Pokazywanie postów oznaczonych etykietą patronat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą patronat. Pokaż wszystkie posty

12/03/2023

RECENZJA PATRONACKA - Agata Suchocka "Tydzień z życia Adeli" z Oficyny Wydawniczej SILVER

 

Agata Suchocka
"Tydzień z życia Adeli"/
Oficyna Wydawnicza SILVER



Jestem przekonana, że gdyby Czesław Niemen peregrynował „Tydzień z życia Adeli”, zaśpiewałby „Dziwny jest ten świat”. Jednak Agata Suchocka, autorka książki, którą Wam dziś prezentuję, poprowadzi swoją bohaterkę podług ścieżki dźwiękowej jednej z piosenek Martyny Jakubowicz.

Adelę poznajemy jako nieczynną (niczym wulkan) alkoholiczkę, która w swym domu z betonu ze zdumieniem przygląda się stojącej na oknie, zdawałoby się dogorywającej już, paproci. Owa Adela… nie żadna tam Delcia jak próbują ją czasami nazywać przyjaciółki, czemu dojrzała bohaterka zdecydowanie się sprzeciwia, bo dla niej określanie kobiety w siódmej dekadzie życia imieniem słodkiego bobasa brzmi co najmniej infantylnie. Wróćmy do sedna. Owa Adela przemawia do kwiatka zmarniałego od nadmiaru alkoholu, którego to procentami Adela regularnie raczy roślinkę zawsze wtedy, gdy w odruchu przytomności uzmysławia sobie, że z nałogiem się rozstała, więc by moc wody ognistej całkowicie na marne nie poszła, każdą odebraną sobie od ust setkę czystej lokuje… w doniczce. Najwidoczniej czysta dobrze temu kwieciu służy. Być może trudniej byłoby mu się bratać z gęstym ajerkoniakiem, lecz klarowna wódeczka miast uśmiercić słowiańską duszę paproci pobudziła w niej przekornego chochlika survivalu, bowiem wbrew wszelkiej logice paprotka, będąc niemal na krańcu florystycznej wytrzymałości, niemal ostatnim chlorofilowym tchnieniem postanawia wydać na świat – najwidoczniej w geście protestu przeciwko metodycznemu podtruwaniu C2H5OH – zdrowy zielony listek. Wot, zagwozdka, myśli Adela, przyglądając się ze zdumieniem nowej istocie, bo przecież ona w swoim mniemaniu niemal wszelkie życie potrafi pozbawić życia, a tu akurat tyle co urodził się i wystaje już prawie pierzasty ŚWIE-ŻAK! U niej! Jak to w ogóle możliwe?! Gdzie popełniłam błąd? – zastanawia się pewnie Adela. Tyleż zaaferowana co przerażona postanawia z tym „małym nowym” zawrzeć pakt o nieagresji, że sobie wzajemnie w drogę wchodzić nie będą, natomiast spróbują polubownie bytować obok siebie bez wzajemnych roszczeń i oczekiwań. Ona, w ramach okazania dobrej woli, deklaruje się jedynie do zakończenia procentowego procederu. Wygłosiwszy swą tyradę (gdyż przemową tego nazwać nie można, bo Adela w publicznych wystąpieniach mocna nie jest, w ogóle Adela uważa, że nie ma sfery, w której byłaby dobra), Adela nie wyjdzie ani na milimetr poza ustalone postanowienia.

Tak zaczyna się tydzień Adeli. Już w scenie otwarcia Suchocka pokazuje, że podejdzie do swojej bohaterki nieszablonowo. Ale co to znaczy nieszablonowo? To przecież pojęcie rozciągliwe jak gumka w majtkach. Już daję przykład. Paproć to przecież kwiat jednej nocy, którego poszukiwały młode dziewczęta w noc świętojańską. Przed zerwaniem należało wygłosić natchnionym głosem zaklęcie, by Bóg obdarzył je nadobnym młodzianem. A tu zamiast gibkiego dziewczęcia mamy dojrzałą kobietę, a nawet babę, jak Adela sama o sobie mówi, która jesienią (słyszał kto kiedy, by zapuszczać się na poszukiwania kwiatu paproci słotną jesienią?!) zamiast słodko-kojąco przemawiać, dyszy naburmuszonym głosem w tonie niemal ultymatywnym do jakiegoś ledwo zipiącego chabazia, oczekując, że ten urośnie.

Bo u Suchockiej utarte wzory i modelowe wyobrażenia tracą swój idealny kształt. Wszak jak nie ma brylantu bez skazy, tak i Delcia, ups… Adela oczywiście, ma swoje rysy. W sumie składa się chyba z samych zadrapań. Suchocka obciążyła ją nie tylko chorobą alkoholową czy syndromem trzeźwej alkoholiczki. W pakiecie dostała Adela również niskie poczucie wartości własnej i pogardę dla siebie samej. Jak więc może oczekiwać czegoś dobrego? Jednak Suchocka nie pozwoliła, by ciernista przeszłość jej bohaterkę zniszczyła. Owszem, ona ją ukształtowała, ale nie złamała. Adela jest świadoma swoich niedoskonałości, ba… ona świetnie zdaje sobie z nich sprawę i wie, jak się z nimi i samą sobą obchodzić. Suchocka opowiedziała trudną historię bez popadania w przygnębiające nastroje, bez górnolotności, moralizowania czy nawet bez typowo polskiego samobiczowania. Jednocześnie też nie popadła w komedię i śmieszność.

Historia szczęścioopornej Adeli pokazuje, że co się popsuło, da się naprawić, a co boli, można uzdrowić. Jakim sposobem? Tego nie wie nikt, ale Suchocka sięgnęła po słowiański kwiat paproci, który ma ponoć przynosić szczęście każdej, która go znajdzie. Czy to więc on jest sprawcą wydarzeń, które nastąpią później i których na chłopski rozum bez przysłowiowego pół litra nie razbieriosz? A może to kot (atrybut czarownic) może być zapowiedzią pomyślności? Cóż, kiedy u Suchockiej kot nie jest czarny, a ledwie pręgowany, więc znowu nie wpisuje się w tradycyjne standardy. Sama nie jestem w 100% pewna odpowiedzi, choć znam już przecież finał. To jednak Wasza rola odczytywać w literaturze to, co dosłowne i odszukiwać to, co tkwi między wierszami. Jedno akurat jest pewne – w książce Suchockiej znajdziecie samo życie. Lęk, osamotnienie, odrzucenie. Ale jest w niej także zrozumienie, wybaczenie i nadzieja, których bolesna przeszłość nie zdołała zdławić w sercu Adeli. Te czające się w niej jak w głębi uśpionego wulkanu emocje (znowu ten wulkan? Hm… byleby tylko do jakiejś niekontrolowanej erupcji nie doszło) sprawiły (a może jednak ta paproć i kot?), że Adela natrafia na „tego z przeciwka, co ma kota i rower”*), a na dodatek  jeszcze na tajemniczego nieznajomego ze stalkerskimi inklinacjami. Ale dosyć odkrywania fabuły. Ta przyjemność należy do Was.

Tak, przyjemność. Bo Suchocką rzeczywiście czyta się z prawdziwą satysfakcją. Jej Adela ze swoimi dziwactwami i maniami jest taka, no… taka nad wyraz trzeźwa (?!) w swoich osądach. Ma sporo dystansu do siebie, świata i swoich – podobnie jak ona – lekko zbzikowanych przyjaciółek. W efekcie świetnie się czujemy w tym osobliwym entourage'u i z każdą kolejną przeczytaną stroną wypatrujemy, jakim to celnym spostrzeżeniem znowu nas Adela zadziwi.

Moi drodzy, w „Tygodniu z życia Adeli” Agaty Suchockiej odnajdziecie nie tylko sporo humoru i rogatej autentyczności, lecz także dla rozszerzenia perspektywy (bo akcja grubo wykracza poza tytułowy tydzień) będziecie mieli okazję tropić tajemniczy wątek sięgający w głębokie partie wspomnień głównej bohaterki. Wszystko jednak dobrze się skończy, bo przecież nie może być inaczej w książkach, które wychodzą pod auspicjami Oficyny Wydawniczej SILVER. Miłego czytania, Duszki!

Za możliwość objęcia książki Agaty Suchockiej pt. „Tydzień z życia Adeli” patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.


16/02/2023

RECENZJA PATRONACKA - Agnieszka Dydycz "Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!" z Oficyny Wydawniczej SILVER

Na okładce niebieskie kwiaty
Agnieszka Dydycz
"Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!"?
Oficyna Wydawnicza SILVER

Czy to w życiu, czy to w fikcji literackiej królowa jest tylko jedna! I mimo iż główna bohaterka powieści Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” zaklina się, że to jej matka, Helena, niepodzielnie dzierży palmę pierwszeństwa, to nie dajmy się zwieść tym zapewnieniom. Niekwestionowaną królową dyptyku (w kwietniu 2022 r. pojawiła się pierwsza część zatytułowana „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!") jest Małgorzata Dobrołęcka – autorka kryminałów, świadoma swoich potrzeb kobieta z rumianie wypieczonym plusem w metryczce, gdyż Małgorzata ma lat 50 i 8 i… nie zamierza się ich wypierać. Gdy wkraczamy do królestwa naszej gwiazdy, zostaje ona również babcią, choć akurat z tym tytułem, w przeciwieństwie do królewskiego, potrzebuje się nieco oswoić. A ponieważ małżonek bohaterki z racji obowiązków służbowych bywa w domu zaledwie przelotem (LOTem przemierza co najwyżej kontynenty, by zdążyć na kolejne konferencje naukowe), Małgorzata z przyzwyczajenia bywa też żoną, co w rzeczywistości oznacza bycie… słomianą wdową. Ten mocno ustabilizowany stan zaczyna jej nieco doskwierać, więc siła sprawcza, za którą skrywa się autorska wena, podsuwa jej dla urozmaicenia/komplikacji* (* niepotrzebne skreślić) kandydata do miana księcia na białym koniu. Hm, tyle powinno dla rozbudzenia apetytu na początek wystarczyć…

„Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” Agnieszki Dydycz to właściwie skrypt z lekcjami życia dla zaawansowanych. Przewodnikiem po kolejnych rozdziałach jest oczywiście nie kto inny jak sama królowa, czyli przedstawiona już pokrótce Małgorzata Dobrołęcka, która znalazła sposób na bezawaryjną obsługę swojej niełatwej w obejściu matki – będącej charakterologiczną krzyżówką tyleż przezabawnej co irytującej Hiacynty Bucket z brytyjskiego serialu „Co ludzie powiedzą” (pamiętacie zażywną damę z aspiracjami do high society?) i despotycznie panującej w atelier malarskim swego męża Matejkowskiej połowicy. Sami przyznacie, że aby okiełznać taki ognisty potencjał, trzeba mieć iście królewską cierpliwość. (Specjalnie nie piszę anielską, bo i samej Małgorzacie do tych niebiańskich istot raczej daleko).

Jednak Małgorzata ma talent nie tylko do ludzi, wykazuje ona także zdolność odnajdywania poezji w prozie codzienności czy też, jak wolicie, posiada iskrę do wyszukiwania pozytywnych frykasów w życiowym przekładańcu. Z nią nawet najczarniejsza noc pobłyskuje choćby odrobiną gwiaździstego pyłu, a przysłowiowa szklanka, niechby pęknięta, zawsze będzie do połowy pełna, szczególnie gdy chodzi o dzieci i przyjaciół. Dydycz, podobnie zresztą jak w pierwszej części pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, obdarza Małgorzatę umiejętnościami mentorsko-doradczymi, z których jej podopieczna skwapliwie korzysta, dzieląc się nimi bez uprzedzeń z reprezentantami każdego pokolenia (a jest ich na kartach powieści niemało, bo aż cztery!). Dodatkowo nie bacząc ani na wiek, ani na płeć bohaterów, Małgorzata aplikuje im pokrzepiające zabiegi z efektem modulującym samopoczucie. Prym wśród uczestników wiodą kobiety (przy czym pamiętamy, by nie popełnić faux pas, że oczywiście królowa jest tylko jedna), lecz i panów o różnorodnych upodobaniach i przyzwyczajeniach nie brak. Tak oto pilna uczennica Epikteta z powodzeniem wdraża w życie stoicką recepturę na szczęście, która mówi, że nie należy naginać biegu wydarzeń do swej woli, lecz pragnienia dostrajać do zachodzących zmian, podobnie jak nie należy łamać sobie głowy nad tym, na co wpływu nie mamy. Przepis niemal stary jak świat, a jednak wciąż aktualny!

Powiedzmy też wyraźnie, że powieść Dydycz, niosąca ze sobą wprawdzie ogromny ładunek inspirującej mocy, bynajmniej nie jest cukierkową historią w sentymentalnym stylu. Bo czyż dojrzałe czytelniczki skuszą się na tanie i sztampowe rozwiązania? Wątpię. Dlatego różowe okulary są oczywiście w cenie, jednak nie przebiją zdrowego rozsądku, który w połączeniu z życiową mądrością, dochodzi do głosu w drugiej połowie fabuły. Po raz kolejny okaże się bowiem, że bycie na rozdrożu będzie wymagało od kobiety, a już od kobiety obdarzonej dorodnym plusem w rubryczce „wiek” (tylko dla przypomnienia dodam, że widnieje tam liczba 58😊), po pierwsze uświadomienia sobie własnych potrzeb i po drugie pragnienia zmiany zastanego status quo. A ponieważ Dydycz już wielokrotnie pokazała, że nie przegapi okazji, by z ust królowej popłynęła struga stymulujących zachęt, w trakcie lektury da się odczuć wyraźny przypływ energii i idę o zakład, że niejedna czytelniczka poczyni niejedno postanowienie, które zalegało jej w duszy, a do realizacji którego zwyczajnie brakowało jej dotychczas motywującego paliwa. Najwyższa pora więc śmiało powiedzieć: to jest moje życie i teraz zamierzam je przeżyć według własnych reguł!

Pokrętny los wiedzie bohaterki Agnieszki Dydycz w „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” nieprostą drogą, ale autorka wyposaża je w świetny ekwipunek ochronny, dzięki czemu pokonują one wyboje każda swoim tempem i każda w swoim stylu. Mają przecież w ręku handicap w postaci długoterminowej praktyki w sparingach z partnerem, który nie dość, że nie walczy fair, to jeszcze roztargnionego przeciwnika potrafi powalić jednym menopauzalnym sierpowym. Drogie Panie, stając więc do walki z czasem, poprawmy – o ile trzeba – koronę i bierzmy się za lekturę!

Za możliwość objęcia książki Agnieszki Dydycz pt. „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.





19/10/2022

RECENZJA PATRONACKA - Hanna Bilińska-Stecyszyn "Druga szansa, czasem trzecia" z wydawnictwa SILVER

Na ławce zarysy starszej pary. On obejmuje ją ramieniem
Hanna Bilińska-Stecyszyn
"Druga szansa, czasem trzecia" 
z Oficyny Wydawniczej TAURON

Choć w „Drugiej szansie, czasem trzeciej” Hanna Bilińska-Stecyszyn postawiła na duet bohaterek, to jednak długo nie pozwoliła im grać w jednym zespole, bowiem ich losy splotła dopiero w trzeciej części opowieści. Basię i Alę poznajemy w latach siedemdziesiątych, gdy obie cieszą się urokami studenckiego życia. Ala pełna entuzjazmu, w Basi więcej rezerwy i wahania. Drogę każdej z nich autorka poprowadzi pokrętną drogą. Żadna z nich nie ustrzeże się życiowych błędów, z czasem jednak Bilińska-Stecyszyn każdej z nich da drugą szansę. A może nawet trzecią?

Zapewne niejednokrotnie już pisałam, że książki z Oficyny Wydawniczej SILVER mogą być stosowane jako plasterki na rany i remedium na poobijaną duszę. Podobnie jest i tym razem. SILVER w regularnych odstępach wypuszcza na rynek kolejną historię, dbając tym samym o to, by czytelnikom nie  spadł nadmiernie poziom życiowego optymizmu (o właściwy poziom cholesterolu musimy już postarać się sami😊). Nie myślcie jednak, że „Druga szansa, czasem trzecia” to słodka landrynka do szybkiego schrupania. To prawda, jej słodycz wprawdzie rozpływa się po kartach powieści, jednak do cukierkowej euforii tu daleko. Na czym więc polega kojąca moc książek z Oficyny Wydawniczej SILVER? Odnoszę wrażenie, a nawet jestem przekonana, że mając swe źródło w dniu codziennym, jednocześnie nie dają się przytłoczyć jego troskom. Bohaterki znajdują wyjście z trudnych sytuacji, czasem same, czasem z pomocą innych i choć przyginają kark, to jednak nigdy się nie poddają, a na życie nie patrzą jak na konkurencję, w której zawsze trzeba stać na podium, ponieważ doskonale wiedzą, że indywidualne triumfy można przecież święcić na własnych zasadach.

          Wkraczając w piękne progi książki (do estetyki wydania odniosę się nieco dalej), niemal bezwiednie zatapiamy się w otaczającą nas opowieść, która początkowo rozgrywa się w czasach współczesnych, potem na nutkach wspomnień przenosi się w lata siedemdziesiąte. Obie bohaterki mają wówczas po dwadzieścia kilka lat i obie tryskają dziewczęcą energią.

To, co teraz napiszę, może wydać się zaskakujące, ale w tej lekturze chyba nie o fikcyjne bohaterki chodzi, gdyż one wydają się być zaledwie narzędziem, by pozwolić nam powrócić do przeszłości. I to do własnej przeszłości, która przecież też nie pozbawiona była atrakcji. Ach, któż z nas nie pamięta swoich akademickich czasów? To zwykle wówczas nawiązywały się przyjaźnie, to zwykle wówczas spotykała nas miłość. Ech… to były czasy, nawet gdy i mniej przyjemne momenty przecież też się trafiały. Bo kto nie sam ustrzegł się wpadek, niech pierwszy rzuci kamieniem!

Wróćmy jednak do naszej lektury. Chyba Grażyna Świtała swego czasu śpiewała „Dwa serca jak pociągi dwa”, więc i tutaj mkniemy za szczęściem pociągami, a czasami przewrotnie od niego uciekamy. Wędrujemy z bohaterkami kolejowymi objazdami (rzeczywistymi i  metaforycznymi), bo czasami brakuje im (a może i nam?) odwagi, by skorzystać ze skrótu i zastosować rozwiązanie najprostsze. Ile razy obawy przed decyzją przysłaniały im (nam?) prawdziwy obraz? Ile razy żałowaliśmy, że czegoś nie zrobiliśmy, że coś bezpowrotnie uciekło? Tu na szczęście jest druga szansa, a nawet trzecia!

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powieść Bilińskiej-Stecyszyn jest niczym cedzak, przez który przelatują niechciane troski, a zostają w pamięci same najprzyjemniejsze chwile i to one nadają ton narracji, wzmacniając jej przekaz. Nie odważę się zaryzykować stwierdzenia, że „Druga szansa, czasem trzecia” to książka biograficzna, ale idę o zakład, że niejedna scena została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Autorka potrafi stworzyć przyjemny klimat opowiadanej historii, a niewymuszony styl, na jaki się zdecydowała, sprawdza się do snucia opowieści sprzed lat, zwłaszcza we fragmentach opisujących tło wydarzeń. Co ciekawe, te momenty zwykle stają się również bodźcem do wywoływania z pamięci własnych refleksji i wówczas, wciąż zagłębieni w losy Basi i Ali, czujemy się jak we własnym świecie wspomnień.

Bilińskiej-Stecyszyn nie udaje się jednak uniknąć pewnych niedoskonałości, gdyż chwilami daje się odczuć wyzierające spod podszewki narracji nieco belferskie zacięcie. Samo zakończenie, choć sensownie wynikające z sekwencji wcześniejszych wydarzeń, wydaje się być przygotowane niby w pośpiechu, przez co finał sprawia wrażenie jakby zawieszonego i niedokończonego. Nie zmienia to jednak faktu, że czytając Bilińską-Stecyszyn, „(…) mamy znowu po dwadzieścia lat, własną miłość, własny świat, (…) a w oczach tylko blask.”*)

I jeszcze obiecane słowo na temat samego wydania. Niewątpliwie forma wydawnicza, jaką sobie za cel obrało wydawnictwo SILVER, również przyczynia się do literackiej radości z życia. „Druga szansa, czasem trzecia” Hanny Bilińskiej-Stecyszyn wyróżnia się estetyczną oprawą. Znakiem rozpoznawczym wydawnictwa stała się naturalna ornamentyka połączona z paletą przyjemnych dla oka kolorów. Okładka przepasana jest delikatną szarfą z kokardą, na której dodatkowo widnieje gustowna ozdóbka. Miła w dotyku satynowa okładka kusi, by zajrzeć do środka, a tam kolejne niespodzianki. SILVER jest już znany z wygodnego druku, ale  warto to powtarzać, by zachęcić kolejne osoby do czytania. Znajdziecie tu więc dogodnych rozmiarów czcionkę (krój której też jest szelmowsko ładny😊) i większe odstępy między wierszami. Wiersze – co znowu oczywiste w przypadku SILVER – na papierze koloru écru. Efekt? Oczyska będą Wam wdzięczne, bo mniej wysiłku włożycie w czytanie. Każdy rozdział opatrzono subtelnym deseniem i wreszcie obowiązkowo dla każdego profesjonalnego „czytacza” jest dołączona klasyczna zakładka. Czy czegoś brakuje? Chyba tylko czasu, by zanurzyć się w nurt opowieści.

Za możliwość objęcia patronatem „Czytam duszkiem” książki Hanny Bilińskiej-Stecyszyn pt. „Druga szansa, czasem trzecia” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.

*) cytat z piosenki Haliny Benedyk „Mamy po 20 lat”




02/06/2022

RECENZJA PATRONACKA - Paulina Płatkowska "To, czego szukasz, szuka także ciebie" z Oficyny Wydawniczej SILVER

Paulina Płatkowska "To, czego szukasz, szuka także ciebie" z Oficyny Wydawniczej SILVER
Paulina Płatkowska 
"To, czego szukasz, szuka także ciebie"/
Oficyna Wydawnicza SILVER

O ostatniej książce z Oficyny Wydawniczej SILVER pisałam, że to remedium na smutki, a przecież „To, czego szukasz, szuka także ciebie” Pauliny Płatkowskiej również można by stosować na poprawę humoru i złapanie dystansu do siebie i świata.

               Główna bohaterka, Barbara, od lat święci triumfy jako „polska Danielle Steel”. Jej książki stają się bestsellerami, jeszcze… zanim trafią na półki sklepowe😊 Do rozdawania autografów Barbara ma przygotowany specjalny długopis i ekstra na te potrzeby wyćwiczony zamaszysty podpis, a na spotkaniach autorskich publika zawsze tłumnie dopisuje. Poczytna pisarka cieszy się zasłużoną sławą, nie mniej cieszy ją luksus, którym się otacza i na który przecież sama nie bez trudu zarobiła. Mąż zbudował dla niej piękny dom z ogrodem, a w nim Świątynię Dumania (vel Dłubania) niczym z Arkadii, w której małżonka z zaangażowaniem godnym samej greckiej Safony (choć ta celowała w poezji) oddaje się rytuałowi twórczemu. Także gosposia i managerka chodzą wokół Barbary na palcach, by broń Boże nie zakłócić ulotnej weny. Nawet córka ograniczyła kontakty do niezbędnego minimum, wiedząc, że rodzicielka nie lubi, gdy zawraca się jej niepotrzebnie głowę, szczególnie gdy mistrzyni pióra z namiętnością godną królowej intryg miłosnych rozgrywa akurat kulminacyjną scenę między godzącymi się kochankami. Jednym słowem wszystko doskonale kręci się wokół Barbary, do czasu gdy ona sama zupełnie przypadkiem nie odkryje innego punktu widzenia na swoją twórczość. Określenie „tanie romansidła” zabrzmi autorce „rozchwytywanych powieści” niczym ponury dźwięk spiżowego Dzwonu Zygmunta i zostawi w jej ambicji grubą rysę w postaci… powieściopisarskiej blokady. Wygląda na to, że będzie należało sprawę przemyśleć i spojrzeć na nią z dystansu, a to oznacza, że Barbara wybierze się w Góry Sowie, licząc, że tam, z  dala od rodziny, na łonie jesiennej natury nieco ochłonie i znajdzie to, czego szuka. Tymczasem okaże się, że w październiku dom pracy twórczej wcale nie zapada w zimowy sen, a wręcz przeciwnie tętni życiem – nie tylko twórczym, no dobrze, twórczym w wielu dziedzinach.

               Muszę się przyznać, że początkowo postać Barbary charakterologicznie nie przypadła mi do gustu. Wyobraźcie sobie, że zmanierowana i zadufana w sobie pisarka, którą zepsuły literackie dokonania, nawet swoich najbliższych potrafi traktować z chłodnym dystansem. W trakcie lektury pomyślałam sobie (zupełnie nie wiem, skąd mi to skojarzenie przyszło do głowy), że gdyby Barbara Niechcic z „Nocy i dni” Dąbrowskiej miała zostać w XXI w. „polską Danielle Steel”, to niechybnie przejęłaby kilka cech ze sztucznie egzaltowanej Barbary Berło-Dobrzynieckiej z „To, czego szukasz, szuka także ciebie”.

Płatkowska jednak ma pomysł na obłaskawienie mojego czytelniczego serca. Burząc jedną sceną pewność siebie Barbary, a w kolejnych pokazując jej przemianę, sprawia, że egzaltowana Barbara zmuszona jest spuścić nieco z wysokiego tonu i nabiera tym samym bardziej akceptowalnych kształtów osobowościowych. Nie, nie myślcie sobie, że nagle niczym z magicznego pudełka wyskakuje cudownie odmieniona wersja Barbary. To by było nadto banalne, jednakoż zachodzi w niej pewna przemiana mentalna. Barbara siłuje się na przemyślenia z własnym postrzeganiem rzeczywistości, a w niej również i swojej roli. Płatkowska dodała jej trenerki, z których każda wprowadza inny program ćwiczeniowy. I tu znowu nie myślcie o siłowni dosłownie, bo w powieści chodzi o doświadczenia życiowe, pokonywanie barier, zmagania się z codziennością i wątpliwościami. One stanowią przecież najlepszą siłownię życia. Trenerki dla urozmaicenia są ulepione z różnej gliny – właściwie więcej je na pierwszy rzut oka różni niż łączy, a jednak Barbarze udział w takiej kobiecej zaprawie życiowej wyjdzie jak najbardziej na zdrowie. Kalejdoskop charakterów i mozaika punktów widzenia spowodują, że Barbara nie otrzyma tego, po co przyjechała, ale znajdzie to, co szukało ją. Trochę nagmatwane powiecie. Bynajmniej. To po prostu literacka namiastka życiowych wiraży, przez które każdy z nas przechodził albo właśnie przechodzi. Jeśli jeszcze Ciebie, drogi czytelniku, to nie spotkało, to wszystko przed Tobą.

Płatkowska wiele scen podszywa humorem lub nadaje im zabawną oprawę. Po dość rzutkim wstępie akcja w domu pracy twórczej nieco zwalnia tempo i układa się relaksacyjnie niczym nitki babiego lata, dzięki czemu, nawet wdrapując się z bohaterkami na Wielką Sowę, można przyjemnie odpocząć. Dla mnie atutem „To, czego szukasz, szuka także ciebie” jest miejsce akcji. Góry Sowie to jeden z bardziej uczęszczanych przeze mnie regionów, a Płatkowska właśnie tam wywiozła damską ekipę, by „(…) wszystko, co brzydkie i błahe”*) zostawiła za sobą i pozwoliła narodzić się kobiecym więziom. Panie łazikują więc po ścieżkach górskich śladami Hermanna Henkla, lokalnego propagatora turystyki. (Jeśli znacie Góry Sowie, to nie będziecie mieć problemu, by zidentyfikować trasy. A jeśli nie znacie, to może dzięki tej historii nabierzecie ochoty, by odwiedzić okolicę.) I niby zupełnie mimochodem wydreptują także drożynki do prywatnych skarbnic zasobnych w tematy inspirujące do wspólnych rozmów.

Płatkowska w „To, czego szukasz, szuka także ciebie” pozwoliła spotkać się kobietom o różnej wrażliwości, matkom o przeciwstawnych poglądach oraz żonom i kochankom o odmiennych doświadczeniach. O, nie zapominajmy też o córce z marzeniami, które nie zawsze są po myśli rodzicielki. Dzieli je (te kobiety, a nie marzenia) kilka ładnych dekad własnych przeżyć. Najstarsza w gronie liczy sobie bowiem sześćdziesiątkę z dużym plusem, a najmłodsza ma dwudziestkę nawet bez najmniejszego plusa. Jak opanować taką różnorodność? Scalać na siłę? Łączyć perswazją? Nic bardziej zdrożnego. Płatkowska przemnożyła wrażenia przez liczbę uczestniczek, a potem salomonowym rozwiązaniem, wybrała z każdego z nich to, co najlepsze. Pokazując, że nie ma jedynie słusznego wzoru na życie, nie ma też receptury na doskonałą żonę, męża czy dziecko. A nieidealne sytuacje i nieperfekcyjne charaktery stanowią czysty dowód na to, jak można, czerpiąc z przeżyć innych, przesiać je przez przetak swoich pragnień i dzięki temu korygować własne niedoskonałości.

Paulina Płatkowska w „To, czego szukasz, szuka także ciebie” daje drogowskazy, podsuwa możliwości, pokazuje też, że warto korzystać z życiowych okazji (to właściwie większość z nas wie), lecz co ważniejsze i akurat już mniej oczywiste, że warto również korzystać z życiowych dołków, wpadek i tym podobnych potknięć. Może się bowiem okazać, że wbrew pozorom zraniona duma ma podobne właściwości regeneracyjne do… stłuczonego kolana.

Za możliwość objęcia patronatem „Czytam duszkiem” książki Pauliny Płatkowskiej pt. „To, czego szukasz, szuka także ciebie” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.


Wydawnictwo SILVER sklep

 

*) cytat z Hermanna Henkla 




30/05/2022

"Rozmowy z Duszkiem" - gościem jest Agnieszka Dydycz autorka "Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!"

Agnieszka Dydycz dała się poznać jako osoba, która ma ogromne pokłady energii i zasoby optymizmu. Sama przedstawia się jako trener i praktyk dobrego życia, co wyraźnie da się odczuć w jej najnowszej książce pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, która ukazała się pod skrzydłami Oficyny Wydawniczej SILVER, a której blog „Czytam duszkiem” z entuzjazmem patronuje.

Spotkałam się online z autorką i miałyśmy okazję porozmawiać oczywiście o jej najnowszej publikacji, a dodatkowo o praktykowaniu dobrego życia, dostrzeganiu możliwości oraz damsko-męskich charakterach.

Zapraszam do obejrzenia wywiadu z Agnieszką Dydycz, który przeprowadziłam z autorką „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” w ramach „Rozmów z Duszkiem”. 






23/04/2022

RECENZJA PATRONACKA - Agnieszka Dydycz "Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!" z Oficyny Wydawniczej SILVER

 

Na ekranie telefonu wyświetla się strona tytułowa książki A. Dydycz "Nigdy nie będę wyższa", w tle błękitne morze i logo "Czytam duszkiem".
Agnieszka Dydycz
"Nigdy nie będę wyższa.
Ale mogę być szczęśliwsza!"/
Oficyna Wydawnicza 
SILVER

Tytuł książki Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” sugeruje, że bohaterka opowieści ma niezwykle życzliwy stosunek do samej siebie. Ta sugestia przeradza się w niezbity dowód, gdy dokładniej przyjrzymy się autorce, która w swoim biogramie podaje, że praktykuje dobre życie, pomaga rozwikłać splątane ścieżki, na których się zagubiliśmy, a nade wszystko inspiruje do uwierzenia w siebie. I od razu wszystko jasne, gdzie swoje źródło ma fontanna optymizmu tryskająca z „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”

            Małgorzata, główna bohaterka, ma 58 lat z dużym plusem, co nie raz podkreśla (szczególnie wielkość plusa 😊). Ma dość trudną w obsłudze mamę. Ma męża, którego – jak sama twierdzi – chyba z przyzwyczajenia kocha i o którego zwyczajowo dba. Ma dwójkę dorosłych już dzieci, z których jest niezwykle dumna. Ma także dwie niezawodne przyjaciółki, które wspiera, jak tylko potrafi, zwłaszcza gdy jedna z nich po latach małżeństwa przeżywa rozwód z mężem, a druga także zaczyna mieć wątpliwości co do jakości swojego stadła. Ma wreszcie Joannę – bohaterkę książek, bo Małgorzata jest autorką serii poczytnych kryminałów z niezależną i inteligentną panią prokurator w roli głównej, a pomysły do fikcyjnych przygód Joanny Małgorzata czerpie – jakżeby inaczej – z realnego życia, które nieustannie podpatruje. Uff, jak widać, Małgorzata ma sporo, a w dniu obrony pracy doktorskiej przez swojego syna (będącego ucieleśnieniem wszelkich cnót męskich😊) otrzyma od losu jeszcze więcej. Ta zupełnie nieoczekiwana sytuacja, w obliczu której stanie bohaterka, spowoduje, że Małgorzata będzie musiała zrewidować swoje spojrzenie na kilka osobistych spraw.

            Czytając książkę Dydycz „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, ma się wrażenie, że nie tyle istotne jest, co i w jakim stylu Dydycz pisze, a przede wszystkim podejście i nastawienie bohaterki do samej siebie, do relacji z innymi i wreszcie do życia generalnie. Jeśli perfidny los znowu rzuca nam pod nogi kłody, nie utyskujmy na problemy, a zmieńmy perspektywę i spokojnie pozbierajmy bierwiona na ognisko lub do kominka. Potem usiądźmy i ogrzejmy się w cieple płomieni, a chwila oddechu sprawi, że może i rozwiązanie się znajdzie. To jedna część medalu. Druga, lecz nie mniej ważna, a może nawet istotniejsza, to szacunek do nas samych. Och, banał, powiecie, tyle się o tym mówi. Toż to teoria w krystalicznej postaci. Otóż nie. To praktyka wyćwiczona do tego stopnia, że staje się nawykiem, bo Małgorzata zbyt siebie szanuje, by być nieszczęśliwą. Dlatego do perfekcji wypracowała mechanizmy obronne, żeby z powodzeniem wchodzić w sparingi słowne z rodzicielką, a czasami świadomie oddawać jej pola  i roztropnie zapunktować w… nieco odroczonym terminie. Co ciekawe, te sposoby budowania relacji Oficyna Wydawnicza SILVER wyodrębniła w książce innym kolorem. Nie ma więc możliwości, aby je przegapić. W efekcie trzymamy przed sobą gotowy beletrystyczny podręcznik budowania wartości i dobrego spojrzenia na samą siebie.

W „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” jest też sporo wariantów kobiecości. Pierwszy plan rozświetla niestrudzona motywatorka i mentorka Małgorzata. Są jej dwie przyjaciółki: Barbara i Irena – o zupełnie odmiennych charakterach. Pierwsza, władcza i zasadnicza, bo przecież jako sędzia (sorry, ale feminatyw „sędzina” nijak mi tu nie pasuje) z  zawodu przyzwyczajona do podejmowania decyzji, boryka się z rozwodem i przechodzi stopniową przemianę. Irena z kolei, jak iskra pełna energii, stale za czymś goni, wypełniając wolny czas jogą i tańcem. Dojrzalsze pokolenie reprezentuje bezapelacyjnie nestorka rodu, czyli twarda i bezkompromisowa Helena – matka Małgorzaty, której dla kontrastu autorka przydała rezolutną i wielce konkretną wnuczkę z zupełnie innego bieguna demograficznego. Marta ma duże poczucie sprawczości i z własnymi bolączkami rozprawia się sama, choć, co niezwykle cenne i rzadkie w przypadku kobiet, w sytuacjach awaryjnych potrafi też poprosić o pomoc, bo wie, że nie zawsze warto i nie zawsze trzeba być Zosią Samosią. Nie można też pominąć postaci fikcyjnej prokurator Joanny (i znowu sorry, ale „prokuratorka” brzmi mi zbyt infantylnie), z jej służbowymi rozterkami, a także – co na naszym polsko-katolickim podwórku może siać piekielne zgorszenie – nad wyraz frywolnym lokowaniem uczuć. Bo „porządna” pani prokurator żadnej płci w miłości nie dyskryminuje i (o zgrozo!) kocha tak kobiety, jak mężczyzn.

Każdej z tych kobiet, tak różnym charakterologicznie, postawionym w innych realiach, przed różnymi wyzwaniami, autorka pozwala kroczyć swoją własną, mniej lub bardziej zawiłą, drogą. Bo skoro nie ma jednego klucza do wielu zamków, a każda zagadka ma swoje własne i jedyne rozwiązanie, to tym bardziej szczęścia nie można szukać, idąc tą samą ścieżką co inni. Dydycz włożyła mnóstwo swoich couchingowo-mentorskich umiejętności, aby pokazać nam, że każda z pań w taki lub inny sposób potrafiła wyzwolić się z szablonów, klisz czy macek cudzych wyobrażeń. Bo żyje się raz, więc po co samemu marnować czas i zdrowie na zaspokajanie cudzych ambicji czy budowanie czarnych scenariuszy?

A co z mężczyznami? Owszem, nie brak i dżentelmenów. Niestety autorka powierzyła im zaledwie satelitarne zadania, a nawet bym rzekła, że świecą nikłym światłem odbitym. Może wydawca i autorka głowy mi nie urwą, gdy zdradzę parę faktów i powiem, że wśród wariantów kobiecości znalazło się też miejsce dla kilku odmian miłości, której obiektem są panowie. Pierwszy osobnik to mężowski wybranek Małgorzaty – Tomasz – intelektualny brylant, a życiowy niezaradek, do czego rękę przyłożyła jego ślubna i do czego ona sama się przyznaje. No, więc tenże Tomasz ma ograniczone pole widzenia, dostrzegając w swej krótkowzroczności tylko własne sprawy. Nic dziwnego, że takie połączenie prowadzić może do mocno przykurzonej i nieco wyblakłej już miłości małżeńskiej.

Zdecydowanie więcej kolorytu znajdziemy w relacji matki z synem. Piotr to świeżo upieczony doktor nauk i bystrzak jakich mało. Niestety w tym przypadku matczyna miłość urasta do wymiaru kaskadowo wręcz lukrowanych peanów na temat młodziana. Ech, niech pierwsza rzuci kamieniem rodzicielka, która nie idealizuje swoich dzieci. Jednakowoż ten słaby punkt czyni z Małgorzaty postać o wiele bardziej prawdziwą.

Dla dodania historii smaczku (a niektórzy nawet by powiedzieli, że dla dodania pikanterii, bo przecież komu w wieku 58 plus, z dużym plusem, jak wielekroć podkreśla nasza bohaterka, zdarza się miłość, o zakochaniu nawet nie wspomnę) zza horyzontu wyłania się Wiktor, zabiegający o względy Małgorzaty, czyli można by się spodziewać zapowiedzi miłości romantycznej. Jednak taki z niego Casanova jak z miotły wiolonczela. Złotousty epuzer w swych westchnieniach kojarzył mi się z Werterem Goethego w wersji new age. Nie uwierzę, że taki egzaltowany amant sprostałby „wolnej miłości”, o której śpiewa Martyna Jakubowicz. W drugiej części autorce przyjdzie się chyba trochę natrudzić, by tchnąć w niego nieco testosteronowego ducha. Wyraźnie da się odczuć, że postaci niewieście zdecydowanie bardziej się Dydycz udały.

Dodałabym jeszcze słowo o dialogach, które jak dla mnie zbyt często przybierały formę raczej kurtuazyjnych niż pogłębionych rozmów. Mogę się tylko domyślać, że autorka z racji profesji lepiej czuje się w stymulujących passusach niż w konwersacyjnych detalach. Niemniej jednak liczę, że w kolejnej swojej książce autorka nadrobi ten mankament.

Do oceny książki Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” podeszłam nieco inaczej niż zazwyczaj, bo postanowiłam nie oceniać jej rozumem, lecz siłą oddziaływania. Dlatego podczas lektury wyciszyłam czujnik racjonalno-realistyczny, a uruchomiłam empatię, dzięki czemu mogłam się otworzyć na ogromną porcję pozytywnych wzmocnień i przyjemnych komunikatów w niej zawartych. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” to lektura z głębokim efektem terapeutycznym, jak remedium na smutki i plasterek na ranę. Stosujcie ją zamiast pigułki na przygnębienie i zamiast kawy na dzień dobry. Jako patronka zastosowałam parę rad (bo żeby uprawiać świadomy marketing, najpierw trzeba produkt sprawdzić na własnej skórze, zanim się go poleci😊) i okazało się, że… działają. Spróbujcie i Wy. Przecież, jak mówił sam wielki Abraham Lincoln, ludzie są na tyle szczęśliwi, na ile sobie pozwolą. Ja zamierzam sobie pozwolić na całkiem sporo. Czego i Wam po tej lekturze życzę. A co! Bo kto szczęśliwemu zabroni?

Za możliwość objęcia książki pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” Agnieszki Dydycz patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.

PS. I nie zapominajcie, że ze szczęściem podobnie jak z miłością. Zawsze jest na nie dobra pora. 


Zapraszam do obejrzenia wywiadu z autorką "Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!" Agnieszką Dydycz w ramach cyklu pt. "Rozmowy z Duszkiem". 


Wydawnictwo SILVER sklep

02/11/2021

RECENZJA PATRONACKA - Magdalena Jasny "FarMagia. Sekret lodowego klucza" z Novae Res

"FarMagia. Sekret lodowego klucza" Magdaleny Jasny leży obok maskotki bloga "Czytam duszkiem".
Magdalena Jasny "FarMagia. 
Sekret lodowego klucza" z 
Wydawnictwa Novae Res

Pierwszą część „FarMagii” Magdaleny Jasny czytałam w szerokim towarzystwie. To znaczy, byłam ja, była moja znajoma i jej 5-letni synek oraz od czasu do czasu nakrapiany rdzawymi łatkami kiciuch. Piszę „od czasu do czasu”, bo kto ma kota, to wie, że chadzają własnymi drogami i nie poddają się łatwo woli właściciela. Ten też czasami nam towarzyszył, a czasami zmykał w tylko sobie znajome rewiry. W skrócie powiem, że wszystkich nas „FarMagia” pochłonęła bez reszty i seans czytelniczy trwał kilka dni, bo przecież nie tylko o to chodzi, by czytać, lecz także by wspólnie przeżywać, pytać, dyskutować, a nawet… rysować.

Trzymając w dłoni kolejną część książki pt. „FarMagia. Sekret lodowego klucza” Magdaleny Jasny, stwierdziłam, że drugi raz zanurzę się w historię sama, by nikt i nic mnie nie rozpraszał i nie wybijał z rytmu rozwijania nici fantazji. Wiem, trochę to samolubne, ale inaczej trudno byłoby mi poskromić czytelniczą ciekawość. Czyli najpierw nacieszyłam się książką ja, a dopiero potem trafiła pod strzechy sympatycznych sąsiadów. Teraz możemy ją wspólnie czytać tak długo, jak chcemy, a nawet robić przerwy, bo mój apetyt został zaspokojony.

Podobnie jak poprzednio, już sama okładka nęci oko kolorową sceną przedstawiającą dwójkę bohaterów w towarzystwie udziwnionego stwora. Ponieważ Magdalena Jasny jest nie tylko autorką opowieści, lecz ma również talenty ilustratorskie, które wykorzystała w „Sekrecie lodowego klucza”, to sama zaprojektowała okładkę oraz każdy rozdział poprzedziła ilustracją. Zresztą w tworzeniu grafik uczestniczyła także jej córka. Co ciekawe, Młody odkrył, że ilustracje doskonale nadają się do kolorowania. W środku czeka na nas kilkadziesiąt rozdziałów i 309 stron czytania!

W „Sekrecie lodowego klucza”, podobnie jak poprzednio, prym wiodą Tereska i Jonatan. Tereska jest Opiekunką w magicznej krainie niezwykłych stworzeń, do której przedostaje się za pomocą lodowego klucza. FarMagia stanowi dom nie tylko dla smoków, jednorożców, hydr, pegazów, lecz także dla kapryśnie rozbrykanych elfów o czarodziejskich talentach. A ponieważ cudownych istot jest sporo, to i zajęć przy nich bez liku. Dobrze, że Jonatan – podobnie jak Tereska – kocha zwierzaki i uwielbia się o nie troszczyć, więc we dwójkę jest im zdecydowanie raźniej, mimo to sprawy do załatwienia wciąż się piętrzą. A to trzeba reanimować ledwie żyjącego ćmucha, a to ogony futrzakom wyszczotkować, a to zabawiać grymaśne chimerzątko, a to stawiać czoła powodzi, by ratować dobytek naukowy. Na dodatek znajdą się i tacy, co dla zysku i sławy będą z zimną krwią polować na mieszkańców cudownej krainy. Trzeba więc będzie oszacować ryzyko i podjąć walkę z intruzami, by podopiecznym nie stała się krzywda. A przecież poza FarMagią również toczy się życie… szkoła, nauka, odrabianie lekcje. Jak to wszystko pogodzić? Okazuje się, że Jasny znalazła sposób, by świat rzeczywisty pomysłowo połączyć ze światem magii.

Nastoletnim bohaterom nie brakuje przygód, a czytelnikom emocji. Do głównego wątku Jasny potrafi zręcznie wpleść baśń o czterech koniach czy zalążki mitycznych epizodów i narrację rozwija stopniowo, wprowadzając odbiorców w zakamarki opowieści tak, by nawet ci, którzy nie znają pierwszej części, mogli poznać zasady działania FarMagii. Tereska i Jonatan, choć o różnych temperamentach, wspaniale dbają o łączącą ich przyjaźń. Wiedzą, że mogą na siebie liczyć i doskonale się czują, odkrywając tajemnice otaczającej ich przyrody. Autorka podsuwa dzieciakom coraz to nowe wyzwania, daje im tym samym możliwość wykazania się, jak sobie radzić w życiu, wykorzystując zdobytą w szkole wiedzę w praktyce. Jak to młodzi teraz mawiają? I to ma sens😊 Każda przeszkoda, przed którą stanie tych dwoje, niesie ze sobą przydatne przesłanie lub wskazówkę. Bohaterowie uczą się dostrzegać zagrożenia, odróżniać dobro od zła czy poznawać ciężar kłamst i swobodę prawdy. Jestem przekonana, że „FarMagię” w pierwszej kolejności pokochają zwierzoluby, ale „Sekret lodowego klucza” otworzy serca także tych, którzy nie wiedzą, jak obchodzić się ze zwierzakami.

Jasny doskonale zna prawidła dobrej opowieści, zarówno sam pomysł, jak i jego realizacja są trafione w dziesiątkę. Narracja toczy się w swobodny sposób, od początku fascynuje naturalnym stylem, dając pole od uruchomienia wyobraźni młodego czytelnika. Dialogi są momentami tak autentyczne, że niemal zdają się być żywcem wyjęte z rozmów nastoletnich bystrzaków. Tu czas się nie dłuży, a wszystko dzieje się w porę i na dodatek z odpowiednim ładunkiem wrażeń. Jasny udowadnia, że przygoda może się przytrafić dosłownie wszędzie, nawet kawałek zwykłego kamyka może zainspirować, jeśli tylko zechce się dostrzec jego niesamowitość. Okazuje się, że niekoniecznie trzeba mieć od razu pod ręką najnowsze technologiczne fajerwerki, by zapewnić sobie mądrą zabawę (choć pożytecznym wykorzystaniem Internetu jej bohaterowie nie pogardzą).  

„FarMagia. Sekret lodowego klucza” Magdaleny Jasny, podobnie jak pierwsza część, może stanowić dla młodych czytelników wyjątkowo atrakcyjną lekturę z wyraźnymi bodźcami do rozwijania własnych zainteresowań, dociekania przyczyn i odkrywania ciekawostek tkwiących w zachodzących zjawiskach. Tereskom, Jonatanom oraz wszystkim, którzy zechcą otworzyć drzwi magicznego świata, życzę fantastycznych przeżyć!

Za możliwość objęcia książki Magdaleny Jasny pt. „FarMagia. Sekret lodowego klucza” patronatem medialnym „Czytam duszkiem” dziękuję wydawnictwu Novae Res. 



09/10/2021

Edyta Kochlewska - autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry" - w "Rozmowach z Duszkiem"

Kobieta w sukience w kwiaty siedzi na ławce w parku. Ma założoną nogę na nogę. Łokciem wsparta o kolano, podpiera podbródek na dłoni.
Edyta Kochlewska - autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry"
(fot. Wojtek Męczyński)

Kim jest Edyta Kochlewska? W biogramie czytamy, że prawniczką, uciekającą dziennikarką (lecz nie wyczynową, bo jak sama zaznacza, sportów nie lubi). Dodatkowo poza biogramem pobuszowałam w sieci i dowiedziałam się, że jest także redaktor naczelną portalu dlahandlu.pl, oraz, co ważne z mojej perspektywy jako prowadzącej blog „Czytam duszkiem” głównie o tematyce literackiej, że jest także autorką książki pt. „Siedem ślubów mojej siostry”. Pani Edyto, gratuluję debiutu i zapraszam do „Rozmów z Duszkiem”.

Czytam duszkiem: Pani Edyto, dlaczego jest Pani uciekającą dziennikarką? Jak to mam rozumieć? O co chodzi?

Edyta Kochlewska: Gdy zdawałam na studia drogą eliminacji wybrałam te humanistyczne, bo nauki ścisłe, mówiąc oględnie, nie były moim konikiem. Pierwszym wyborem było dziennikarstwo, ale bałam się o wynik na egzaminie. Wybrałam więc opcję bezpieczną – prawo. Ta porażka by mnie nie zabolała. W ten sposób znalazłam się na prawie, ale już na piątym roku załapałam się na staż w małej redakcji. Mając takie zaplecze poszłam na studia podyplomowe z dziennikarstwa, żeby dopiąć sytuację, przed którą uciekłam pięć lat wcześniej. To był dobry wybór.

C.D.: Jestem, jak to się mówi, zapachowcem. Często śmieję się, że w poprzednim wcieleniu musiałam być chyba psem tropiącym, a w „Siedmiu ślubach mojej siostry” aż kipi od zapachów. Jak oddać na papierze urok aromatów, nut i wszelkich wonności, które tam się przebijają? Nie prościej wysłać czytelnika do perfumerii?

E.K.: Ostatnio zobaczyłam reklamę perfum Miss Dior 2021 z Natalie Portman, która leży na łące pełnej kwiatów. Pomyślałam: gdzie tę Zośkę zawiało? 😊 [Zośka to bohaterka „Siedmiu ślubów mojej siostry” – przypisek Czytam duszkiem] A mówiąc bardziej poważnie, zapach pojawił się jako motyw przewodni książki, bo potrzebowałam namacalnego elementu tłumaczącego popularność Zośki wśród tak różnych postaci jak psy, dzieci i mężczyźni. Nie brnęłam w poetyckie ich opisy. Postawiłam na skojarzenia. Tworząc je zdałam sobie sprawę, że zapachy mają dla mnie duże znaczenie. Pewnie dla wielu z nas. Nie na darmo marketingowcy rozpylają nam zapach chleba po centrach handlowych, gdy chcą wzbudzić w nas poczucie bezpieczeństwa i skłonić do wydawania większych kwot na zakupach. Jednak osadzenie akcji w perfumerii nie przyszło mi do głowy. Może następnym razem, przy innej opowieści.

C.D.: Może powiedzmy pokrótce, o czym jest książka pt. „Siedem ślubów mojej siostry”.

E.K.: Myślę, że każdy z nas może w niej znaleźć inną opowieść. Dla mnie jest historią o szukaniu siebie w sytuacji nadmiaru. Zośka nie ma spokoju, by wybrać drogę dla siebie. Rzuca się, a głównie rzuca mężczyzn. Dopiero chwila oddechu od rodzinnych oczekiwań daje jej szansę na zastanowienie się, czego chce od czego ucieka, co jej przeszkadza?

C.D.: Każdy ślub z perspektywy Zośki – głównej bohaterki – coś znaczy i wydarza się nie bez powodu… Trochę skomplikowała jej Pani życie.

E.K.: Ślub to niezwykle ograna sytuacja, którą wielu z nas lubi przeżywać na nowo, co pokazują wyniki oglądalności portali plotkarskich. Zośka dostała balon oczekiwań ślubnych jako prezent na starcie. Każdy kolejny wbijał szpilkę w podarowany jej mit. W tym sensie nie tyle komplikuję życie Zośki, co próbuję je upraszczać, by w końcu stanęła w momencie, w którym nie ma żadnych wygórowanych oczekiwań i kolorowych ułud. Jest czysta i otwarta na dobrą rzeczywistość, która może się wydarzyć.

C.D.: I jeszcze ta „siódemka” w tytule. Emblematyczna czy przypadkowa?

E.K.: Nie ma przypadków 😊 Siódemka przeskoczyła z niezrealizowanego scenariusza nawiązującego do biblijnej opowieści o kobiecie, której demon zabił siedmiu mężów w noc poślubną. Jednocześnie siódemka jako symbol jest tak nośna, że może zmieścić wszystkie znaczenia książki a nawet więcej. Jednym z nich jest przysięga – Zośka przysięga wiele razy. Kolejny to całość, zamknięty etap – tak jak w jej życiu. Jeszcze inny to związek kobiety i mężczyzny, bo kobietę opisuje liczba trzy a mężczyznę - cztery. I jak tu nie kochać symboli?

C.D.: Czy zrzucanie wszystkiego na estratetraenol, czyli popularne feromony, nie jest pewnym asekuranctwem w stosunku do samej bohaterki, jak i czytelników? Powiedzmy wprost, że to, co przydarza się Zośce w relacjach damsko-męskich, może spotkać każdą dziewczynę, każdą kobietę. Niepewność własnych emocji, nagłe zwroty uczuć…

E.K.: Obdarzyłam Zośkę niebiańskim zapachem jako formą tajemnicy do odkrycia. To coś, co bohaterka ma się pod nosem, a co jest jednocześnie nieuchwytne. Oczywiście, że w tym sensie każdy z nas ma w sobie coś, co jest naszą zaletą i skazą jednocześnie, błogosławieństwem i przekleństwem w jednym. Zawracamy często do tego samego punktu, potykając się w tych samych miejscach i nie rozumiejąc według jakiego schematu działamy. Dopiero gdy go rozpracujemy, wydaje nam się banalnie prostym szyfrem do złamania.

C.D.: Dużo ostatnio dyskutuje się o modelach rodziny, rolach, jakie jej członkowie powinni pełnić. Abstrahując od słuszności argumentów różnych stron, jakie rodzaje kobiecych ról uosabia Zośka?

E.K.: Zośka jest wolnym duchem, który nie chce przyjąć na siebie żadnej z narzuconych ról. Stąd co chwilę trafia do innego kraju, w objęcia innego mężczyzny czy do innej pracy. Uwielbia poruszać się po całej skali, nie tylko uczuć, ale także społecznych opcji, w które wskakuje i z nich wyskakuje. Nie marzy jej się mąż ani kariera, woli kolekcjonować nasycone emocjami sytuacje.

C.D.: A jak to jest z tymi oczekiwaniami w życiu? Tymi rodzinnymi, tymi ze strony bliższych i dalszych znajomych… Czy to jest element, który nas ogranicza, zwłaszcza kobiety, czy może przeciwnie, np. wyzwala do działań?

E.K.: Moim zdaniem ogranicza, ale pozwolenie na to ograniczenie tkwi w nas. Dopóki nie poznamy siebie, nie wiemy, co nam odpowiada. W tej sytuacji nawet trudno nam ocenić, czy jesteśmy gdzieś z własnego czy czyjegoś wyboru. Jest takie stwierdzenie w psychologii, że przez większość życia jesteśmy pod dyktando rodziców, bo albo zgadzamy się na wypełnianie ich projekcji, albo odbijamy o 180 stopni i działamy na przekór ich oczekiwaniom. Żadna z tych opcji nie ma jednak nic wspólnego z naszym wyborem pomysłu na siebie, bo spełniając czyjś sen lub uciekając od niego, nie mamy czasu zająć się sobą i swoją drogą, która czeka na nas.

C.D.: Fizycznie Zośka jest boginią o uwodzicielskim zapachu. Czy nie boi się Pani zarzutów ze strony nieposągowych czytelniczek, że stworzyła Pani modelowy ideał niewpisujący się w rzeczywistość, potwierdzając tym samym stereotypowe podejście do kobiecości?

E.K.: To prawda. Zośka ma urodę, ale głównie dałam jej pewność siebie. Od dziadka dostała przekonanie, że jest wyjątkowa i to jest jej główny atrybut. Kradnie, zdradza, leni się, ale z przekonaniem, że ma do tego prawo. To dlatego ludzie do niej lgną. Czują jej siłę. Podoba mi się taka opowieść o Ingrid Bergman, która popisywała się numerem z wyszarpywaniem obrusa spod zastawy, bez uronienia kropli wody. Zaskoczonemu towarzystwu tłumaczyła „to nic trudnego, musisz mieć tylko pewną rękę”. Ta pewna ręka nie wzięła się w niej znikąd. Była wielbiona przez swojego ojca. Podobnie jest w przypadku Zośki. Sama uroda by jej nie poniosła przez książkowe życie. Pewność siebie niesie.

C.D.: W „Siedmiu ślubach mojej siostry” panuje swoisty klimat, niepowtarzalna atmosfera. Trochę odrealniona, przybrana słodkością wspomnień i poczuciem humoru. Skąd decyzja, by właśnie tego typu stylistykę zaoferować czytelnikowi?

E.K.: Od listopada do lutego, gdy za oknem najciemniej, napadam na biblioteczki przyjaciół i kawiarni oraz witryny księgarń w poszukiwaniu czegoś zabawnego, poprawiającego humor, wytrącającego mózg ze skupiania się na ciemnicy dookoła. Gdy trafiam na coś inteligentnie wesołego, czuję się jakbym znalazła życiodajną wodę.  Moja córka uraczyła mnie kiedyś takim stwierdzeniem, „gdy ma się dobry humor, nawet pokrzywy mniej pieką”.  Mam nadzieję, że część osób sięgających po książki szuka w nich właśnie takiego uczucia oderwania – pełnego wejścia w opowiadaną historię i pogrzania się w jej cieple. W taki klimat celowałam.

C.D.: „Siedem ślubów mojej siostry” czyta się duszkiem, a jak się pisze taką książkę? Od razu zmierza się wytyczonym szlakiem do celu, czy następują modyfikacje, niektóre  konieczne, a niektóre niezamierzone? Przypuszczam, że bohaterka pokroju Zośki nie jest prosta do poskromienia, nawet literackiego.

E.K.: Tej książki nie pisało mi się duszkiem. Opowieść mi się rwała, pruła, ślimaczyła. Głównie dlatego, że nie chciałam uwierzyć w mantrę niemal wszystkich pisarzy „stwórz plan”. Gdy w końcu dałam planowi szansę, Zośka grzecznie wskoczyła w ramy, które można było domknąć.

C.D.: Interesują mnie motywacje, z powodu których napisała Pani tę książkę? Gdyby to była wyłącznie indywidualna potrzeba, myślę, że pierwopis nadal leżałby sobie cichutko w szufladzie. A tak zakładam, że jednak był jakiś cel, jakieś przesłanie, komunikat do odbiorcy. Czy tylko rozrywka beletrystyczna?

E.K.: Nosiłam tę historię w sobie z przekonaniem, że jest warta opowiedzenia. Jako fanka historyjek, opowieści i puent uważałam, że trzymanie jej pod kocem byłoby czystym marnotrawstwem. A skoro żyjemy w świecie „zero waste”, to nie mogłam na to pozwolić.  

C.D.: Wszystko, co pierwsze, zwykle zostaje z nami na zawsze. Mam na myśli wrażenia z tym związane. Pierwsza miłość, pierwszy samochód, pierwsza książka… Jakie odczucia Pani towarzyszą w związku z napisaniem, a następnie wydaniem książki? „Siedem ślubów mojej siostry” jest już na rynku przecież od pewnego czasu.

E.K.: Gdy na wieczór autorski przyszli przyjaciele i w ich towarzystwie usłyszałam na głos fragment książki, czułam euforię. To był wieczór idealny. To uczucie zostanie ze mną. Ale od kolejnego ranka pies czekał na wyprowadzenie, bułki na posmarowanie masłem, kaloryfery na odpowietrzenie, katar na wyleczenie. Taki przekładaniec mi odpowiada.

C.D.: Co czuje autorka, gdy dowiaduje się od swoich czytelników, że w książce przez nią napisanej odnajdują coś, czego autorka absolutnie by się nie spodziewała, o czym autorka sama nie myślała, tworząc ją. Czy to wciąż jest wówczas dla Pani taka sama książka, czy może inna?

E.K.: Przyklaskuję. Zdaję sobie sprawę, że każdy czyta książki, ogląda filmy i wystawy przez swój pryzmat, swojego postrzegania świata, swoich kolorów życia. Jest takie zdanie w książce „marzyć o rzeczach małych i wielkich kosztuje tyle samo. Lepiej marzyć o wielkich”. Zaczerpnęłam je z rozmowy w windzie z moim znajomym, a potem powiedziałam mu, że zrobiłam z niego użytek. Cieszę się, że pójdzie dalej – powiedział. Taki był mój zamysł puszczenia różnych zdań w ruch. Jeżeli w kimś zarezonują – świetnie, jeżeli nie – zostaną tylko słowami.

C.D.: A na koniec pytanie o prywatne podwórko. Mówi Pani, że chodzi wcześnie spać. Nie szkoda zapadać w sen, gdy wokół tyle się dzieje?

E.K.: O nie! Snu nigdy nie traktowałam jako straty, ale wejście w nową rzeczywistość. Mam kolorowe i ciekawe sny, dlatego dużym szacunkiem darzę aktywność przeżywaną z zamkniętymi oczami. Co ciekawsze kąski zapisuję. O ile nigdy nie byłam fanką pamiętników, to do zapisanych snów chętnie wracam. A już ostatnio jak przeczytałam, że Kora lubiła zapisywać sny, poczułam się zupełnie rozgrzeszona ze swojego „spaniowego” hobby.

C.D.: Bardzo dziękuję za rozmowę. Czytelników zainteresowanych książką Edyty Kochlewskiej pt. „Siedem ślubów mojej siostry” zapraszam na strony Oficyny Wydawniczej SILVER. Tam można książkę kupić, a przy okazji przejrzeć inne propozycje wydawnictwa.

E.K.:  Dziękuję za takie dokładne przepytanie mnie. 


Patronacką recenzję książki Edyty Kochlewskiej pt. "Siedem ślubów mojej siostry" z Oficyny Wydawniczej SILVER znajdziecie w linku poniżej. Zachęcam do zapoznania się😊

Edyta Kochlewska "Siedem ślubów mojej siostry" z Oficyny Wydawniczej SILVER




06/09/2021

PRZEDPREMIEROWA RECENZJA PATRONACKA - "Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej z Oficyny Wydawniczej SILVER

Była zapowiedź premiery, była rozmowa z wydawcą – Iwoną Krynicką z Oficyny Wydawniczej Silver , a już teraz przed Wami (również zapowiadana) recenzja „Siedmiu ślubów mojej siostry” Edyty Kochlewskiej. Książka ukaże się na rynku 8 września 2021 r., a to oznacza, że będzie ją też można zdobyć podczas Warszawskich Targów Książki w dniach 9-12 września. Nie chcę Was zarzucić dobrymi nowinami, ale powiem, że „Siedem ślubów mojej siostry” to po pierwsze – dobra beletrystyka, a po drugie – udany debiut literacki Edyty Kochlewskiej. I jeszcze po trzecie, ale to już gwoli uchylenia rąbka tajemnicy, może niebawem porozmawiam z samą autorką, więc będzie kolejny rarytas. Miłego dnia Wam życzę, Duszki-Poczytuszki👻

Okładka książki "Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej z wydawnictwa SILVER z patronackim logo "Czytam duszkiem"
"Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej/
Oficyna Wydawnicza SILVER

„O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna?” – zastanawiała się swego czasu Irena Santor. A ja zapytam, czego pragnie kobieta, gdy dojrzewać zaczyna? Pokoju na świecie? Dajcie spokój, to nie konkurs piękności. Dziewczyna czy kobieta – każda z nich marzy o odrobinie szczęścia w miłości.

Mnie również ostatnio dopisuje szczęście, tym razem nawet wielokrotnie, bo przytrafiła mi się przygoda z nowym wydawnictwem i na dodatek z nową autorką. Przypadek? Nie sądzę. Do niedawna jeszcze nazwa SILVER Oficyna Wydawnicza nic mi nie mówiła. Podobnie obco brzmiało nazwisko Edyty Kochlewskiej, która zmajstrowała książkę pod tytułem „Siedem ślubów mojej siostry”. Ach, autorka to na dodatek debiutantka. Po co więc sięgałam aż po tyle niewiadomych? To proste. Bo kto nie ryzykuje, ten się nie dowie, co skrywają liczne znaki zapytania. Tak oto rozpoczęłam, nazwijmy to, wielobój nowości.

Najpierw research wydawnictwa, czyli szperanie, co w przestrzeni internetowej piszczy. A tam SILVER zapowiada, że w swojej ofercie ma, m.in. „powieści, które poruszają tematy istotne dla dojrzałych kobiet”*). Hmm, myślę sobie, zerkając na „Siedem ślubów mojej siostry”, ile cukru w cukrze, czyli na ile ta zapowiedź się sprawdzi po konfrontacji z lekturą.

Dalej wzmianka o „standardzie druku przyjaznym nie tylko Srebrnym Czytelnikom”*). I znowu myślę sobie… hmm… choć akurat w tym przypadku od razu widzę, że prawda. Zaraz przed oczami stanęły mi cooltowe „Dzieci z Bullerbyn” (Wy też zapewne je pamiętacie), wydanie z powiększoną czcionką i szerszymi odstępami między wierszami. Och… moje wielce sobie ceniące wygodę oczyska wręcz uwielbiają takie wersje!

 Jeszcze raz łypię niezmęczonym wciąż okiem na samą książkę, na jej okładkę i wnętrze. Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem… ładna. Na wierzchu kwietna łąka tak kipi różanymi akcentami, że aż sama się przyłapuję na tym, jak chłonę głębiej jej zapach. W środku natomiast na tytułowych stronicach rozdziałów przebijają się pola koniczyny. Nie próbowałam wypatrywać czterolistnej, ale kto tam zna intencje wydawcy? Może i co schował w tych kobiercach? Ale Wy odważnie próbujcie szczęścia.

Inwigilacja autorki pod kątem literackim przebiegła bez akcji specjalnych, wszak to debiutantka. Skoro przygotowania poczynione, to teraz mogę przystąpić do dania głównego, czyli zagłębić się w lekturze.

Do „Siedmiu ślubów mojej siostry” podeszłam… właściwie bez podejścia. Niczego nie oczekiwałam, na nic się nie nastawiałam, bo – jak wspominałam – i wydawnictwo nowe, i autorka nieznana. Przygotowałam pozaliterackie czasoumilacze (zielona herbata oraz sporych rozmiarów nieziemski placek w wykonaniu mojej kulinarnie zdolniejszej połowy) i… bujam się niespiesznie w starym fotelu z epoki babciowej z książką w ręku. Wokół uwijają się bzyki z kwietnej łączki (może nie aż tak różanej jak w „Ślubach”, ale jednak urodziwej), powiewa wiaterek, rozleniwia żar słońca, a mnie już sam prolog, powiedzmy, że… zaintrygował. Z każdą kolejną stroną do tego stopnia przesiąkałam poznawaną historią, że zniknął mój świat, a kompletnie pochłonął mnie przypadek Zośki – głównej bohaterki.

Zośka od maleńkości zostaje obdarzona nadmiarem hipnotyzującego uroku. Jako dziecko najpierw czaruje nim dziadka, wymuszając na nim obietnicę, że nigdy nie pokocha nikogo tak jak jej, bez trudu zmiękcza duszę i tak dobrotliwej babki. Potem, już będąc podlotkiem, wespół z innym rezolutnym siedmiolatkiem potajemnie dokonuje pierwszych ślubów. Jej kobieca żywiołowość zniewala kolejne męskie serca, a w miłosnych szrankach stają (z różnymi efektami) rozmaite nacje. Ponieważ świat zachwyca Zośkę w każdym szczególe i z nudą absolutnie jej nie do twarzy, dziewczyna śmiało czerpie z życia mozaikę emocji, nie roniąc przy tym ani kropli. Tylko na apodyktyczną matkę, hołdującą drobnomieszczańskiej maksymie „co ludzie powiedzą”, urok Zośki oddziałuje jakby z mniejszą siłą rażenia. Skoro tyle wokół niej miłości, to czego jeszcze w takim razie pragnie, czego szuka?

Jeśli o miłości już tyle powiedziano, jeśli odkryto już wszystko, to czy zostało jeszcze coś do dodania w tym temacie? Kochlewska chyba też zadała sobie to pytanie i uznała, że najlepiej będzie pisać o miłości… inaczej, pisać po swojemu. I właśnie styl autorki uznaję za największy atut „Siedmiu ślubów mojej siostry”. Naśladując branżę perfumiarską powiem, że w nucie głowy Kochlewska ujmuje kreacją zielonookiej bohaterki z zadziorną grzywką, w nucie serca zniewala korowodem kipiących emocji, a w nucie głębi magnetyzuje stylem opowieści, kształtując ekspresyjny obraz estetyki literackiej. Dlatego nie zdziw się czytelniku, gdy podczas lektury „Siedmiu ślubów” odczujesz aurę zapachów niczym z „Jasminum” Kolskiego czy „Pachnidła” Süskinda. A wszystko to dzięki sile sprawczej głównej postaci, której towarzyszy oszałamiająca i zmienna feeria wonności rozsiewanych przez nią samą. Dla mężczyzn ta zjawiskowa kobieta pachnie jak marzenie, a smakuje jak ideał.

Tworząc nastrój autorka, wzorem własnej bohaterki, owiała mnie zwiewną narracją, przeniknęła ulotnością, pozostawiając przy tym niezapomniane wrażenia. Spod jej pióra opowieść płynie niczym historia snuta po latach w dobrym towarzystwie. Tu czas łagodzi ból nabitych dawniej guzów, poczucie humoru zaciera ostre kontury przykrych wspomnień, z tła wyłaniają się chwile składające się na pogodny i optymistyczny obraz niezwykłych perypetii Zośki. Szczególnie przypadł mi do gustu oryginalny sposób autorki na niby en passant rozrzucone sceny, które do laurkowej rzeczywistości wnosiły zapowiedź nadciągającej zmiany. Jedne z nich zapowiadały się całkiem niewinnie, inne niczym burza z piorunami były bardziej brzemienne w skutkach. Krótko mówiąc, narracja po prostu unosi się w powietrzu jak zapach, spowijając czytelnika nie tylko pachnidłami.

Wspominałam już, że Kochlewska stawia na wrażenia? Aby były pełniejsze, przydaje im muzykę. Ta również nie trafia tu przypadkowo. Pobrzmiewa Stare Dobre Małżeństwo, Osiecka czy choćby Fleetwood Mac. I nie muszę chyba dodawać, że fragmenty utworów mają swoje znaczenie. Elektryzują, zaklinają, zdradzają, splatając się z nastrojem lub akcentując podteksty.

Biorąc pod uwagę tytuł, przyjęłam (acz niesłusznie), że poznam siedem historii miłosnych. Siódemka symbolizuje wszak pełnię i doskonałość, więc jedna miłość nie ma szans usatysfakcjonować ani gorącokrwistej bohaterki, ani mnie jako, a co się będę krygować, doświadczonej czytelniczki. Jednak nie doceniłam autorki, gdyż ta idzie o niebo dalej. Wyobraźcie sobie, że w „Siedmiu ślubach” naliczyłam miłosnych wątków dużo więcej. (Ponieważ doskonała siódemka utożsamia też zapomnienie, więc może i samej autorce też uleciało z wiatrem, że rozpędziwszy się z bogactwem pomysłów, przekroczyła tytułową cyfrę.) Nie zmienia to faktu, że czoło romantycznego maratonu bezapelacyjnie otwiera osoba Zośki, z jej malinowo-jaśminowo-truskawkowo-migdałowo… i Bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze tonacjami. (A propos mistycznych klimatów, szepnę tylko, że co najmniej w jednej z przygód także Jezus bezpośrednio swe paluchy macza.) Ale wcale nie mniej rozczulające są kulisy pachnącej jałowcem mocno kłującej miłości rodziców Zośki czy kolczasta relacja matka-córka. Każda z nich zasługuje na miano osobnego opowiadania, jest jak pąk czekający na pełne rozkwitnięcie.

Niewątpliwie wątki miłosne dominują w „Siedmiu ślubach mojej siostry”, lecz nie brak tu także plastycznego obrazu prowincji (Jezusicku Nazareński, czy Nowy Sącz mi to wybaczy?) przedstawionej w okresie kolejnych 35 lat, bo taki przedział czasowy, zaczynając od lat siedemdziesiątych, obejmuje powieść. Obecnie Zośka dobiegałaby właśnie pięćdziesiątki, jak sądzę. Czytając jej perypetie, przypominałam sobie Pewexowskie klimaty i PRLowską przaśność. Kontrast epoki jawi się tym większy, że zestawiony został ze zgniłym Zachodem, tfu… zamożnym Wschodem, bo Zośka wyfrunie na początku lat dziewięćdziesiątych za mamoną do Izraela. Dopiero potem pogna do gorącej Hiszpanii, zacumuje też w skąpanej w słońcu Italii. Ale za każdym razem wraca do siebie, do domu. A tu zachodzi ryzyko konfrontacji z matką, dla której ślub córki jest rodzinnym celem strategicznym numer jeden, a wyszykowanie go specjalnie dla ciekawskich oczu sąsiedzkiej gawiedzi celem strategicznym numer dwa. Więcej punktów program rodzicielki nie zawiera. No, może jeszcze kilka pomniejszych rodzinnych fiksacji by się znalazło, ale to już o zupełnie drugorzędnym znaczeniu. Natomiast Zośka, w wersji małoletniej i dorosłej, marzy tylko o szczęściu w miłości…

Jejku, chyba czas kończyć. „Siedem ślubów mojej siostry” Edyty Kochlewskiej zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Przyczepiłabym się do drobnostek w stylu, że może zbyt niecierpliwie niektóre sceny zarysowane, jakby konstruowane na chybcika, ale przypominam, że to przecież debiut autorki. Konkludując, lektura „Siedmiu ślubów mojej siostry” otuliła mnie wielce aromatyczną opowieścią, przyjemnie nastroiła i pozwoliła przeżyć niebanalne chwile w Zośki towarzystwie. Nieraz kręciłam głową z niedowierzaniem, czasami miałam wątpliwości, czy aby wszystko z Zośką w porządku, gdy trzeba było, podtrzymywałam ją na duchu (na szczęście dla mnie i dla niej sporadycznie, bo dziewczyna doskonale sobie radzi), a potem znowu żyłam w pełni, kochałam, szalałam, śmiałam się, cieszyłam i chwytałam z nią kolejny dzień… bo historia Zośki łączy pragnienia. Wam też życzę podobnych wrażeń.

Za patronat recenzencki nad książką pt. „Siedem ślubów mojej siostry” autorstwa Edyty Kochlewskiej dziękuję SILVER Oficyna Wydawnicza.

*) cytaty zaczerpnięto ze strony www.silverow.pl

Dodatkowo wywiad z autorką "Siedmiu ślubów mojej siostry", Edytą Kochlewską, można przeczytać, klikając w link poniżej: 

Edyta Kochlewska, autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry", w "Rozmowach z Duszkiem"