Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

12/03/2023

RECENZJA PATRONACKA - Agata Suchocka "Tydzień z życia Adeli" z Oficyny Wydawniczej SILVER

 

Agata Suchocka
"Tydzień z życia Adeli"/
Oficyna Wydawnicza SILVER



Jestem przekonana, że gdyby Czesław Niemen peregrynował „Tydzień z życia Adeli”, zaśpiewałby „Dziwny jest ten świat”. Jednak Agata Suchocka, autorka książki, którą Wam dziś prezentuję, poprowadzi swoją bohaterkę podług ścieżki dźwiękowej jednej z piosenek Martyny Jakubowicz.

Adelę poznajemy jako nieczynną (niczym wulkan) alkoholiczkę, która w swym domu z betonu ze zdumieniem przygląda się stojącej na oknie, zdawałoby się dogorywającej już, paproci. Owa Adela… nie żadna tam Delcia jak próbują ją czasami nazywać przyjaciółki, czemu dojrzała bohaterka zdecydowanie się sprzeciwia, bo dla niej określanie kobiety w siódmej dekadzie życia imieniem słodkiego bobasa brzmi co najmniej infantylnie. Wróćmy do sedna. Owa Adela przemawia do kwiatka zmarniałego od nadmiaru alkoholu, którego to procentami Adela regularnie raczy roślinkę zawsze wtedy, gdy w odruchu przytomności uzmysławia sobie, że z nałogiem się rozstała, więc by moc wody ognistej całkowicie na marne nie poszła, każdą odebraną sobie od ust setkę czystej lokuje… w doniczce. Najwidoczniej czysta dobrze temu kwieciu służy. Być może trudniej byłoby mu się bratać z gęstym ajerkoniakiem, lecz klarowna wódeczka miast uśmiercić słowiańską duszę paproci pobudziła w niej przekornego chochlika survivalu, bowiem wbrew wszelkiej logice paprotka, będąc niemal na krańcu florystycznej wytrzymałości, niemal ostatnim chlorofilowym tchnieniem postanawia wydać na świat – najwidoczniej w geście protestu przeciwko metodycznemu podtruwaniu C2H5OH – zdrowy zielony listek. Wot, zagwozdka, myśli Adela, przyglądając się ze zdumieniem nowej istocie, bo przecież ona w swoim mniemaniu niemal wszelkie życie potrafi pozbawić życia, a tu akurat tyle co urodził się i wystaje już prawie pierzasty ŚWIE-ŻAK! U niej! Jak to w ogóle możliwe?! Gdzie popełniłam błąd? – zastanawia się pewnie Adela. Tyleż zaaferowana co przerażona postanawia z tym „małym nowym” zawrzeć pakt o nieagresji, że sobie wzajemnie w drogę wchodzić nie będą, natomiast spróbują polubownie bytować obok siebie bez wzajemnych roszczeń i oczekiwań. Ona, w ramach okazania dobrej woli, deklaruje się jedynie do zakończenia procentowego procederu. Wygłosiwszy swą tyradę (gdyż przemową tego nazwać nie można, bo Adela w publicznych wystąpieniach mocna nie jest, w ogóle Adela uważa, że nie ma sfery, w której byłaby dobra), Adela nie wyjdzie ani na milimetr poza ustalone postanowienia.

Tak zaczyna się tydzień Adeli. Już w scenie otwarcia Suchocka pokazuje, że podejdzie do swojej bohaterki nieszablonowo. Ale co to znaczy nieszablonowo? To przecież pojęcie rozciągliwe jak gumka w majtkach. Już daję przykład. Paproć to przecież kwiat jednej nocy, którego poszukiwały młode dziewczęta w noc świętojańską. Przed zerwaniem należało wygłosić natchnionym głosem zaklęcie, by Bóg obdarzył je nadobnym młodzianem. A tu zamiast gibkiego dziewczęcia mamy dojrzałą kobietę, a nawet babę, jak Adela sama o sobie mówi, która jesienią (słyszał kto kiedy, by zapuszczać się na poszukiwania kwiatu paproci słotną jesienią?!) zamiast słodko-kojąco przemawiać, dyszy naburmuszonym głosem w tonie niemal ultymatywnym do jakiegoś ledwo zipiącego chabazia, oczekując, że ten urośnie.

Bo u Suchockiej utarte wzory i modelowe wyobrażenia tracą swój idealny kształt. Wszak jak nie ma brylantu bez skazy, tak i Delcia, ups… Adela oczywiście, ma swoje rysy. W sumie składa się chyba z samych zadrapań. Suchocka obciążyła ją nie tylko chorobą alkoholową czy syndromem trzeźwej alkoholiczki. W pakiecie dostała Adela również niskie poczucie wartości własnej i pogardę dla siebie samej. Jak więc może oczekiwać czegoś dobrego? Jednak Suchocka nie pozwoliła, by ciernista przeszłość jej bohaterkę zniszczyła. Owszem, ona ją ukształtowała, ale nie złamała. Adela jest świadoma swoich niedoskonałości, ba… ona świetnie zdaje sobie z nich sprawę i wie, jak się z nimi i samą sobą obchodzić. Suchocka opowiedziała trudną historię bez popadania w przygnębiające nastroje, bez górnolotności, moralizowania czy nawet bez typowo polskiego samobiczowania. Jednocześnie też nie popadła w komedię i śmieszność.

Historia szczęścioopornej Adeli pokazuje, że co się popsuło, da się naprawić, a co boli, można uzdrowić. Jakim sposobem? Tego nie wie nikt, ale Suchocka sięgnęła po słowiański kwiat paproci, który ma ponoć przynosić szczęście każdej, która go znajdzie. Czy to więc on jest sprawcą wydarzeń, które nastąpią później i których na chłopski rozum bez przysłowiowego pół litra nie razbieriosz? A może to kot (atrybut czarownic) może być zapowiedzią pomyślności? Cóż, kiedy u Suchockiej kot nie jest czarny, a ledwie pręgowany, więc znowu nie wpisuje się w tradycyjne standardy. Sama nie jestem w 100% pewna odpowiedzi, choć znam już przecież finał. To jednak Wasza rola odczytywać w literaturze to, co dosłowne i odszukiwać to, co tkwi między wierszami. Jedno akurat jest pewne – w książce Suchockiej znajdziecie samo życie. Lęk, osamotnienie, odrzucenie. Ale jest w niej także zrozumienie, wybaczenie i nadzieja, których bolesna przeszłość nie zdołała zdławić w sercu Adeli. Te czające się w niej jak w głębi uśpionego wulkanu emocje (znowu ten wulkan? Hm… byleby tylko do jakiejś niekontrolowanej erupcji nie doszło) sprawiły (a może jednak ta paproć i kot?), że Adela natrafia na „tego z przeciwka, co ma kota i rower”*), a na dodatek  jeszcze na tajemniczego nieznajomego ze stalkerskimi inklinacjami. Ale dosyć odkrywania fabuły. Ta przyjemność należy do Was.

Tak, przyjemność. Bo Suchocką rzeczywiście czyta się z prawdziwą satysfakcją. Jej Adela ze swoimi dziwactwami i maniami jest taka, no… taka nad wyraz trzeźwa (?!) w swoich osądach. Ma sporo dystansu do siebie, świata i swoich – podobnie jak ona – lekko zbzikowanych przyjaciółek. W efekcie świetnie się czujemy w tym osobliwym entourage'u i z każdą kolejną przeczytaną stroną wypatrujemy, jakim to celnym spostrzeżeniem znowu nas Adela zadziwi.

Moi drodzy, w „Tygodniu z życia Adeli” Agaty Suchockiej odnajdziecie nie tylko sporo humoru i rogatej autentyczności, lecz także dla rozszerzenia perspektywy (bo akcja grubo wykracza poza tytułowy tydzień) będziecie mieli okazję tropić tajemniczy wątek sięgający w głębokie partie wspomnień głównej bohaterki. Wszystko jednak dobrze się skończy, bo przecież nie może być inaczej w książkach, które wychodzą pod auspicjami Oficyny Wydawniczej SILVER. Miłego czytania, Duszki!

Za możliwość objęcia książki Agaty Suchockiej pt. „Tydzień z życia Adeli” patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.


16/02/2023

RECENZJA PATRONACKA - Agnieszka Dydycz "Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!" z Oficyny Wydawniczej SILVER

Na okładce niebieskie kwiaty
Agnieszka Dydycz
"Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!"?
Oficyna Wydawnicza SILVER

Czy to w życiu, czy to w fikcji literackiej królowa jest tylko jedna! I mimo iż główna bohaterka powieści Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” zaklina się, że to jej matka, Helena, niepodzielnie dzierży palmę pierwszeństwa, to nie dajmy się zwieść tym zapewnieniom. Niekwestionowaną królową dyptyku (w kwietniu 2022 r. pojawiła się pierwsza część zatytułowana „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!") jest Małgorzata Dobrołęcka – autorka kryminałów, świadoma swoich potrzeb kobieta z rumianie wypieczonym plusem w metryczce, gdyż Małgorzata ma lat 50 i 8 i… nie zamierza się ich wypierać. Gdy wkraczamy do królestwa naszej gwiazdy, zostaje ona również babcią, choć akurat z tym tytułem, w przeciwieństwie do królewskiego, potrzebuje się nieco oswoić. A ponieważ małżonek bohaterki z racji obowiązków służbowych bywa w domu zaledwie przelotem (LOTem przemierza co najwyżej kontynenty, by zdążyć na kolejne konferencje naukowe), Małgorzata z przyzwyczajenia bywa też żoną, co w rzeczywistości oznacza bycie… słomianą wdową. Ten mocno ustabilizowany stan zaczyna jej nieco doskwierać, więc siła sprawcza, za którą skrywa się autorska wena, podsuwa jej dla urozmaicenia/komplikacji* (* niepotrzebne skreślić) kandydata do miana księcia na białym koniu. Hm, tyle powinno dla rozbudzenia apetytu na początek wystarczyć…

„Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” Agnieszki Dydycz to właściwie skrypt z lekcjami życia dla zaawansowanych. Przewodnikiem po kolejnych rozdziałach jest oczywiście nie kto inny jak sama królowa, czyli przedstawiona już pokrótce Małgorzata Dobrołęcka, która znalazła sposób na bezawaryjną obsługę swojej niełatwej w obejściu matki – będącej charakterologiczną krzyżówką tyleż przezabawnej co irytującej Hiacynty Bucket z brytyjskiego serialu „Co ludzie powiedzą” (pamiętacie zażywną damę z aspiracjami do high society?) i despotycznie panującej w atelier malarskim swego męża Matejkowskiej połowicy. Sami przyznacie, że aby okiełznać taki ognisty potencjał, trzeba mieć iście królewską cierpliwość. (Specjalnie nie piszę anielską, bo i samej Małgorzacie do tych niebiańskich istot raczej daleko).

Jednak Małgorzata ma talent nie tylko do ludzi, wykazuje ona także zdolność odnajdywania poezji w prozie codzienności czy też, jak wolicie, posiada iskrę do wyszukiwania pozytywnych frykasów w życiowym przekładańcu. Z nią nawet najczarniejsza noc pobłyskuje choćby odrobiną gwiaździstego pyłu, a przysłowiowa szklanka, niechby pęknięta, zawsze będzie do połowy pełna, szczególnie gdy chodzi o dzieci i przyjaciół. Dydycz, podobnie zresztą jak w pierwszej części pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, obdarza Małgorzatę umiejętnościami mentorsko-doradczymi, z których jej podopieczna skwapliwie korzysta, dzieląc się nimi bez uprzedzeń z reprezentantami każdego pokolenia (a jest ich na kartach powieści niemało, bo aż cztery!). Dodatkowo nie bacząc ani na wiek, ani na płeć bohaterów, Małgorzata aplikuje im pokrzepiające zabiegi z efektem modulującym samopoczucie. Prym wśród uczestników wiodą kobiety (przy czym pamiętamy, by nie popełnić faux pas, że oczywiście królowa jest tylko jedna), lecz i panów o różnorodnych upodobaniach i przyzwyczajeniach nie brak. Tak oto pilna uczennica Epikteta z powodzeniem wdraża w życie stoicką recepturę na szczęście, która mówi, że nie należy naginać biegu wydarzeń do swej woli, lecz pragnienia dostrajać do zachodzących zmian, podobnie jak nie należy łamać sobie głowy nad tym, na co wpływu nie mamy. Przepis niemal stary jak świat, a jednak wciąż aktualny!

Powiedzmy też wyraźnie, że powieść Dydycz, niosąca ze sobą wprawdzie ogromny ładunek inspirującej mocy, bynajmniej nie jest cukierkową historią w sentymentalnym stylu. Bo czyż dojrzałe czytelniczki skuszą się na tanie i sztampowe rozwiązania? Wątpię. Dlatego różowe okulary są oczywiście w cenie, jednak nie przebiją zdrowego rozsądku, który w połączeniu z życiową mądrością, dochodzi do głosu w drugiej połowie fabuły. Po raz kolejny okaże się bowiem, że bycie na rozdrożu będzie wymagało od kobiety, a już od kobiety obdarzonej dorodnym plusem w rubryczce „wiek” (tylko dla przypomnienia dodam, że widnieje tam liczba 58😊), po pierwsze uświadomienia sobie własnych potrzeb i po drugie pragnienia zmiany zastanego status quo. A ponieważ Dydycz już wielokrotnie pokazała, że nie przegapi okazji, by z ust królowej popłynęła struga stymulujących zachęt, w trakcie lektury da się odczuć wyraźny przypływ energii i idę o zakład, że niejedna czytelniczka poczyni niejedno postanowienie, które zalegało jej w duszy, a do realizacji którego zwyczajnie brakowało jej dotychczas motywującego paliwa. Najwyższa pora więc śmiało powiedzieć: to jest moje życie i teraz zamierzam je przeżyć według własnych reguł!

Pokrętny los wiedzie bohaterki Agnieszki Dydycz w „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” nieprostą drogą, ale autorka wyposaża je w świetny ekwipunek ochronny, dzięki czemu pokonują one wyboje każda swoim tempem i każda w swoim stylu. Mają przecież w ręku handicap w postaci długoterminowej praktyki w sparingach z partnerem, który nie dość, że nie walczy fair, to jeszcze roztargnionego przeciwnika potrafi powalić jednym menopauzalnym sierpowym. Drogie Panie, stając więc do walki z czasem, poprawmy – o ile trzeba – koronę i bierzmy się za lekturę!

Za możliwość objęcia książki Agnieszki Dydycz pt. „Nigdy nie będę młodsza. Ale kto mi zabroni próbować!” patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.





19/10/2022

RECENZJA PATRONACKA - Hanna Bilińska-Stecyszyn "Druga szansa, czasem trzecia" z wydawnictwa SILVER

Na ławce zarysy starszej pary. On obejmuje ją ramieniem
Hanna Bilińska-Stecyszyn
"Druga szansa, czasem trzecia" 
z Oficyny Wydawniczej TAURON

Choć w „Drugiej szansie, czasem trzeciej” Hanna Bilińska-Stecyszyn postawiła na duet bohaterek, to jednak długo nie pozwoliła im grać w jednym zespole, bowiem ich losy splotła dopiero w trzeciej części opowieści. Basię i Alę poznajemy w latach siedemdziesiątych, gdy obie cieszą się urokami studenckiego życia. Ala pełna entuzjazmu, w Basi więcej rezerwy i wahania. Drogę każdej z nich autorka poprowadzi pokrętną drogą. Żadna z nich nie ustrzeże się życiowych błędów, z czasem jednak Bilińska-Stecyszyn każdej z nich da drugą szansę. A może nawet trzecią?

Zapewne niejednokrotnie już pisałam, że książki z Oficyny Wydawniczej SILVER mogą być stosowane jako plasterki na rany i remedium na poobijaną duszę. Podobnie jest i tym razem. SILVER w regularnych odstępach wypuszcza na rynek kolejną historię, dbając tym samym o to, by czytelnikom nie  spadł nadmiernie poziom życiowego optymizmu (o właściwy poziom cholesterolu musimy już postarać się sami😊). Nie myślcie jednak, że „Druga szansa, czasem trzecia” to słodka landrynka do szybkiego schrupania. To prawda, jej słodycz wprawdzie rozpływa się po kartach powieści, jednak do cukierkowej euforii tu daleko. Na czym więc polega kojąca moc książek z Oficyny Wydawniczej SILVER? Odnoszę wrażenie, a nawet jestem przekonana, że mając swe źródło w dniu codziennym, jednocześnie nie dają się przytłoczyć jego troskom. Bohaterki znajdują wyjście z trudnych sytuacji, czasem same, czasem z pomocą innych i choć przyginają kark, to jednak nigdy się nie poddają, a na życie nie patrzą jak na konkurencję, w której zawsze trzeba stać na podium, ponieważ doskonale wiedzą, że indywidualne triumfy można przecież święcić na własnych zasadach.

          Wkraczając w piękne progi książki (do estetyki wydania odniosę się nieco dalej), niemal bezwiednie zatapiamy się w otaczającą nas opowieść, która początkowo rozgrywa się w czasach współczesnych, potem na nutkach wspomnień przenosi się w lata siedemdziesiąte. Obie bohaterki mają wówczas po dwadzieścia kilka lat i obie tryskają dziewczęcą energią.

To, co teraz napiszę, może wydać się zaskakujące, ale w tej lekturze chyba nie o fikcyjne bohaterki chodzi, gdyż one wydają się być zaledwie narzędziem, by pozwolić nam powrócić do przeszłości. I to do własnej przeszłości, która przecież też nie pozbawiona była atrakcji. Ach, któż z nas nie pamięta swoich akademickich czasów? To zwykle wówczas nawiązywały się przyjaźnie, to zwykle wówczas spotykała nas miłość. Ech… to były czasy, nawet gdy i mniej przyjemne momenty przecież też się trafiały. Bo kto nie sam ustrzegł się wpadek, niech pierwszy rzuci kamieniem!

Wróćmy jednak do naszej lektury. Chyba Grażyna Świtała swego czasu śpiewała „Dwa serca jak pociągi dwa”, więc i tutaj mkniemy za szczęściem pociągami, a czasami przewrotnie od niego uciekamy. Wędrujemy z bohaterkami kolejowymi objazdami (rzeczywistymi i  metaforycznymi), bo czasami brakuje im (a może i nam?) odwagi, by skorzystać ze skrótu i zastosować rozwiązanie najprostsze. Ile razy obawy przed decyzją przysłaniały im (nam?) prawdziwy obraz? Ile razy żałowaliśmy, że czegoś nie zrobiliśmy, że coś bezpowrotnie uciekło? Tu na szczęście jest druga szansa, a nawet trzecia!

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powieść Bilińskiej-Stecyszyn jest niczym cedzak, przez który przelatują niechciane troski, a zostają w pamięci same najprzyjemniejsze chwile i to one nadają ton narracji, wzmacniając jej przekaz. Nie odważę się zaryzykować stwierdzenia, że „Druga szansa, czasem trzecia” to książka biograficzna, ale idę o zakład, że niejedna scena została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Autorka potrafi stworzyć przyjemny klimat opowiadanej historii, a niewymuszony styl, na jaki się zdecydowała, sprawdza się do snucia opowieści sprzed lat, zwłaszcza we fragmentach opisujących tło wydarzeń. Co ciekawe, te momenty zwykle stają się również bodźcem do wywoływania z pamięci własnych refleksji i wówczas, wciąż zagłębieni w losy Basi i Ali, czujemy się jak we własnym świecie wspomnień.

Bilińskiej-Stecyszyn nie udaje się jednak uniknąć pewnych niedoskonałości, gdyż chwilami daje się odczuć wyzierające spod podszewki narracji nieco belferskie zacięcie. Samo zakończenie, choć sensownie wynikające z sekwencji wcześniejszych wydarzeń, wydaje się być przygotowane niby w pośpiechu, przez co finał sprawia wrażenie jakby zawieszonego i niedokończonego. Nie zmienia to jednak faktu, że czytając Bilińską-Stecyszyn, „(…) mamy znowu po dwadzieścia lat, własną miłość, własny świat, (…) a w oczach tylko blask.”*)

I jeszcze obiecane słowo na temat samego wydania. Niewątpliwie forma wydawnicza, jaką sobie za cel obrało wydawnictwo SILVER, również przyczynia się do literackiej radości z życia. „Druga szansa, czasem trzecia” Hanny Bilińskiej-Stecyszyn wyróżnia się estetyczną oprawą. Znakiem rozpoznawczym wydawnictwa stała się naturalna ornamentyka połączona z paletą przyjemnych dla oka kolorów. Okładka przepasana jest delikatną szarfą z kokardą, na której dodatkowo widnieje gustowna ozdóbka. Miła w dotyku satynowa okładka kusi, by zajrzeć do środka, a tam kolejne niespodzianki. SILVER jest już znany z wygodnego druku, ale  warto to powtarzać, by zachęcić kolejne osoby do czytania. Znajdziecie tu więc dogodnych rozmiarów czcionkę (krój której też jest szelmowsko ładny😊) i większe odstępy między wierszami. Wiersze – co znowu oczywiste w przypadku SILVER – na papierze koloru écru. Efekt? Oczyska będą Wam wdzięczne, bo mniej wysiłku włożycie w czytanie. Każdy rozdział opatrzono subtelnym deseniem i wreszcie obowiązkowo dla każdego profesjonalnego „czytacza” jest dołączona klasyczna zakładka. Czy czegoś brakuje? Chyba tylko czasu, by zanurzyć się w nurt opowieści.

Za możliwość objęcia patronatem „Czytam duszkiem” książki Hanny Bilińskiej-Stecyszyn pt. „Druga szansa, czasem trzecia” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.

*) cytat z piosenki Haliny Benedyk „Mamy po 20 lat”




26/07/2022

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"/"The Da Vinci Code"

 

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci" z wydawnictwa Corgi Books z logo "Czytam duszkiem"
Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"/
Wydawnictwo Corgi Books

To moje drugie podejście do Dana Browna. Pierwsze spotkanie mieliśmy mniej więcej miesiąc temu i wówczas przyjrzałam się dokładniej „Aniołom i demonom” (czytałam je w wersji oryginalnej jako „Angels and Demons). Perypetie Roberta Langdona nie wywarły na mnie tak piorunującego wrażenia jak na milionach czytelników. Cóż… taki mój gust… recenzyjnej kapryśnicy… Jednakoż nie uznałam Dana Browna z jego stylem pisania za kompletnie niewartego uwagi i postanowiłam dać mu drugą szansę. Chyba nic bardziej rozsądnego nie mogłam zrobić, niż wykazać się konsekwencją i sięgnąć po część drugą opowieści z bystrym profesorem Harvarda w roli głównej, czyli po „Kod Leonarda da Vinci”. I tym razem również czytałam w oryginale („The Da Vinci Code”).

       Nie będę się szeroko rozpisywać, bo uważam, że skoro książka nie przypadła mi do gustu, więc już wystarczająco dużo czasu zmitrężyłam na jej lekturze, dlatego nie będę go dodatkowo marnować na recenzyjny elaborat. Mogę przecież sięgnąć po inną opowieść, która być może mnie zauroczy. Powiem więc krótko, że absolutnie podtrzymuję wszelkie me zastrzeżenia pod adresem Dana Browna, jakie wymieniłam, recenzując „Anioły i demony”. W „Kodzie Leonarda da Vinci” również dłużył mi się początek i koniec. Dodatkowo mam wrażenie, że ścisły finisz w „Kodzie Leonarda da Vinci” Brown po prostu potraktował po macoszemu. Ale tak to jest, gdy wcześniejsze piramidalne mataczenie obraca się przeciwko samemu autorowi i z napompowanego balonika zostaje zwiotczały beletrystyczny knot.

      Jednak największą skazą, której kompletnie nie jestem w stanie przełknąć ponownie (raz w „Aniołach i demonach” mi wystarczyło), jest w mojej ocenie naginanie wydarzeń historycznych i tworzenie alternatywnej rzeczywistości, które mają stanowić fałszywe rusztowanie dla fikcji literackiej. Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Zasada jest prosta: czarne jest czarne, a białe jest białe i nawet Dan Brown, rzekomo mistrz sensacji, musi się liczyć z faktami czy twardymi dokumentami. A jeśli tego nie robi, to znaczy, że albo jest ignorantem, albo manipulantem, albo jednym i drugim. Uch… i tak delikatnie go określiłam. Tłumacząc obrazowo, to trochę tak jakby ktoś powiedział, że bitwa pod Grunwaldem wcale nie miała miejsca lub że wygrali ją Krzyżacy, a następnie dorabiał do tej spreparowanej bzdury swoją opowieść.

         Dlatego bardzo dziękuję za tego typu znajomość. Wolę innych autorów, którzy nie próbują ze mnie drwić, manipulując faktami, by osiągnąć komercyjny efekt pod publiczkę. Po raz kolejny przekonałam się, że ilość sprzedanych egzemplarzy ani nawet niekończąca się lista przypochlebnych recenzji, których co najsłodsze fragmenty nomen omen przytoczono w tym wydaniu „Kodu Leonarda da Vinci”, nijak nie przekładają się na moje literackie ukontentowanie.

Jednak muszę uczciwie przyznać, że w całej tej sensacyjnej mizerii znalazłam też pewien plus, a mianowicie obcowanie z językiem oryginału. English, a zwłaszcza American English, przydaje się przecież coraz częściej czy to w wielkim biznesie, czy na drobnym zagranicznym wypadzie wakacyjnym. A „Kod Leonarda da Vinci” zawiera nieskomplikowane słownictwo, sporo tu dialogów, wyrażeń używanych na co dzień, więc gotowych przykładów do sytuacyjnego obycia się z jankeskim językiem do wyboru do koloru, czyli jakby powiedział sam Robert Langdon „you name it”. I to by było kluczowe w odpowiedzi na pytanie, dlaczego czasu spędzonego na lekturze „The Da Vinci Code” nie uważam za całkowicie straconego.

Książka „The Da Vinci Code” Dana Browna ukazała się nakładem wydawnictwa Corgi Books. 



25/07/2022

Jung Chang "Dzikie łabędzie" z Wydawnictwa PRIMA

 

Jung Chang "Dzikie łabędzie"
Jung Chang "Dzikie łabędzie"/
Wydawnictwo PRIMA

Ponownie przedstawiam Wam książkę z biblioteki, którą połknęłam z wielkim zainteresowaniem. Kolejna bibliotekarska rekomendacja trafiona w punkt. Co tym razem tak mi przypadło do gustu? „Dzikie łabędzie” Jung Chang.

          „Dzikie łabędzie” to historia trzech pokoleń pokazana oczami babki urodzonej jeszcze w cesarstwie chińskim, matki wychowanej już w czasach Republiki Chińskiej i córki, której przypadło żyć w Chińskiej Republice Ludowej. Kobiety łączą więzy krwi i rodzinna miłość, a dzieli polityczna cenzura, okrucieństwa systemu i sposób podejścia do władzy. Każda z nich zmuszona jest mierzyć się z problemami codzienności, zmagać się z hierarchicznym podporządkowaniem, a nawet drżeć o życie, lecz żadna z nich nigdy nie straci nadziei na lepszą przyszłość.

Jako najmłodsza z pokolenia, Jung Chang, zawarła w „Dzikich łabędziach” kwintesencję chińskich przemian, jakim podlegał jej kraj od schyłku cesarstwa aż do 1978 r., kiedy to już jako studentka w wieku 26 lat (po okresie odwilży i otwarcia się Państwa Środka na świat) wyjechała na stypendium językowe do Londynu.

Właściwą opowieść autorka poprzedziła drzewem genealogicznym swojej rodziny (co jest szczególnie przydatne choćby ze względu na specyfikę chińskich imion, z którymi nie jesteśmy osłuchani, więc poręczniej jest posługiwać się w razie potrzeby wygodną ściągawką). Mamy też krótką linię chronologiczną w rozbiciu na dwie płaszczyzny: pierwsza odnosi się do istotniejszych wydarzeń rodzinnych, a druga paralelnie wskazuje kamienie milowe wydarzeń w kraju, czyli skala mikro zestawiona została ze skalą makro. I wreszcie do naszej dyspozycji jest mapka Chin z naniesionymi miastami i rejonami, do których nawiązuje opowieść.

W historię „Dzikich łabędzi” wkraczamy dużymi krokami, lecz raczej z małymi stopami, bo babce – zgodnie z odwieczną chińską tradycją – krępowano stopy. Drobne uchodziły za dziewczęcy kapitał i dawały szansę na intratne zamążpójście. Nikt przy tym nie liczył się z bólem okaleczonej właścicielki (nierzadko wbrew woli jej samej), bo przecież prawdziwa chińska kobieta od dziecka wychowywana była w posłuszeństwie i chętna do poświęceń. Opowieść Chang usiana jest wieloma tradycjami, a jest ich szczególnie dużo w rozdziałach poświęconych babci.

W części, gdzie główną bohaterką zostaje matka, do głosu dochodzi potrzeba zmian społecznych, toczy się wojna z Japonią, a dodatkowo wewnętrzna walka o wpływy i finalnie o władzę między Kuomintangiem (dziś byśmy powiedzieli stronnictwem prawicowo-narodowym) a komunistami. Wówczas rodzą się ideały rewolucji społecznej ze szczytnymi hasłami powszechnej równości i pracy na rzecz sprawiedliwości klasowej, którym ślepo ulegną rodzice. W okresie, który z mojej perspektywy uważam za najciekawszy pod względem poznawczym, a mianowicie gdy główne światło skupia się na córce, komunizm wypacza się i przeradza w kampanię wielkiego skoku czy bestialskiej rewolucji kulturalnej, której celem było bezduszne wyeliminowanie wrogów klasowych, uczniów kapitalizmu, wrażych rewizjonistów.  Pragmatycznych sformułowań nie brakowało, bo nieomylny i boski wódz Mao był niezwykle kreatywny w terminologii. Zresztą nie tylko nomenklatura była jego pasją, choć ta akurat doskonale służyła mu do realizacji demonicznych zamiarów. Komunizm wpełza niczym padalec w każdą dziedzinę życia Chińczyków. Obdziela stanowiska, reglamentuje żywność, reguluje ilość kontaktów między małżonkami, a nawet określa kolor myśli, marzeń i snów.

Oboje rodzice autorki zostali komunistami, zwłaszcza ojciec był nieprzejednany w swoich komunistycznych zasadach. Oboje należeli do partii. Oboje też zajmowali prominentne stanowiska urzędnicze. Do czasu, zanim popadli w niełaskę reżimu, wiedli uprzywilejowany żywot wśród równych, choć oni akurat (ze względu na swe zasługi dla ojczyzny) byli równiejsi. Z tego tytułu przysługiwało im mieszkanie służbowe, darmowa służba zdrowia, a dzieciom lepsze szkoły. Opisując historię rodziny, Chang odsłania oblicze Chin z tamtych czasów. Pokazuje nie tylko, co się działo, lecz także tłumaczy przyczyny i konsekwencje poczynań machiny politycznej. Patrzy na wydarzenia jako prawdziwy uczestnik zmian, których sama doświadczyła, zarówno jako członek Czerwonej Gwardii, do której będąc nastolatką tak pragnęła się dostać, jak również jako uczestniczka wiejskich obozów, w których odbywała reedukację za nieprawomyślne postępowanie.

Ogromnie interesujący jest obraz Chin ze szczegółami życia, szczególnie wstrząsające są opisy wydarzeń  w okresie poprzedzającym wielki głód czy wyniszczającej rewolucji kulturalnej. Zwykle mamy ogólną wiedzę na temat wydarzeń z tego okresu, tu Chang wypełnia ją realnymi szczegółami, drastycznymi realiami, twarzami konkretnych osób. Nawet jeśli można przypuszczać, że niektóre fragmenty mogły zostać przez autorkę, zwłaszcza dotyczące działalności partyjnej rodziców, ukazane w łagodniejszym świetle, to nie zmienia to faktu, że „Dzikie łabędzie” pokazują bogaty przekrój panujących stosunków z tamtego okresu od ułomnej mentalności społecznej zaczynając, a na pokrętnym charakterze władzy kończąc.

Chang przedstawia zmiany zachodzące tak w rodzinie, w lokalnych społecznościach, jak w wymiarze całego kraju. Denuncjacje, terror, tortury, obozy pracy zmieniały przyjaciół we wrogów, a dawni wrogowie stawali się zapiekłymi prześladowcami. Wszyscy z Changów doświadczyli trucizny opresyjnego reżimu, jednak nie wszyscy doczekali rehabilitacji. Wszakże wypalone rozżarzonym żelazem rany i przeżyta trauma, która doprowadziła do skrajnego wyczerpania, spowodowały, że wiara w system mający zapewnić raj na ziemi, powoli zaczynała przesiąkać wątpliwościami. Zaczynała się cicha ewolucja poglądowa. Bo to przecież na razie tylko odwilż, a jeszcze nie rewolucja, by o prawach i wolnościach można było głośno mówić czy nawet krzyczeć.

„Dzikie łabędzie” Jung Chang to opowieść, którą czyta się z zapartym tchem tyleż z niedowierzaniem, co z przerażeniem. Z perspektywy czasu wydaje się paradoksalnie zadziwiająco prawdziwa i nierealnie niemożliwa. Można się na niej uczyć historii, studiować socjologię, pogłębiać wiedzę z doktryn politycznych i wreszcie wyciągnąć konkluzję ku przestrodze.

„Dzikie łabędzie” Jung Chang ukazały się pod auspicjami wydawnictwa PRIMA. Za polecenie świetnej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. 



18/07/2022

Radosław Lewandowski "Australijskie piekło"

Okładka książki Radosława Lewandowskiego pt. "Australijskie piekło" z galeonem na pierwszym planie
Radosław Lewandowski 
"Australijskie piekło" 

Na „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego skusiło mnie tło historyczne jego powieści. I choć jestem miłośniczką dziejów dawnych, to akurat nie tę cechę uważam za największy atut książki.

„Australijskie piekło” opowiada o wyprawie Batavii, statku należącego do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który na przełomie lat 1628/1629 wyruszył w swój dziewiczy rejs na Jawę. Niestety nigdy tam nie przybił, ponieważ w wyniku knowań niektórych członków załogi zboczył z kursu i tak nieszczęśliwie osiadł na rafie niedaleko zachodnich wybrzeży Australii, że w niedługim czasie zatonął, a wraz z nim jego drogocenny ładunek. Duża część załogi i pasażerów, w tym kobiety i dzieci, ewakuowała się na pobliskie wyspy. Inna część, po bezowocnych poszukiwaniach na archipelagu wody pitnej, zdecydowała się popłynąć na szalupie ratunkowej po pomoc. Zanim jednak dotarli do cywilizacji i wrócili ze wsparciem, wśród rozbitków na wyspie na czoło wysunął się samozwańczy watażka, skrzyknął podległą mu bandę i obwołał się admirałem, a następnie terroryzował i niewolił pozostałych przy życiu, wszelkie objawy nawet drobnego nieposłuszeństwa karząc śmiercią. Niewielu udało się przetrwać. Chyba żadna wyobraźnia nie jest w stanie wymyślić tego, czym uczestników wyprawy zszokowało życie. Tak można by podsumować całość wydarzeń. Niestety, podróż do Nowego Świata, zamiast okazać się bajką, przyniosła ze sobą ohydę dobrze sprawdzoną już na Starym Kontynencie.

Może zacznę od plusów. Radosław Lewandowski ma świetne wyczucie słowa. Jego bohaterowie posługują się soczystym językiem, miejscami stylizowanym na starszy, ale jakby wyłożonym współczesną podszewką, a szorstkie męskie rozmowy poprzerastane są marynarskimi epitetami. Niech „obwisłe cycki meduz” posłużą tu za drobny przykład. Całość jednak nie przybiera wulgarnego wydźwięku, a wręcz przeciwnie jest energicznie krzepka i wpisuje się w potrzebę chwili. Nie brak też chwytliwych wywodów na temat religii i choć to zaledwie XVII w. Lewandowski pozwolił spojrzeć swoim bohaterom na wiele kwestii dotyczących wiary w zadziwiająco aktualny sposób.

Nie inaczej dzieje się z opisami. Zarówno batalistyczne oblężenie Grolle, jak i bitwa morska z hiszpańskim galeonem, a także międzywyspiarskie potyczki wypadają bardzo naturalnie kompozycyjnie. Wydarzenia widzimy nad wyraz dokładnie, dudnią huki wystrzałów, zapach duszącego prochu drażni nam nozdrza i niemal uchylamy się od razów, które za chwilę spadną na naszą głowę, o ile w porę nie zareagujemy. Na lądzie czy na oceanie Lewandowski potrafi dać odpór wrogowi w sposób zdecydowany i plastyczny.

Ponadto „Australijskiemu piekłu” Lewandowski nie poskąpił ilości wydarzeń, czytelnik nie będzie mógł więc narzekać na mnogość scen, tym bardziej że autor upodobał sobie czynami, a nie słowami charakteryzować swoich bohaterów. Tych też tu nie brakuje. Momentami niemal prawie się w nich gubiłam. Żaden z głównych uczestników wyprawy charakterologicznie nie wypada blado. Mogą to być typki spod ciemnej gwiazdy, mogą nie wzbudzać sympatii, a szaleństwo niektórych odstraszać, ale braku wyrazistości nie można im zarzucić.

Oprawa graficzna również zasługuje na pochwałę. Stylizowana mapa z trasą rejsu, czcionka o lekko kaligraficznym kroju jakby tyle co wyszła spod gęsiego pióra oraz delikatna apla z przebijającymi się fragmentami kartografii rozbudzają wyobraźnię, zanim jeszcze zdążymy zatopić się w narrację na dobre.

Do czego więc się doczepię? A no, po pierwsze do tego tła historycznego, które mnie skusiło. Niby jest, ale liczyłam na więcej. Samo uplasowanie akcji w przeszłości i oparcie powieści na prawdziwym wydarzeniu historycznym, to nieco za mało bym mogła powiedzieć, że mój apetyt na dziejowe detale zostanie zaspokojony. Wprawdzie Lewandowski dołożył na zakończenie rozdział o geopolityce, jednak to trochę tak jakby z sernika powyciągać rodzynki i jeść je osobno.

Druga rzecz, której mi było mało, to spoiwo. Jak wspominałam, Lewandowski nie poskąpił na ilości scen, na ilości bohaterów, wydarzeń też jest tu naprawdę sporo. Być może tak mocno skupił się na pierwszym planie, na tym, co najważniejsze, że nieco mniej naświetlił osnowę? Nie umiałam dopatrzyć się między scenami wypełniacza, emocjonalnego spoiwa, porządnego podkładu intrygi i może przez to nie potrafiłam wychwycić napięcia, które powinno przecież ściskać mi żołądek wraz z rozwojem akcji.

Bohaterowie „Australijskiego piekła” to niewątpliwie postaci z krwi i kości, sprawiający wrażenie autentycznych. Jednak Lewandowski, dając im solidną cielesną obudowę, jednocześnie nie zajrzał im zbyt dokładnie pod skórę. Tylko czasami i tylko na chwilę majstruje w ich wnętrzu. Za mało mi było ich emocji i wewnętrznych przemyśleń. Gdy tylko autor zahaczał o ich świat duchowy, równie szybko zaraz robił krok wstecz. A myślę, że w tym obszarze Lewandowski miałby równie wiele istotnych kwestii do powiedzenia, jak w pozostałych. Toż dopiero mogłaby nas ogarnąć trwoga, gdybyśmy poznali myśli zdeprawowanego Kornelisza (pomyleńca, który obwołał się niepodzielnym władcą wyspy  i  uosabia XVII-wieczną wersję psychopaty terrorysty).

Mimo pewnego niedosytu podczas lektury mogę chyba podsumować, że Radosław Lewandowski podjął wyzwanie stworzenia z „Australijskiego piekła” swoistego marynistycznego widowiska. Na sztormową próbę wystawił w nim nie tyle statek (zatopione kufry ze złotem i inne cenne precjoza warte były fortunę), co przede wszystkim samych bohaterów, którzy w diabelskiej wyprawie stracili umiar, cześć, honor, a inni nawet życie. Los sobie bezceremonialnie zakpił z ich wyobrażeń o sobie, a każąc im poświęcić szczytne ideały, nie dał nic na osłodę, bo przecież wybór między złym a gorszym to z założenia alternatywa tragiczna.

Jako ciekawostkę powiem jeszcze, że „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego zdobyło główną nagrodę w piątej edycji konkursu literackiego „Brakująca Litera”.



 

11/07/2022

Dan Brown "Angels and Demons"/"Anioły i demony"

"Angels and Demons"/"Anioły i demony" Dana Browna z logo "Czytam duszkiem"
Dan Brown "Angels and Demons"/
"Anioły i demony"

Po sensację sięgam raczej rzadko. Może dlatego, że mam jej wystarczająco dużo wokół siebie? Tym razem postawiłam na rzecz już względnie znaną i autora także raczej rozpoznawalnego, bo jego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy. Wydawałoby się, że to sprawdzony produkt. Czy więc miliony ludzi mogą się mylić w ocenie? Mogą, bo mnie powieść nie zachwyciła. Nieczęsto też stwierdzam, że film przypadł mi do gustu bardziej niż książka. Ale po kolei.

               Co przeczytałam? „Angels and Demons” Dana Browna, czyli "Anioły i demony”, bo czytałam w oryginale. To pierwszy tom cyklu z Robertem Langdonem w roli głównej. Kolejne to „Kod Leonarda da Vinci”, „Zaginiony symbol”, „Inferno” i wreszcie „Początek”. Mimo rozczarowania sięgnę jeszcze po drugą część, by zweryfikować swoją opinię. Jeśli też mnie nie ujmie, to następne sobie odpuszczę. Wolę spędzić czas w towarzystwie literatury, która wywołuje u mnie głębsze emocje. Nie znaczy to, że książka nie ma swoich atutów, bo ma, ale… ale może moment był nie ten, może miejsce nie takie albo może zwyczajnie zupa była za słona?

               Krótkie, ale naprawdę krótkie wprowadzenie do fabuły, bo zapewne większość z Was zetknęła się z „Aniołami i demonami” już wcześniej. Ja najpierw natrafiłam na film. Uważam, że mimo iż ekranizacja sporo odbiega od fabuły, to jednak dzięki wartkiemu scenariuszowi i usunięciu pewnych (jak dla mnie) nazbyt futurystycznych wątków (bo ja z tych, co twardo stąpają po ziemi) ma nad książką przewagę. W powieści bardzo dłużył mi się początek i zakończenie. Na siłę naciągane, by sztucznie podbić napięcie. Środek przebiega względnie równo, natomiast wprowadzenie, a zwłaszcza finał dość mnie zmęczył. Znudzona odliczałam kartki, ile jeszcze do ostatniej strony.

               Robert Langdon jest profesorem historii na Uniwersytecie Harvarda, szczególnie interesuje go interpretacja symboli. Pewnej nocy, gdy nie może spać, otrzymuje zagadkowy telefon, a następnie fax z materiałami, z których wynika, że zostało popełnione morderstwo, a z pozostawionych śladów wynika, że sprawca jest iluminatem, członkiem tyleż tajnej co niedziałającej już sekty, która za swojego głównego wroga obrała sobie Kościół katolicki. Langdon skuszony możliwością zgłębienia tematu ciekawego dla niego z historycznego punktu widzenia, leci do Genewy, do CERN – instytutu naukowo-badawczego, a następnie z równie uroczą, co inteligentną naukowczynią, Vittorią Vetrą, do Rzymu, a dokładniej do Watykanu, bo tam prowadzą znaki. Znaki nie tylko zabójstwa, lecz – o czym Langdon dowie się mimochodem później – także kradzieży niezwykle niebezpiecznej próbki antymaterii, która ma być bardziej niszczycielska od samej energii nuklearnej, a którą w tajemnicy przed światem stworzył ojciec Vittorii. Tak oto zaczynają się piętrzyć przeszkody, kolejne niewiadome, zagadki.

               Mogę chyba powiedzieć, że Brown w „Aniołach i demonach” teorię spisku opanował do perfekcji, a współczesne społeczeństwa wydają się łaknąć rozrywki wynikającej z konspiracyjnych knowań. Przyznam również, że autor ciekawie przedstawił, z jaką łatwością można wpaść w pułapkę manipulacji i szachrajstwa, zwłaszcza tłum skłonny jest do uznawania za cud zjawisk, których nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć. 

                Atrakcyjne dla mnie wydawały się również miejsca, w których rozgrywa się akcja. Po pierwsze, Rzym ze swoimi miejscami rozpoznawczymi, jak np. Panteon czy bazylika Santa Maria del Poppo, które wszyscy znają choćby ze słyszenia, a niektórzy mieli okazję odwiedzić. Po drugie, Watykan. Tu z kolei odwiedzamy choćby bazylikę Św. Piotra z Kaplicą Sykstyńską. Możemy też pomyszkować po najbardziej tajnych archiwach. Ot, szybka wycieczka miejska. Intrygująca o tyle, że w krótkim czasie i na niewielkiej przestrzeni można być zarazem we Włoszech i w Watykanie. Zapomniałam jednak, że „Angels and Demons” to sensacja, a nie literatura piękna, nic dziwnego więc, że autor poświęca więcej czasu na odkrywanie niewiadomych i analizę odkryć niż na estetyczne detale.

               Nieco zawiedziona też byłam, gdy Brown, nawet jeśli wplatał w narrację wątki historyczne, to nie zawsze trzymał się faktów, nawet tych, które łatwo można zweryfikować. No, cóż, może taki urok tego autora? A może drobna manipulacja na potrzeby literackiej fikcji? A przy okazji kolejny dowód na to, jak łatwo ulec fałszywym sztuczkom.

            Momentami też zgrzytał mi sposób prowadzenia opowieści, nawet powiedziałabym, że był taki… amerykańsko-łopatologiczny i prosty w swoim przekazie. Jejku, zaraz zostanę posądzona o ksenofobię. Ale za to niektóre dialogi niczego sobie, zwłaszcza Langdon i Vetra stanowili dobrany intelektualnie duet.

               Ponadto nie bardzo potrafiłam wyczuć napięcie. Być może dlatego, że większość scen uważam za niepotrzebnie przeciągnięte, nazbyt rozdmuchane. Do pewnego momentu utrzymywałam uwagę, interesowało mnie, co wydarzy się dalej, a potem skupiałam się tylko na dotarciu do zamknięcia sceny. W tym przypadku raczej skłonna bym była przepisać autorowi receptę w formie „mniej znaczy lepiej”.

               Krótko mówiąc, po „Aniołach i demonach” literackiej mięty do Dana Browna nie poczułam, ale jak wspomniałam, dam mu jeszcze ostatnią szansę i sięgnę po kolejny tom cyklu. Jeśli i tym razem powtórzą się moje odczucia, będzie to oznaczało, że estetycznie nam nie po drodze.

          I jeszcze wzmianka dla tych, którzy chcieliby spróbować swoich językowych sił i zmierzyć się z oryginałem. „Angels and Demons” mogą być ćwiczebną wprawką już dla osób z poziomu intermediate, które chcą podszlifować swój English, lecz nie w wersji British a American.

Książka „Angels and Demons” Dana Browna ukazała się nakładem Corgi Books. 




08/07/2022

Doris Lessing "The Grass Is Singing"/"Trawa śpiewa"

"Trawa śpiewa" Doris Lessing z logo "Czytam duszkiem"
Doris Lessing "The Grass Is Singing"/
"Trawa śpiewa"

Jakiś czas temu czytałam “Lato przed zmierzchem” Doris Lessing i tak mnie ujął styl opowieści, że postanowiłam sięgnąć po kolejną autorstwa noblistki. Kolejna okazała się w rzeczywistości pierwszą, bo „The Grass Is Singing” to debiut literacki Brytyjki. Trochę więc pokrętnie zaznajamiałam się z twórczością Lessing. A już gdy tylko dowiedziałam się, że biblioteka dysponuje tekstem oryginalnym, czyli w języku angielskim, aż się oblizałam. Zaiste moje maniery czasami mnie samą napawają ogromnym zdziwieniem. Następna lektura to będzie… kurs ogłady, hihihi…

               Akcja „The Grass Is Singing” rozgrywa się na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku w dawnej Rodezji (obecnie Zimbabwe). Bohaterką jest ok. 30 letnia biała kobieta (kolor skóry ma tu znaczenie), która niejako wbrew własnym wyobrażeniom o sobie samej i pod wpływem opinii innych na swój temat wychodzi za mąż za ledwie poznanego ubogiego farmera (też biały). Ona przyzwyczajona do wygód miasta, on wpatrzony w farmę, która jest wprawdzie zadłużonym, lecz jego oczkiem w głowie. Oboje nie przystają do siebie pod żadnym względem. Inne mentalności, inne charaktery, inne oczekiwania. Po kilku latach jałowego małżeństwa Mary zostaje znaleziona martwa w swoim domu, a do morderstwa przyznaje się czarnoskóry Moses (kolor skóry znowu ma znaczenie). Opowieść rozpoczyna się od krótkiego komunikatu prasowego dotyczącego zdarzenia. Z jego treści wiem, kto zabił, kogo, kiedy i z jakich powodów. Mogłoby się więc wydawać, że skoro kryminalne okoliczności są znane, czytelnik zostanie pozbawiony całej tajemniczej otoczki związanej z wyjaśnieniem sprawy. Nic bardziej mylnego, bo Lessing potrafi mistrzowsko wydobywać na światło dzienne drobiazgi, minisceny, gesty, półsłowa – niby nieistotne, lecz o ogromnym ładunku psychologicznym. Czy w kontekście kryminalnym okażą się okolicznościami łagodzącymi czy obciążającymi? O tym dziennikarz milczy.

        Afryka w „The Grass Is Singing” nie jest przepełniona serdecznymi wspomnieniami i melancholią do orientalnego kontynentu, jak to się choćby dało odczuć w „Pożegnaniu z Afryką” Karen Blixen. Założę się, że wielu z nas do farmy u stóp gór Ngong wybrałoby się bez dłuższego zastanawiania nawet dziś, natomiast krajobrazy malowane przez Lessing, choć zachwycająco piękne, będąc opatrzone duszną atmosferą i chorobliwie falującymi nastrojami głównej bohaterki, nie wydają się już tak gościnne. Afryka Lessing jest bowiem przesiąknięta odpychającymi kontrastami i niezrozumiałym zmaganiem się z niebezpieczeństwem występującym pod różnymi postaciami. Jego źródło stanowi już sama przestrzeń: wokół pola uprawne, cienie falujących drzew, upał zalegający nad równinami. Dodatkowo powracające poczucie rozdarcia między wewnętrznym „ja” bohaterki a obrazem, jak postrzegają ją inni, potęguje nieodparte wrażenie dysharmonii. I wreszcie impuls zapalny stanowi kumulujące się napięcie między białymi i czarnymi. Świadomie używam stygmatyzujących sformułowań, bo jednym z wątków rodezyjskiej powieści jest rasizm w najczystszej postaci. Lessing ukazuje stosunki między farmerami, tymi zawsze są biali Afrykanerzy, a czarnymi vel czarnuchami (pejoratywnych sformułowań pod adresem tubylców nie brakuje, wszak sama Lessing wzrastała w Rodezji, więc z pewnością niejedno słyszała i widziała), dziś byśmy powiedzieli rdzennymi mieszkańcami. Lessing jak najbardziej świadomie decyduje się na język, którym bohaterowie od lat przesiąkali, sami zupełnie nie zdając sobie sprawy z narzędzia, jakim się posługują do wyrażania pogardy dla drugiego osobnika. W ich mniemaniu bowiem Murzyn (sic!) przecież nie może się równać rasie panów. Zresztą myśl o równi praw wydaje się Mary tak obrazoburcza, że aż przyprawia ją o mdłości. Autorka świetnie oddaje obłudny światopogląd „istot lepszego gatunku”, które przybyły na obcy sobie kontynent, by eksploatować mieszkańców, ziemię i jej zasoby dla własnych korzyści, w tym przede wszystkim dla materialnego bogactwa. Mówiąc wprost, przygnała ich tu chciwa wizja zysków. Natomiast przed lokalnymi mieszkańcami, którzy w XX w. (sic!) ciągle jeszcze są sprzedawani jak rzecz od farmera do farmera i traktowani jak zwierzęta (takim językiem posługują się biali wobec nich), próbują kreować obraz białego człowieka, który potrafi pracować dla samej idei, podczas gdy „leniwy Murzyn” oczekuje zapłaty, co przecież z założenia jest nie do pomyślenia, by istota ledwie dorównująca zwierzęciu domagała się własnego kąta dla założenia rodziny i pielęgnowania intymnych chwil. Takich scen rozsianych w „The Grass Is Singing” jest zresztą więcej. Niby drobne, niby nie posuwają narracji, a jednak smagają niczym biczem i rzucają mnóstwo światła na zatęchłą koncepcję białej supremacji.

Tak się zagalopowałam o relacjach społecznych, że właściwie główna bohaterka zeszła mi na dalszy plan, a to przecież ona jest, jeśli nie siłą napędową powieści, to przynajmniej źródłem następujących po sobie wydarzeń. Patrząc na Mary, nie można nie zadać sobie pytania, czy człowiek jest produktem okoliczności, czy może własnych decyzji. Tertium non datur. Ale czytając Lessing, nie da się również jednoznacznie rozstrzygnąć, gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy. Lessing jest doskonałą obserwatorką, równie świetną analityczką, jednakże ocenę i wyciąganie wniosków przerzuca na czytelnika.

Gdybym miała podsumować jej powieść jednym słowem, odpowiedź zawarłabym w jednym wyrazie – konflikt. Konflikt na wielu płaszczyznach, w odmiennych konfiguracjach i na różnych etapach życia. Mała Mary dorasta w rodzinie, w której miłość już dawno wygasła. Ojciec pijak, matka szarpiąca się o przetrwanie. Zafiksowany w pamięci obraz rodzinnego domu będzie dla niej przestrogą, by nie powielać błędów rodziców. Cóż, kiedy to nie uchroni dorosłej Mary przed katastrofą. Idąc własną drogą, wydaje jej się, że słuszną, brutalnie dowiaduje się, że otoczenie patrzy na nią i jej przyszłość inaczej niż ona sama. I tu następuje punkt zwrotny, który niczym mechanizm spustowy wywoła bezpośrednie i pośrednie konsekwencje. Mary bowiem próbując sprostać oczekiwaniom innych, zagubi się we własnych pragnieniach. Zagubi się w nich do tego stopnia, że gdy jeden jedyny raz spróbuje naprawić błąd pierworodny, w efekcie zamiast zbliżyć się do osiągnięcia celu, wyzwolić ze świata, który ją osacza, zatraci siebie bez możliwości ocalenia. Smutne, ale Mary przegra podwójnie, bo zarówno z własną wizją na siebie samą, jak i w starciu z obcym wyobrażeniem.

Lessing fantastycznie oddaje stany duchowe bohaterki, ich odcienie, zmiany, pęknięcia, od drobnych drgnień, rozterek i niepewności począwszy aż do niemal obsesyjnych stanów nachodzących ją nieustannie strachów, lęków, niespełnionych pragnień, duszących wizji, a na osaczającej ją długodystansowej samotności kończąc. Lessing nie przepuści żadnemu szczegółowi i nigdy nie powtórzy się podobny opis. Im bardziej Mary obezwładnia jej własna bezsilność, apatia i złość, tym bardziej czytelnika zniewala pełnia wyłaniającego się portretu, który także w wymiarze ogólnym zasadza się na kontraście: zmienność umysłu Mary w kontrze do niezmienności afrykańskiej przyrody. Wielokrotność odbić i bogactwo powstałych w ten sposób myśli, odczuć, wrażeń powodują, że niczym w Euklidesowej geometrii obraz wielokrotnie odbity i przekształcany pozostaje, o zgrozo, bezwzględnie ten sam, choć już nie taki sam. 

Mój krótki rys o „The Grass Is Singing” Doris Lessing w żadnym razie nie wyczerpuje dostatku tematyki, choćby przez to, że pominęłam kwestię sytuacji kobiet. Daje jedynie krótki i wybiórczy wgląd w niektóre zagadnienia. Mam nadzieję jednak, że okaże się dla Was wystarczający, by podjąć się wyprawy do dawnej Rodezji i być gotowym, by zaryzykować próbę dialogu z Lessing, po lekturze której w myślach wciąż pozostaje więcej pytań niż odpowiedzi.

„The Grass Is Singing” Doris Lessing czytałam w oryginale, nie znam więc polskiego przekładu. „The Grass Is Singing” ukazało się w 1950 r., natomiast polskie tłumaczenie pod tytułem „Trawa śpiewa” – o ile wiem – dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ciekawam, jak bardzo pierwszy i współczesny przekład mogłyby się różnić od siebie choćby pod względem podejścia do zagadnienia nazewnictwa rdzennych mieszkańców Afryki. Ot, taka mała zagadka.

Co dodatkowo istotne, autorka nie posługuje się skomplikowanym językiem, a jej konstrukcje stylistyczne nie stanowią wielopiętrowych rusztowań. To jeden z wyróżników pisarskich Lessing. Znajomość języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym spokojnie wystarczy, by podelektować się książką, zrozumieć ją i poczuć jej klimat. A poza tym jaka to radość, gdy uświadomicie sobie, że czytacie powieść nie tylko w oryginale, lecz na dodatek dzieło noblistki. Brawa dla Was!

 




02/06/2022

RECENZJA PATRONACKA - Paulina Płatkowska "To, czego szukasz, szuka także ciebie" z Oficyny Wydawniczej SILVER

Paulina Płatkowska "To, czego szukasz, szuka także ciebie" z Oficyny Wydawniczej SILVER
Paulina Płatkowska 
"To, czego szukasz, szuka także ciebie"/
Oficyna Wydawnicza SILVER

O ostatniej książce z Oficyny Wydawniczej SILVER pisałam, że to remedium na smutki, a przecież „To, czego szukasz, szuka także ciebie” Pauliny Płatkowskiej również można by stosować na poprawę humoru i złapanie dystansu do siebie i świata.

               Główna bohaterka, Barbara, od lat święci triumfy jako „polska Danielle Steel”. Jej książki stają się bestsellerami, jeszcze… zanim trafią na półki sklepowe😊 Do rozdawania autografów Barbara ma przygotowany specjalny długopis i ekstra na te potrzeby wyćwiczony zamaszysty podpis, a na spotkaniach autorskich publika zawsze tłumnie dopisuje. Poczytna pisarka cieszy się zasłużoną sławą, nie mniej cieszy ją luksus, którym się otacza i na który przecież sama nie bez trudu zarobiła. Mąż zbudował dla niej piękny dom z ogrodem, a w nim Świątynię Dumania (vel Dłubania) niczym z Arkadii, w której małżonka z zaangażowaniem godnym samej greckiej Safony (choć ta celowała w poezji) oddaje się rytuałowi twórczemu. Także gosposia i managerka chodzą wokół Barbary na palcach, by broń Boże nie zakłócić ulotnej weny. Nawet córka ograniczyła kontakty do niezbędnego minimum, wiedząc, że rodzicielka nie lubi, gdy zawraca się jej niepotrzebnie głowę, szczególnie gdy mistrzyni pióra z namiętnością godną królowej intryg miłosnych rozgrywa akurat kulminacyjną scenę między godzącymi się kochankami. Jednym słowem wszystko doskonale kręci się wokół Barbary, do czasu gdy ona sama zupełnie przypadkiem nie odkryje innego punktu widzenia na swoją twórczość. Określenie „tanie romansidła” zabrzmi autorce „rozchwytywanych powieści” niczym ponury dźwięk spiżowego Dzwonu Zygmunta i zostawi w jej ambicji grubą rysę w postaci… powieściopisarskiej blokady. Wygląda na to, że będzie należało sprawę przemyśleć i spojrzeć na nią z dystansu, a to oznacza, że Barbara wybierze się w Góry Sowie, licząc, że tam, z  dala od rodziny, na łonie jesiennej natury nieco ochłonie i znajdzie to, czego szuka. Tymczasem okaże się, że w październiku dom pracy twórczej wcale nie zapada w zimowy sen, a wręcz przeciwnie tętni życiem – nie tylko twórczym, no dobrze, twórczym w wielu dziedzinach.

               Muszę się przyznać, że początkowo postać Barbary charakterologicznie nie przypadła mi do gustu. Wyobraźcie sobie, że zmanierowana i zadufana w sobie pisarka, którą zepsuły literackie dokonania, nawet swoich najbliższych potrafi traktować z chłodnym dystansem. W trakcie lektury pomyślałam sobie (zupełnie nie wiem, skąd mi to skojarzenie przyszło do głowy), że gdyby Barbara Niechcic z „Nocy i dni” Dąbrowskiej miała zostać w XXI w. „polską Danielle Steel”, to niechybnie przejęłaby kilka cech ze sztucznie egzaltowanej Barbary Berło-Dobrzynieckiej z „To, czego szukasz, szuka także ciebie”.

Płatkowska jednak ma pomysł na obłaskawienie mojego czytelniczego serca. Burząc jedną sceną pewność siebie Barbary, a w kolejnych pokazując jej przemianę, sprawia, że egzaltowana Barbara zmuszona jest spuścić nieco z wysokiego tonu i nabiera tym samym bardziej akceptowalnych kształtów osobowościowych. Nie, nie myślcie sobie, że nagle niczym z magicznego pudełka wyskakuje cudownie odmieniona wersja Barbary. To by było nadto banalne, jednakoż zachodzi w niej pewna przemiana mentalna. Barbara siłuje się na przemyślenia z własnym postrzeganiem rzeczywistości, a w niej również i swojej roli. Płatkowska dodała jej trenerki, z których każda wprowadza inny program ćwiczeniowy. I tu znowu nie myślcie o siłowni dosłownie, bo w powieści chodzi o doświadczenia życiowe, pokonywanie barier, zmagania się z codziennością i wątpliwościami. One stanowią przecież najlepszą siłownię życia. Trenerki dla urozmaicenia są ulepione z różnej gliny – właściwie więcej je na pierwszy rzut oka różni niż łączy, a jednak Barbarze udział w takiej kobiecej zaprawie życiowej wyjdzie jak najbardziej na zdrowie. Kalejdoskop charakterów i mozaika punktów widzenia spowodują, że Barbara nie otrzyma tego, po co przyjechała, ale znajdzie to, co szukało ją. Trochę nagmatwane powiecie. Bynajmniej. To po prostu literacka namiastka życiowych wiraży, przez które każdy z nas przechodził albo właśnie przechodzi. Jeśli jeszcze Ciebie, drogi czytelniku, to nie spotkało, to wszystko przed Tobą.

Płatkowska wiele scen podszywa humorem lub nadaje im zabawną oprawę. Po dość rzutkim wstępie akcja w domu pracy twórczej nieco zwalnia tempo i układa się relaksacyjnie niczym nitki babiego lata, dzięki czemu, nawet wdrapując się z bohaterkami na Wielką Sowę, można przyjemnie odpocząć. Dla mnie atutem „To, czego szukasz, szuka także ciebie” jest miejsce akcji. Góry Sowie to jeden z bardziej uczęszczanych przeze mnie regionów, a Płatkowska właśnie tam wywiozła damską ekipę, by „(…) wszystko, co brzydkie i błahe”*) zostawiła za sobą i pozwoliła narodzić się kobiecym więziom. Panie łazikują więc po ścieżkach górskich śladami Hermanna Henkla, lokalnego propagatora turystyki. (Jeśli znacie Góry Sowie, to nie będziecie mieć problemu, by zidentyfikować trasy. A jeśli nie znacie, to może dzięki tej historii nabierzecie ochoty, by odwiedzić okolicę.) I niby zupełnie mimochodem wydreptują także drożynki do prywatnych skarbnic zasobnych w tematy inspirujące do wspólnych rozmów.

Płatkowska w „To, czego szukasz, szuka także ciebie” pozwoliła spotkać się kobietom o różnej wrażliwości, matkom o przeciwstawnych poglądach oraz żonom i kochankom o odmiennych doświadczeniach. O, nie zapominajmy też o córce z marzeniami, które nie zawsze są po myśli rodzicielki. Dzieli je (te kobiety, a nie marzenia) kilka ładnych dekad własnych przeżyć. Najstarsza w gronie liczy sobie bowiem sześćdziesiątkę z dużym plusem, a najmłodsza ma dwudziestkę nawet bez najmniejszego plusa. Jak opanować taką różnorodność? Scalać na siłę? Łączyć perswazją? Nic bardziej zdrożnego. Płatkowska przemnożyła wrażenia przez liczbę uczestniczek, a potem salomonowym rozwiązaniem, wybrała z każdego z nich to, co najlepsze. Pokazując, że nie ma jedynie słusznego wzoru na życie, nie ma też receptury na doskonałą żonę, męża czy dziecko. A nieidealne sytuacje i nieperfekcyjne charaktery stanowią czysty dowód na to, jak można, czerpiąc z przeżyć innych, przesiać je przez przetak swoich pragnień i dzięki temu korygować własne niedoskonałości.

Paulina Płatkowska w „To, czego szukasz, szuka także ciebie” daje drogowskazy, podsuwa możliwości, pokazuje też, że warto korzystać z życiowych okazji (to właściwie większość z nas wie), lecz co ważniejsze i akurat już mniej oczywiste, że warto również korzystać z życiowych dołków, wpadek i tym podobnych potknięć. Może się bowiem okazać, że wbrew pozorom zraniona duma ma podobne właściwości regeneracyjne do… stłuczonego kolana.

Za możliwość objęcia patronatem „Czytam duszkiem” książki Pauliny Płatkowskiej pt. „To, czego szukasz, szuka także ciebie” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.


Wydawnictwo SILVER sklep

 

*) cytat z Hermanna Henkla 




22/05/2022

Joanna Bator "Ciemno, prawie noc" z Wydawnictwa W.A.B.

"Ciemno, prawie noc" Joanny Bator z logo "Czytam duszkiem"
Joanna Bator
"Ciemno, prawie noc"/
Wydawnictwo W.A.B. 

„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator podsunęła mi bibliotekarka, ponieważ w ogóle nie miałam sprecyzowanych własnych życzeń co do najbliższej lektury. Chodziło mi po głowie coś niebanalnego, nieoczywistego, co zrobi na mnie wrażenie, ale nie potrafiłam z siebie wykrzesać żadnych konkretów. Mimo tak mocno niedookreślonych kryteriów biblioteka w Koninie sprostała moim mglistym zachciankom.

        Na okładce książki znajdziemy słowa autorki, która powiedziała, że ją samą przeraził mrok zalążków opowieści, rodzących się w jej głowie. Zaraz jednak dodała, „(…) że na tym świecie ciągle istnieje dobro i warto o nie walczyć. O tym jest ta książka.”*) I rzeczywiście w mnogości występującego tu zła znajdą się także pozytywne aspekty. Cóż, może i niewiele ich, ale nawet dla takiej odrobiny warto się wysilić w życiu.

         Reporterka, Alicja Tabor (zwana z powodu mocnego charakteru i odporności psychicznej Pancernikiem), powraca do rodzinnego miasta, Wałbrzycha, by wyjaśnić zagadkę zaginięć trójki dzieci. W jej opuszczonym lata temu domu niewiele się zmieniło, chyba tylko jeszcze bardziej się postarzał i zmurszał. Zniszczone meble i zakurzone kąty budzą niechciane wspomnienia. Miasto, w którym dziennikarka szuka punktów zaczepienia do rozwikłania tajemnicy, też jakby zastygło w kisnącej szarzyźnie listopada, jednak jest pewna „atrakcja”, która mocno rozgrzewa emocje wałbrzyszan, a mianowicie lokalny prorok, rozgłaszający nawiedzone tezy, że to Matka Boska upatrzyła sobie dzieci i z miłości zabrała je do siebie. W kotle absurdalnych teorii na temat zaginięcia kilkulatków wrze tak bardzo, że obfitość bzdur powoli zaczyna przerastać chyba nawet liczbę samych miejscowych.

             Do „Ciemno, prawie noc” Bator wprowadziła sporo wątków. Każdy z nich mógłby być z pozoru oddzielną historią, a jednak okażą się mieć wspólny mianownik. Są nitki prowadzące do historii zaginionych dzieci, przy czym w każdej jest coś niejasnego, budzącego wątpliwości. Jest proroczy epizod z niedorzecznymi przepowiedniami. Jest historia samej Alicji, jej zmarłej siostry, relacji rodziców, a także odkrywane perypetie sąsiada Alberta, naznaczonego zmianami tożsamości w dzieciństwie. Są wreszcie wątki historyczne prowadzące do zamku Książ i jego ostatniej przedwojennej właścicielki – księżnej Daisy, posiadaczki legendarnego sznura pereł. Już sama liczba nakładających się opowieści może przyprawić o ból głowy. Bator jednak wprawnie nimi żongluje i kluczy w ich meandrach. Właściwie w pewnym momencie zatapiamy się tak bardzo w klimat książki, że nawet nie jesteśmy w stanie spostrzec, na wyjaśnieniu której z zagadek najbardziej nam zależy.

Dodatkowo Bator bardzo sugestywnie buduje atmosferę wydarzeń, jakby była w zaufanej komitywie z wieloma tonacjami i rodzajami mroku. Taplający się w szarudze jesiennej Wałbrzych ustępuje miejsca majakom sennym, te z kolei płynnie przechodzą w przepełnione strachem wspomnienia z młodości, zza których wyłaniają się rozmyte sylwetki postaci przeistaczających się w bohaterów występujących w różnych wcieleniach, by zaraz potem przeobrazić się w narkotyczny obraz wieczornych eskapad po okolicy.

Paradoksalnie im dalej posuwa się fabuła, tym mniej prawdopodobne wydaje się logiczne wyjaśnienie zdarzeń. Zacieśnia się bowiem krąg niewytłumaczonych zjawisk, a my coraz bardziej jesteśmy skłonni ulec nieracjonalnej aurze i właściwie gotowi postawić własną hipotezę. Gdy natłok trudno wytłumaczalnych incydentów sięga zenitu, dochodzi do przesilenia, a wraz z nim wyjaśnia się niewyjaśnione. Jednak mrok urojony zostaje zastąpiony przez równie posępny mrok rzeczywisty. W takiej sytuacji trudno mówić o uczuciu ulgi, gdyż obawa i strach przeradzają się w przerażanie.

Odpowiednio do panującego w rozgrywającej się scenie odcienia nastroju Bator dostosowuje również język, który w „Ciemno, prawie noc” staje się paszportem identyfikującym nie tylko tożsamość bohaterów, lecz także wagę towarzyszących im okoliczności. I to zapewne dlatego narracja nie trzyma równego rytmu, wręcz przeciwnie autorka postawiła jej złożone zadanie nadążania i dostosowywania się do atmosfery. Gmatwanina komunikacyjna osiąga kulminację kilkukrotnie w rozmowach uczestników forum internetowego i muszę przyznać, że te fragmenty na mnie działały akurat drażniąco niczym rój brzęczących much.

W pamięci utkwił mi jeszcze jeden bardzo istotny aspekt z „Ciemno, prawie noc”, a mianowicie kwestia budowania poczucia zagrożenia wśród lokalnej społeczności i manipulowania faktami w celu osiągnięcia zamierzonych korzyści. W dobie fake newsów zjawisko bardzo na czasie.  Bator odsłoniła mechanizm ulegania fobiom, stwarzania pożywki dla podjudzania zbiorowej histerii oraz podsycania teorii spiskowych, które mutując z niemal piorunującą szybkością, znajdują ujście w postaci gwałtownych manifestacji gorliwych wyznawców tego typu rojeń.

„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator początkowo zdradza pierwiastki stylistyki wywodzącej się z mrocznego horroru mającego wywołać u odbiorcy wrażenie niepokoju i napięcia w związku z niejasnymi okolicznościami zaginięcia dzieci, na co dodatkowo nakłada się tragiczna historia rodzinna głównej bohaterki, a z nią nieodłącznie powiązane odgałęzienia prowadzące do legendy o księżnej Daisy. Autorka, tworami gorączkowej wyobraźni bohaterów, roznieca pierwotne lęki, sprawiając, że niemal zaciera się granica między światem obecnym a stworzonym z destrukcyjnej iluzji. Próby objaśniania przez nastolatki zła świata i ochrony przed jego skutkami również doskonale wpisują się w ciąg wydarzeń o odrealnionym zabarwieniu. Tymczasem w zakończeniu Bator bezlitośnie rozprawia się z krążącymi mitami i plotkami, pokazując, że twarde fakty wynikają z równie twardych przyczyn. W efekcie rozwikłanie zagadki odziera je nie tylko z otoczki tajemnicy, lecz także pozbawia niedorzeczności fałszywych spekulacji.

„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator okazało się nieoczywiste w strukturze, zaskakujące w wielości wątków, a także niebanalnie skonstruowane w sposobie prowadzenia fabuły. Czegoś takiego potrzebowałam i akurat to w tej lekturze znalazłam.

Za trafną podpowiedź w doborze lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie.

*) cytat z okładki książki Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”