chłodną dedukcją faktów, przez co ma się wrażenie, że historia mocno kotwiczy tak w realiach profesjonalnych, jak i pozazawodowych. Intensywność odczuć dodatkowo potęguje surowość skandynawskich krajobrazów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz