Piotr Jastrzębski "Z dna" |
Przyznaję,
że ociągałam się, by sięgnąć po książkę Piotra Jastrzębskiego. Notka wydawcy o
autorze zamieszczona na okładce szczególnie do mnie nie przemówiła, a wręcz spowodowała,
że zapaliła mi się kontrolka ostrzegawcza „Uważaj, trzymaj się z dala od
polityki!”. Po procesie dojrzewania wreszcie zaglądnęłam do środka, jednak gdy
dostrzegłam pod wstępem podpis Piotra Ikonowicza, tylko utwierdziłam się w
swoim uprzedzeniu „Jejku, będzie politykierstwo…”. I bęc… znowu utknęłam. W
końcu ileż można zwlekać? Nie ukrywam, że do lektury usiadłam z dystansem i…
wówczas to się stało. Nie wiem dokładnie jak. Nie wiem dokładnie kiedy. Ale
wierzcie mi, że wylądowałam na dnie. To dno było tak bezpośrednio przykuwające,
że wynurzyłam się z niego tylko raz i tylko dlatego, że po pierwsze miałam taką
możliwość i po drugie nie byłam w stanie znieść plugastwa alkoholowej czeluści,
gdy za mózgojeba można rajfurzyć i frymarczyć drugim człowiekiem. Wówczas
powiedziałam dość, czas na przerwę.
Piotr
Jastrzębski sam uznaje „Z dna” za swoisty pamiętnik, zgromadziwszy w nim
wydarzenia, w których sam uczestniczył lub był świadkiem. Autor nie stosuje
taryfy ulgowej ani dla siebie, ani dla czytelnika. Nie ma tu więc
eufemistycznych opisów wyjaśniających czy usprawiedliwiających przyczyny drogi
na dno. Po prostu otwieramy książkę, czytamy i od razu tkwimy w pijaczej kloace.
To uderzenie ogłusza i oszołamia jak dykta (dla niewtajemniczonych takich jak
ja wyjaśnię, że chodzi o denaturat), która wlewa się w gardło i pali, pali aż
do narastającego odruchu wymiotnego. Alkohol przetacza się tam wg zdumiewającej
pijackiej miary, bo to nawet nie są litry. To procentometry, czyli dawki
niezbędne do doszczętnego sponiewierania się, konieczne do stłumienia wspomnień
o kochającej rodzinie, beztroskich dzieciach, zawodowym sukcesie. Bo
wspomnienia wypalają piołunem nadziei resztki duszy bardziej niż otępiająca
dykta wyniszcza i tak już fizycznie nędzny organizm.
„Z
dna” jako dziennik zawiera osobiste przeżycia i subiektywne spostrzeżenia, ale
jest też nadzwyczaj sugestywne. Szorujemy więc z autorem nosem niemal przy
bruku, by upatrzeć na chodniku wymarzony okaz peta zasługujący na dopalenie
przez pijaczka. Miętosimy go w złachanych ustach, parzymy uwalane palce. Wystając
pod śmietnikiem w oczekiwaniu na zgniłe resztki wyrzucanego przez sklep jedzenia,
woniejemy zakisłą mieszanką brudu, na wpół przetrawionego etanolu i dymu
papierosowego. Towarzyszymy Jastrzębskiemu w nabożnym wręcz rozlewaniu
procentów, próbując uspokoić telepiące się dłonie. Uprawiamy wyspecjalizowane
wolnorynkowe żebractwo, by pomogło nam trwać w melanżu. Zachlewamy się do
upadłego, zapominamy, znowu zalewamy robaka, a gdy zaczyna do nas docierać
rzeczywistość, ponownie zapominamy, wpadamy w delirkę. I tak w kółko. Przez
dni, tygodnie, miesiące i lata. Jedynym celem i sensem istnienia dla dykciarza staje
się alkohol, który urasta do podstawowej potrzeby, nawet ponad konieczność zaspokojenia
głodu. Błąkając się z Jastrzębskim, sama miałam wrażenie, że denaturat mi się
ulewa, że zakrzywiona czasoprzestrzeń wprowadza mnie w lumpiarsko-nałogowy
wymiar, że krztuszę się koszmarem bez wyjścia. Jednakoż całą tę odpychającą
ohydę i nieznośną do udźwignięcia obrzydliwość sytuacji Jastrzębski ubiera w nad
wyraz atrakcyjny fason, bo jako dziennikarz z wyrobionym warsztatem pisarskim
ma ułatwione zadanie, aby dotrzeć do czytelnika nie tylko z samym przekazem,
lecz także z jego formą.
„Z
dna” to niewątpliwie ciężki kaliber tematyczny. Jastrzębski odsłania spory
kawałek siebie. Bez ogródek, bez upiększeń, bez usprawiedliwień. Świat, w którym
jemu przychodzi egzystować latami, nas błyskawicznie ścina z nóg niczym wytrawnie
pędzony bimber. Myśli autora lewitują na obrzeżach rzeczywistego marazmu i
absurdalnej apatii, a w filozoficznych refleksjach czerpią z alkoholowych
celebrytów jak Witkacy, Hłasko czy Himilsbach, bowiem niektóre obszary
osobowości Jastrzębskiego są odporne na upojenie i z trzeźwością godną mistrza
abstynencji zdradzają wysublimowany apetyt na Grochowiaka, Herberta czy
Kołakowskiego. Można by przypuszczać, że Jastrzębski to żulerski
ekshibicjonista. Zarzucając nas wstrząsającymi epizodami, próbuje przed nami
ukryć drugie dno, mianowicie najbardziej prywatne fragmenty swojego życia. Jest
to strefa zastrzeżona tylko dla niego, od której nas oddziela bezwzględny szlaban.
Może gdybyśmy tam zaglądnęli, z przerażeniem odkrylibyśmy, że dno, które nam
Jastrzębski oficjalnie funduje, wcale nie sięgnęło jeszcze bruku? Bo to tam
właśnie krwawi jeszcze miłość, umiera szacunek, plugawi się mąż, zawodzi
ojciec, upada mężczyzna.
Jastrzębski
spowodował, że poczułam wstręt i do tego, co sam pisze, i do niego samego za menelskie
pijaństwo, za uchlany wygląd, za wiecznie szurający chód i przede wszystkim za
patologiczną mentalność. Zaraz potem przyszło obrzydzenie do siebie samej za
to, co urodziło się w mojej głowie. W ślad za tym zalał mnie wstyd. Wstydziłam
się własnej reakcji na zapijaczonego żula, śmierdzącego łazęgę, na… człowieka. Szarpałam
się z tą świadomością i długo bolało mnie sumienie (ale dobra literatura chyba musi
boleć?), że lektura ujawniła moje obłudne oblicze, z którego wcale nie jestem
dumna. W czasie parania się z własnymi wyrzutami natknęłam się na jednego z
wrocławskich kloszardów, który z najwyższym pietyzmem wybierał „skarby” z ulicznego
śmietnika. Niemal chciwie obserwowałam, jak przebiera, wącha, uważnie wpatruje się,
liże i nadgryza, by sprawdzić jakość i ocenić wartość znaleziska. I wiecie co? Ponownie
zupełnie bezwiednie pojawiła się w mojej głowie myśl. Ot, taka sobie, zwykła i
ludzka. Kim jest ta marna istota i jaką ma za sobą historię? Tak oto Jastrzębski
uwrażliwił mnie na losy innego człowieka. I jeśli kiedyś zapytacie, po co
dzieje się na świecie to czy tamto, to miejcie świadomość, że wszystko ma
głębszy sens. Nawet jeśli tu i teraz trudno go na szybko pojąć.
Za możliwość
zrecenzowania książki w wersji elektronicznej dziękuję autorowi.
Za udostępnienie pliku
do recenzji dziękuję Iwonie Niezgodzie organizatorce akcji promocyjnej.
Piotr Jastrzębski jest współautorem, wraz z Vladanem Stamenkovicem, książki pt. "Humanitarna wojna".
Czytałam tę książkę i naprawdę uważam, że jest ona niezwykła i ogromnie wartościowa. 😊
OdpowiedzUsuńObjętościowo niby niewielka, a pozostawia ślady. Prawda? Pozdrawiam👻
UsuńCiężki temat to coś dla mnie. Chętnie poznam tę książkę 😊
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
subjektiv-buch.blogspot.com
Polecam, bo to wartościowa literatura. Również pozdrawiam:)
Usuń