30/05/2022

"Rozmowy z Duszkiem" - gościem jest Agnieszka Dydycz autorka "Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!"

Agnieszka Dydycz dała się poznać jako osoba, która ma ogromne pokłady energii i zasoby optymizmu. Sama przedstawia się jako trener i praktyk dobrego życia, co wyraźnie da się odczuć w jej najnowszej książce pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, która ukazała się pod skrzydłami Oficyny Wydawniczej SILVER, a której blog „Czytam duszkiem” z entuzjazmem patronuje.

Spotkałam się online z autorką i miałyśmy okazję porozmawiać oczywiście o jej najnowszej publikacji, a dodatkowo o praktykowaniu dobrego życia, dostrzeganiu możliwości oraz damsko-męskich charakterach.

Zapraszam do obejrzenia wywiadu z Agnieszką Dydycz, który przeprowadziłam z autorką „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” w ramach „Rozmów z Duszkiem”. 






22/05/2022

Joanna Bator "Ciemno, prawie noc" z Wydawnictwa W.A.B.

"Ciemno, prawie noc" Joanny Bator z logo "Czytam duszkiem"
Joanna Bator
"Ciemno, prawie noc"/
Wydawnictwo W.A.B. 

„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator podsunęła mi bibliotekarka, ponieważ w ogóle nie miałam sprecyzowanych własnych życzeń co do najbliższej lektury. Chodziło mi po głowie coś niebanalnego, nieoczywistego, co zrobi na mnie wrażenie, ale nie potrafiłam z siebie wykrzesać żadnych konkretów. Mimo tak mocno niedookreślonych kryteriów biblioteka w Koninie sprostała moim mglistym zachciankom.

        Na okładce książki znajdziemy słowa autorki, która powiedziała, że ją samą przeraził mrok zalążków opowieści, rodzących się w jej głowie. Zaraz jednak dodała, „(…) że na tym świecie ciągle istnieje dobro i warto o nie walczyć. O tym jest ta książka.”*) I rzeczywiście w mnogości występującego tu zła znajdą się także pozytywne aspekty. Cóż, może i niewiele ich, ale nawet dla takiej odrobiny warto się wysilić w życiu.

         Reporterka, Alicja Tabor (zwana z powodu mocnego charakteru i odporności psychicznej Pancernikiem), powraca do rodzinnego miasta, Wałbrzycha, by wyjaśnić zagadkę zaginięć trójki dzieci. W jej opuszczonym lata temu domu niewiele się zmieniło, chyba tylko jeszcze bardziej się postarzał i zmurszał. Zniszczone meble i zakurzone kąty budzą niechciane wspomnienia. Miasto, w którym dziennikarka szuka punktów zaczepienia do rozwikłania tajemnicy, też jakby zastygło w kisnącej szarzyźnie listopada, jednak jest pewna „atrakcja”, która mocno rozgrzewa emocje wałbrzyszan, a mianowicie lokalny prorok, rozgłaszający nawiedzone tezy, że to Matka Boska upatrzyła sobie dzieci i z miłości zabrała je do siebie. W kotle absurdalnych teorii na temat zaginięcia kilkulatków wrze tak bardzo, że obfitość bzdur powoli zaczyna przerastać chyba nawet liczbę samych miejscowych.

             Do „Ciemno, prawie noc” Bator wprowadziła sporo wątków. Każdy z nich mógłby być z pozoru oddzielną historią, a jednak okażą się mieć wspólny mianownik. Są nitki prowadzące do historii zaginionych dzieci, przy czym w każdej jest coś niejasnego, budzącego wątpliwości. Jest proroczy epizod z niedorzecznymi przepowiedniami. Jest historia samej Alicji, jej zmarłej siostry, relacji rodziców, a także odkrywane perypetie sąsiada Alberta, naznaczonego zmianami tożsamości w dzieciństwie. Są wreszcie wątki historyczne prowadzące do zamku Książ i jego ostatniej przedwojennej właścicielki – księżnej Daisy, posiadaczki legendarnego sznura pereł. Już sama liczba nakładających się opowieści może przyprawić o ból głowy. Bator jednak wprawnie nimi żongluje i kluczy w ich meandrach. Właściwie w pewnym momencie zatapiamy się tak bardzo w klimat książki, że nawet nie jesteśmy w stanie spostrzec, na wyjaśnieniu której z zagadek najbardziej nam zależy.

Dodatkowo Bator bardzo sugestywnie buduje atmosferę wydarzeń, jakby była w zaufanej komitywie z wieloma tonacjami i rodzajami mroku. Taplający się w szarudze jesiennej Wałbrzych ustępuje miejsca majakom sennym, te z kolei płynnie przechodzą w przepełnione strachem wspomnienia z młodości, zza których wyłaniają się rozmyte sylwetki postaci przeistaczających się w bohaterów występujących w różnych wcieleniach, by zaraz potem przeobrazić się w narkotyczny obraz wieczornych eskapad po okolicy.

Paradoksalnie im dalej posuwa się fabuła, tym mniej prawdopodobne wydaje się logiczne wyjaśnienie zdarzeń. Zacieśnia się bowiem krąg niewytłumaczonych zjawisk, a my coraz bardziej jesteśmy skłonni ulec nieracjonalnej aurze i właściwie gotowi postawić własną hipotezę. Gdy natłok trudno wytłumaczalnych incydentów sięga zenitu, dochodzi do przesilenia, a wraz z nim wyjaśnia się niewyjaśnione. Jednak mrok urojony zostaje zastąpiony przez równie posępny mrok rzeczywisty. W takiej sytuacji trudno mówić o uczuciu ulgi, gdyż obawa i strach przeradzają się w przerażanie.

Odpowiednio do panującego w rozgrywającej się scenie odcienia nastroju Bator dostosowuje również język, który w „Ciemno, prawie noc” staje się paszportem identyfikującym nie tylko tożsamość bohaterów, lecz także wagę towarzyszących im okoliczności. I to zapewne dlatego narracja nie trzyma równego rytmu, wręcz przeciwnie autorka postawiła jej złożone zadanie nadążania i dostosowywania się do atmosfery. Gmatwanina komunikacyjna osiąga kulminację kilkukrotnie w rozmowach uczestników forum internetowego i muszę przyznać, że te fragmenty na mnie działały akurat drażniąco niczym rój brzęczących much.

W pamięci utkwił mi jeszcze jeden bardzo istotny aspekt z „Ciemno, prawie noc”, a mianowicie kwestia budowania poczucia zagrożenia wśród lokalnej społeczności i manipulowania faktami w celu osiągnięcia zamierzonych korzyści. W dobie fake newsów zjawisko bardzo na czasie.  Bator odsłoniła mechanizm ulegania fobiom, stwarzania pożywki dla podjudzania zbiorowej histerii oraz podsycania teorii spiskowych, które mutując z niemal piorunującą szybkością, znajdują ujście w postaci gwałtownych manifestacji gorliwych wyznawców tego typu rojeń.

„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator początkowo zdradza pierwiastki stylistyki wywodzącej się z mrocznego horroru mającego wywołać u odbiorcy wrażenie niepokoju i napięcia w związku z niejasnymi okolicznościami zaginięcia dzieci, na co dodatkowo nakłada się tragiczna historia rodzinna głównej bohaterki, a z nią nieodłącznie powiązane odgałęzienia prowadzące do legendy o księżnej Daisy. Autorka, tworami gorączkowej wyobraźni bohaterów, roznieca pierwotne lęki, sprawiając, że niemal zaciera się granica między światem obecnym a stworzonym z destrukcyjnej iluzji. Próby objaśniania przez nastolatki zła świata i ochrony przed jego skutkami również doskonale wpisują się w ciąg wydarzeń o odrealnionym zabarwieniu. Tymczasem w zakończeniu Bator bezlitośnie rozprawia się z krążącymi mitami i plotkami, pokazując, że twarde fakty wynikają z równie twardych przyczyn. W efekcie rozwikłanie zagadki odziera je nie tylko z otoczki tajemnicy, lecz także pozbawia niedorzeczności fałszywych spekulacji.

„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator okazało się nieoczywiste w strukturze, zaskakujące w wielości wątków, a także niebanalnie skonstruowane w sposobie prowadzenia fabuły. Czegoś takiego potrzebowałam i akurat to w tej lekturze znalazłam.

Za trafną podpowiedź w doborze lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie.

*) cytat z okładki książki Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”

 

 




15/05/2022

Maria Mazurek, Wojciech Harpula "Nad życie. Czego uczą nas umierający" z Wydawnictwa Znak

Maria Mazurek, Wojciech Harpula "Nad życie. Czego uczą nas umierający" z logo "Czytam duszkiem"
Maria Mazurek, Wojciech Harpula
"Nad życie. Czego uczą nas umierający"/
Wydawnictwo Znak

Mam nadzieję, że nie uznacie mnie za nudziarę, gdy znowu powiem, że uwielbiam książki z biblioteki… zwłaszcza te, które odciskają trwały ślad w umyśle i duszy. A do takich niewątpliwie zaliczam „Nad życie. Czego uczą nas umierający” Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli. Dodam tylko, że pisząc o śladach, mam na myśli refleksy dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, wrażenia stricte literackie związane z obcowaniem z lekturą, jej treścią i przesłaniem. A po drugie, wspomnienie momentu obecności w bibliotece, rozmowy o książce, słów zachęty do jej przeczytania i mojej reakcji. W tym przypadku najpierw rozpalił się we mnie ogień, bo w epoce kultu życia pod znakiem komercyjnego fitness i nieograniczonych możliwości odstawiony w kąt na kompletnie zapomnianą półkę temat śmiertelności jawił mi się jako niezwykle kuszący, ale momentalnie zza ramienia wyrósł ostrzegający chochlik, szepcząc do ucha „Pst… Uważaj! Wydawnictwo Znak powinno dać Ci do myślenia. To przecież matecznik katolickich przekazów”. No, i klops... Co robić? Doprawdy co robić? Brać? Odłożyć? Tematyka nęci, ale widmo kaznodziejskiego „mentorzenia” odstręcza i parzy skórę ateusza. Raz czytelnikowi śmierć pomyślałam. No, niech będzie dwa razy, bo przecież „Nad życie” traktuje o umieraniu. Wzięłam i pognałam do domu. Dużo nie trzeba było. Zaledwie po kilku stronach przepadłam z kretesem.

         „Nad życie. Czego uczą nas umierający” Mazurek i Harpuli to zbiór ośmiu poruszających wywiadów na temat nie tylko śmierci i umierania, lecz paradoksalnie także o samym życiu. Rozmówcami są osoby, które ze śmiercią mają do czynienia na co dzień, i tą tematyką parają się niejako zawodowo. Jest na przykład lekarka z hospicjum, jest psycholożka negocjująca z niedoszłymi samobójcami, prezeska fundacji wspierającej osoby czekające na przeszczep (sama z nowym sercem od ponad dwóch dekad), są i dwaj księża każdego dnia przebywający na oddziałach szpitalnych z osobami nieuleczalnie chorymi.

            Zapewne wielu z nas przychodziły do głowy myśli o śmierci w generalnym rozumieniu. Ilu z nas jednak zastanawiało się nad WŁASNĄ śmiercią?  Albo czy ktokolwiek myślał o umieraniu, które w przeciwieństwie do śmierci nie zawsze może być szybkie, łatwe i bezbolesne? Kto wówczas będzie przy nas, kto potrzyma za rękę, kto pochyli się, by dosłyszeć ostatni szept? „Nad życie. Czego uczą nas umierający” uchyla drzwi do niechcianej strefy. Strefy, o której wiemy, że istnieje, ale nie zawsze chcemy do niej zaglądać, bo po co zaprzątać sobie głowę po pierwsze nieuniknionym, a po drugie nieoswojonym. Niemal wszyscy rozmówcy wskazują, że współczesne społeczeństwa są tak mocno skoncentrowane na czerpaniu profitów z życia, że zupełnie usunęły z umysłu partycję kształtującą świadomość śmierci. Co więcej, skoro wpojono nam apoteozę beztroskiego życia, to i z samej śmierci zdajemy się pokpiwać, chować za żartem czy eufemizmem, fałszując jej obraz, natomiast wobec dokonującego się faktu, gdy umiera bliski, stajemy się bezradni, bezsilni wobec  bólu, jaki niesie ze sobą choroba, nie wiemy, co powiedzieć i jak się zachować. A czytając „Nad życie. Czego uczą nas umierający” dowiadujemy się, że rzeczywistość znacząco odbiega od mitów i ci, którzy już przygotowują się do odejścia, w większości zweryfikowali swoje zapatrywania na to, komu i czemu warto poświęcić czas. Oczywiście intencją rozmówców i autorów nie jest codzienne rozpamiętywanie marności człowieczego losu czy unicestwianie się już za życia, a jedynie uświadomienie dojrzałych postaw wobec tego, co niewątpliwie nadejdzie. Czy można się więc przygotować na umieranie? Czy można się przygotować na śmierć? I nie mam tu na myśli testamentu czy innych materialnych rozporządzeń, ale czy jesteśmy gotowi mentalnie zmierzyć się z tym zjawiskiem, zwłaszcza w wymiarze duchowo-intelektualnym, gdy odchodzi bliska nam osoba albo gdy cierpiąc, odchodzi ukochane dziecko? „Nad życie. Czego uczą nas umierający” nie jest w żadnym razie podręcznikiem ars moriendi, a jedynie pokazuje, jak cienka, a zarazem różna dla każdego z nas może się okazać granica między jestem a nie ma mnie.

         Jak wspominałam, autorzy przeprowadzili rozmowy z ośmioma różnymi osobami. Każde ze spotkań, pokazując podobną perspektywę, aczkolwiek pozostawia po sobie inne przemyślenia, naznaczone zostało osobistą refleksją i w efekcie nie ma dwóch takich samych wywiadów. Jednak podczas lektury dało się odczuć, że nie każda rozmowa niosła ze sobą równie mocny ładunek emocjonalny. Zdarzają się także momenty, w których po bardzo dobrym otwarciu tok rozmowy jakby gubił rytm, chwilami nieco kulał. Może to złożoność i delikatność zagadnienia wpływała na przebieg wywiadu? Nie zmienia to faktu, że całość pozostawia po sobie ślad w pamięci, pozwala zatrzymać się choćby na chwilę, by spróbować wczuć się w emocje tych, dla których wraz ze śmiercią bliskiej osoby nastąpiła zmiana składowych świata. I choć w skali makro słońce i księżyc nadal będą wschodzić i zachodzić, to jednak w wymiarze duchowym blizny będą przypominać o stracie.

„Nad życie. Czego uczą nas umierający” polecam na refleksyjne wieczory. Specjalnie piszę wieczory, a nie wieczór, bo choć książkę można przeczytać szybko, uważam, że akurat tej pozycji warto poświęcić więcej uwagi niż tylko uznać ją za zaliczoną jako kolejny tytuł w drodze do czytelniczego rekordu. Sama czytałam ją z wyjątkowo ciężkim sercem, bo przed oczami nieustannie miałam obraz Natana Gajka, zwanego w sieci Panem Torpedą, który zmarł na neuroblastomę. Jego starania o zdrowie śledziły tysiące jak nie miliony, pokrzepiając i dodając otuchy w najcięższych chwilach. Mały chłopiec o zaciekawionym spojrzeniu i łagodnym uśmiechu wielu inspirował, jednak nawet ten wielki wojownik musiał ze śmiercią rozprawić się sam. Czułam się z nim mocno związana, stąd moja osobista refleksja.

Książka „Nad życie. Czego uczą nas umierający” Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Za mądrą lekturę wdzięczna jestem Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie.

PS. Po raz kolejny okazało się, że strach ma wielkie oczy i nie powinnam się usztywniać w stereotypowym myśleniu. Kaznodziejskiego „mentorzenia” nie stwierdzono. 




14/05/2022

Oriana Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach" z Wydawnictwa Literackiego

Książka Oriany Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach" wśród soczystej zielonej trawy, na róg okładki zarzucony kapelusz, niżej logo "Czytam duszkiem"
Oriana Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach"/
Wydawnictwo Literackie

Na „Kapelusz cały w czereśniach” Oriany Fallaci długo się zasadzałam. Zawsze były przeszkody. A to nie było czasu. A to był czas, ale brakowało nastroju albo zwyczajnie nieoczekiwanie wpadało mi w ręce coś innego i skutecznie absorbowało uwagę. Wreszcie jednak się doczekałam i pamiętam, z jaką ekscytacją niosłam książkę do domu.

            Oriana Fallaci to jedna z najlepszych i chyba najbardziej kontrowersyjnych publicystek XX w. Włoszka zasłynęła, m.in. wnikliwymi reportażami z okresu wojny w Wietnamie i Zatoce Perskiej oraz cyklem wywiadów z wpływowymi osobami ze świata polityki. Nie oszczędzała w nich nikogo, zadawała niewygodne i trudne pytania. Zawsze świetnie przygotowana, zorientowana w realiach, potrafiła demaskować niejedno kłamstewko, które padało z ust rozmówcy. Kontrowersje wokół jej osoby pojawiły się, gdy zaczęła się wypowiadać krytycznie na temat pokojowego współistnienia islamu z innymi religiami. Uważała bowiem i głosiła swe przemyślenia z otwartą przyłbicą, że jest to religia oparta na krwawym dżihadzie, nienawiści i zemście. Jej książki, w których w sposób bardzo dojrzały i spójny przedstawiała swoją argumentację, przez co niełatwo było przeciwnikom zbijać stawiane tam twierdzenia, zagrzewały do dyskusji i sporów. Do tej pory znałam możliwości dziennikarskie Fallaci z lektur, które czytałam wcześniej (np. „Korzenie nienawiści. Moja prawda o islamie”), a teraz chciałam poznać jej umiejętności literackie, stąd „Kapelusz cały w czereśniach”.

„Kapelusz cały w czereśniach” to obszerna saga rodziny Fallaci, sięgająca korzeniami aż do XVIII-wiecznych Włoch. Przeplatają się w niej fakty, potwierdzone dokumentami z archiwów lub przytoczone z ustnych przekazów członków rodziny, z dopełnieniami zrodzonymi w wyobraźni autorki, która wkraczała wszędzie tam, gdzie nie stało twardych świadectw.

Fallaci maluje barwny obraz nie tylko własnej rodziny, lecz także Toskanii – regionu, z którego się wywodzi, począwszy od XVIII w. Wśród antenatów autorki są rolnicy, żeglarze, artyści, a nawet rewolucjoniści. Niemniej istotny wpływ na rodzinne losy miały także postaci kobiet. Wyraźnie da się odczuć, jak dużą atencją Fallaci darzyła buntowniczą Caterinę, która z żelazną konsekwencją i wbrew wszelkim przeszkodom parła do realizacji marzeń. Opanowanie sztuki czytania i pisania przez kobietę wywodzącą się z chłopstwa nie było bowiem wówczas powszechne, a jednak jej się to udało. Co więcej, posiadała własny zbiór książek (sic!). Swoistą więź autorka wyczuwała także z charyzmatyczną Anastazją – przedstawicielką kolejnego już pokolenia, ówczesną businesswoman, zdeprawowaną duszą, prowadzącą w San Francisco… dom publiczny. Skrupulatna Fallaci nie mogła przegapić również elementów duchowych, które wpływały na doświadczenia rodziny. Dziadkowie nierzadko doznawali przemian religijnych, z gorliwych katolików stając się agnostykami lub przechodząc odwrotny proces.

Prywatne perypetie najbliższych Fallaci wypełniła szerokim obrazem ówczesnych realiów politycznych, ekonomicznych i społecznych. Przyznam, że ten akurat aspekt był dla mnie szczególnie interesujący. Dodatkowo trzeba podkreślić, że Fallaci wykonała ogromny wysiłek, szukając w lokalnych archiwach, bibliotekach i urzędach informacji o przodkach, analizując je w kontekście aktualnych wydarzeń, wyciągając wnioski i podając je czytelnikowi w formie intrygującej historii. Autorka umiejętnie przy tym miksuje fakty historyczne, wkroczenie wojsk napoleońskich do Toskanii czy otwarcie pierwszej linii kolejowej, z pragnieniami i namiętnościami dziadków. Przedstawiając każdą postać, doszukuje się w niej własnych cech, źródeł charakteru i elementów mogących mieć wpływ na ukształtowanie osobistego światopoglądu. W rezultacie trudno się od książki oderwać, bo przykuwa nowymi szczegółami, a i przemyślenia samej autorki działają jak magnes.

Fallaci pisała „Kapelusz cały w czereśniach” przez kilka lat, a kończyła powieść krótko przed śmiercią. Wynik jej walki z nowotworem był już wówczas przesądzony, być może dlatego w ostatnim rozdziale da się odczuć zmianę stylu. Wydaje się mniej drobiazgowy, jakby dopracowywany w pośpiechu, mniej w nim też panoramicznego spojrzenia niż w poprzednich. Fallaci zdążyła ukończyć powieść, ale „Kapelusz cały w czereśniach” ukazał się już po jej śmierci.

„Kapelusz cały w czereśniach” w zupełności zaspokoił mój apetyt na świetną powieść, ponieważ Fallaci okazała się równie dobrą twórczynią literatury co reporterką. Ponadto obszerność i wielowymiarowość historii pozwoliła mi cieszyć się fabułą tak długo, jak lubię.

Książka Oriany Fallaci pt. „Kapelusz cały w czereśniach” wyszła spod skrzydeł Wydawnictwa Literackiego, a wypożyczyłam ją z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Koninie. 

 




13/05/2022

Anna Janko "Mała zagłada" z Wydawnictwa Literackiego

Książka Anny Janko "Mała zagłada" ujęta w czarną ramę, na której umieszczono logo "Czytam duszkiem"
Anna Janko "Mała zagłada"/
Wydawnictwo Literackie

Reportaż Anny Janko pt. „Mała zagłada” przeczytałam krótko przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Była połowa lutego 2022. Jeszcze nie zdążyłam przetrawić jej literackiego ciężaru, jeszcze nie byłam gotowa usiąść do zebrania własnych przemyśleń, gdy doszedł cień kolejnej wojny w Europie. Tak samo prawdziwej, rządzącej się tym samym okrucieństwem, tak samo siejącej strach i nienawiść jak poprzednia. Do tej pory myślałam, że określenia „przed wojną” lub „w czasie wojny” są zarezerwowane tylko dla moich dziadków. Niewyobrażalne, lecz teraz i ja dzielę świat na ten przed- i powojenny (choć przecież wojna jeszcze się nie skończyła).

               Anna Janko w „Małej zagładzie” zebrała fakty i wspomnienia głównie swojej matki, Teresy Ferenc, z masakry, która miała miejsce we wsi Sochy na Zamojszczyźnie 1 czerwca 1943 r. Tego dnia rano do miejscowości wpadli Niemcy, strzelali do mieszkańców, podpalili domy. Zabili blisko 200 osób, w tym kobiety i dzieci. Jedną z dziewczynek, która przeżyła te tragiczne chwile, była matka autorki, wówczas 9-latka. Ani nie zapomniała, ani nie oswoiła się z tym, co widziała i słyszała. Traumatyczne emocje zostały z nią na zawsze i naznaczyły także rodzinę, zwłaszcza córkę, Annę Janko, autorkę „Małej zagłady”.

               Długo nie mogłam zebrać się do napisania recenzji z tego reportażu. Takich książek nie zapominam, pozostają we mnie jak zakodowany szyfr. Tym razem siła oddziaływania została dodatkowo wzmocniona wydarzeniami w Ukrainie. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim znowu byłam w stanie myśleć na tyle składnie, by móc na nowo pisać i dzielić się tym, co dla mnie ważne w tej lekturze.

               To, co na pierwszy rzut oka, uderza w „Małej zagładzie” to język i punkt widzenia na fakty, oceną których Janko niemal prowokuje, jakby chciała wyrwać skostniałego odbiorcę z dotychczasowego sposobu patrzenia i otworzyć przed nim odmienną optykę. I tak na przykład raz bezdusznie wwierca się w umysł odbiorcy niebezpiecznym sformułowaniem „dzieci niewiadomego przeznaczenia”*). Innym razem rozmowa, z której dowiadujemy się, że przecież nie było wtedy najgorzej, bo „ (…) tylko zabijanie i podpalanie. Żadnego znęcania, pastwienia się, maltretowania, nikt nawet kobiet nie gwałcił. Szli i tylko zabijali (…)”**), pozostawia nas kipiących z oburzenia na taki rodzaj relacji, a jednocześnie niemal natychmiast po fali sprzeciwu przebija się zdziwienie, czy to w ogóle możliwe, aby być aż tak zimnym cynikiem? Próby zmiany perspektywy, próby podważenia osądu w zakresie tego, co wiadomo o eksterminacji mieszkańców Soch, powracają na karty „Małej zagłady” niejednokrotnie. Możemy stawiać pytania, w jakim celu autorka umniejsza, w jakim celu deprecjonuje to, co się wydarzyło? Po co w ogóle zamienia role katów i ofiar? Jaki to ma sens? Wydaje się, że odpowiedzi należy szukać w sposobie na rozprawienie się z przeżyciami, w metodzie na zweryfikowanie zakodowanych wspomnień. Bo czy jeśli odrze się fakty z emocji, to czy nadal będą miały tę samą siłę oddziaływania, czy wciąż będą miały to samo znaczenie? Współcześnie przecież nie trzeba nawet manipulować faktami, a wystarczy jedynie „pomajsterkować” przy emocjach, by uzyskać odmienny efekt ocenny. Wiadomo, że nic tak doskonale jak język nie nadaje się do takich „machinacji”. Porozstawiane pułapki pozostają jednak puste, gdyż wprawny czytelnik bezbłędnie rozumie sens zabiegu.

          Drugim elementem, który równolegle ze stylistyką staje się wyznacznikiem atrybutów „Małej zagłady”, jest splecenie wspomnień matki – wówczas dziecka i biernej uczestniczki wydarzeń – z przeżyciami córki, która o wojnie „tylko” słyszała. W rezultacie niejako bezwiednie obie stają się powiernicami tych samych wojennych niedopowiedzeń, obie stają się obserwatorkami własnych niespokojnych reakcji, obie stają się wreszcie zakładniczkami powojennego strachu, z którym każdej na swój sposób przyjdzie się mierzyć. Swoją drogą to zadziwiające, jak pamięć jednego pokolenia potrafi kształtować przeżycia następnego. Czyżby istniała „pamięć genetyczna”? W „Małej zagładzie” obie, i matka, i córka, są do tego stopnia przesiąknięte wspomnieniem z Soch, że czasami nie wiadomo dokładnie, przeżycia której z nich w danej chwili przeważają. Co ciekawe, ich pamięć dotyczy nie tylko samych faktów, lecz rozlewa się również na emocje i wrażenia, które nawet wiele lat po wojnie dają o sobie znać, niekoniecznie w formie bezpośrednich reminiscencji z tragedii. Proste powiązania przyczynowo-skutkowe czasami są bowiem niewystarczające, by choćby wytłumaczyć nieoczekiwaną pustkę będąc wśród bliskich czy wyjaśnić nagłą niechęć do siebie samej. Bo obłęd rodzący się z poczucia strachu ma wiele odmian, trudno go wykorzenić, jest długowieczny i wydaje się też dziedziczny. Nie wiadomo, co przychodzi trudniej, co bardziej nieznośne i wyniszczające: pamięć czy zapomnienie?

         Warto też podkreślić, że w „Małej zagładzie” masakra nie jest bezimienna. Zarówno ofiary, jak i sprawcy są wyraźnie nazwani. Mają imiona, twarze, indywidualne cechy, domy, plany na życie. Janko zadbała, by zwłaszcza ofiary, zostały zapamiętane jako konkretne osoby: matki, ojcowie, siostry, synowie. To nadaje zbrodni zupełnie inny wymiar. Pomordowani przestają być obcy i odlegli, oddzieleni stosami akt z archiwów, przez które pisarka latami się przedzierała, natomiast stają się prawdziwymi rodzinami, sąsiadami, którzy jeszcze przed chwilą prowadzili gospodarstwa, zajmowali się swoimi sprawami, zaczynali kolejny słoneczny dzień lata na wsi.

Anna Janko stworzyła „Małą zagładę”, by się rozprawić z przeszłością – pośrednio swoją, bezpośrednio swojej matki. Zestawiając kontrastowo poetyckie szczegóły z odartą z wszelkich uczuć bezwzględnie przeprowadzoną rzezią mieszkańców Soch, autorka głośno przestrzega, że wojna nie kończy się nigdy. Nigdy też nie gaśnie kanonada wspomnień. Co najwyżej walki przenoszą się na inne pola bitewne. Patrząc na bieżące wydarzenia, wojna zbiera teraz swój krwawy plon w Ukrainie.

Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka „Mała zagłada” Anny Janko ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. 

*)  Anna Janko „Mała zagłada”

           **) Anna Janko „Mała zagłada”