04/09/2019

Piotr Jastrzębski "Z dna"


piotr jastrzębski, z dna. dno, arw dk media poland
Piotr Jastrzębski "Z dna"

          Przyznaję, że ociągałam się, by sięgnąć po książkę Piotra Jastrzębskiego. Notka wydawcy o autorze zamieszczona na okładce szczególnie do mnie nie przemówiła, a wręcz spowodowała, że zapaliła mi się kontrolka ostrzegawcza „Uważaj, trzymaj się z dala od polityki!”. Po procesie dojrzewania wreszcie zaglądnęłam do środka, jednak gdy dostrzegłam pod wstępem podpis Piotra Ikonowicza, tylko utwierdziłam się w swoim uprzedzeniu „Jejku, będzie politykierstwo…”. I bęc… znowu utknęłam. W końcu ileż można zwlekać? Nie ukrywam, że do lektury usiadłam z dystansem i… wówczas to się stało. Nie wiem dokładnie jak. Nie wiem dokładnie kiedy. Ale wierzcie mi, że wylądowałam na dnie. To dno było tak bezpośrednio przykuwające, że wynurzyłam się z niego tylko raz i tylko dlatego, że po pierwsze miałam taką możliwość i po drugie nie byłam w stanie znieść plugastwa alkoholowej czeluści, gdy za mózgojeba można rajfurzyć i frymarczyć drugim człowiekiem. Wówczas powiedziałam dość, czas na przerwę.

            Piotr Jastrzębski sam uznaje „Z dna” za swoisty pamiętnik, zgromadziwszy w nim wydarzenia, w których sam uczestniczył lub był świadkiem. Autor nie stosuje taryfy ulgowej ani dla siebie, ani dla czytelnika. Nie ma tu więc eufemistycznych opisów wyjaśniających czy usprawiedliwiających przyczyny drogi na dno. Po prostu otwieramy książkę, czytamy i od razu tkwimy w pijaczej kloace. To uderzenie ogłusza i oszołamia jak dykta (dla niewtajemniczonych takich jak ja wyjaśnię, że chodzi o denaturat), która wlewa się w gardło i pali, pali aż do narastającego odruchu wymiotnego. Alkohol przetacza się tam wg zdumiewającej pijackiej miary, bo to nawet nie są litry. To procentometry, czyli dawki niezbędne do doszczętnego sponiewierania się, konieczne do stłumienia wspomnień o kochającej rodzinie, beztroskich dzieciach, zawodowym sukcesie. Bo wspomnienia wypalają piołunem nadziei resztki duszy bardziej niż otępiająca dykta wyniszcza i tak już fizycznie nędzny organizm.

            „Z dna” jako dziennik zawiera osobiste przeżycia i subiektywne spostrzeżenia, ale jest też nadzwyczaj sugestywne. Szorujemy więc z autorem nosem niemal przy bruku, by upatrzeć na chodniku wymarzony okaz peta zasługujący na dopalenie przez pijaczka. Miętosimy go w złachanych ustach, parzymy uwalane palce. Wystając pod śmietnikiem w oczekiwaniu na zgniłe resztki wyrzucanego przez sklep jedzenia, woniejemy zakisłą mieszanką brudu, na wpół przetrawionego etanolu i dymu papierosowego. Towarzyszymy Jastrzębskiemu w nabożnym wręcz rozlewaniu procentów, próbując uspokoić telepiące się dłonie. Uprawiamy wyspecjalizowane wolnorynkowe żebractwo, by pomogło nam trwać w melanżu. Zachlewamy się do upadłego, zapominamy, znowu zalewamy robaka, a gdy zaczyna do nas docierać rzeczywistość, ponownie zapominamy, wpadamy w delirkę. I tak w kółko. Przez dni, tygodnie, miesiące i lata. Jedynym celem i sensem istnienia dla dykciarza staje się alkohol, który urasta do podstawowej potrzeby, nawet ponad konieczność zaspokojenia głodu. Błąkając się z Jastrzębskim, sama miałam wrażenie, że denaturat mi się ulewa, że zakrzywiona czasoprzestrzeń wprowadza mnie w lumpiarsko-nałogowy wymiar, że krztuszę się koszmarem bez wyjścia. Jednakoż całą tę odpychającą ohydę i nieznośną do udźwignięcia obrzydliwość sytuacji Jastrzębski ubiera w nad wyraz atrakcyjny fason, bo jako dziennikarz z wyrobionym warsztatem pisarskim ma ułatwione zadanie, aby dotrzeć do czytelnika nie tylko z samym przekazem, lecz także z jego formą.

            „Z dna” to niewątpliwie ciężki kaliber tematyczny. Jastrzębski odsłania spory kawałek siebie. Bez ogródek, bez upiększeń, bez usprawiedliwień. Świat, w którym jemu przychodzi egzystować latami, nas błyskawicznie ścina z nóg niczym wytrawnie pędzony bimber. Myśli autora lewitują na obrzeżach rzeczywistego marazmu i absurdalnej apatii, a w filozoficznych refleksjach czerpią z alkoholowych celebrytów jak Witkacy, Hłasko czy Himilsbach, bowiem niektóre obszary osobowości Jastrzębskiego są odporne na upojenie i z trzeźwością godną mistrza abstynencji zdradzają wysublimowany apetyt na Grochowiaka, Herberta czy Kołakowskiego. Można by przypuszczać, że Jastrzębski to żulerski ekshibicjonista. Zarzucając nas wstrząsającymi epizodami, próbuje przed nami ukryć drugie dno, mianowicie najbardziej prywatne fragmenty swojego życia. Jest to strefa zastrzeżona tylko dla niego, od której nas oddziela bezwzględny szlaban. Może gdybyśmy tam zaglądnęli, z przerażeniem odkrylibyśmy, że dno, które nam Jastrzębski oficjalnie funduje, wcale nie sięgnęło jeszcze bruku? Bo to tam właśnie krwawi jeszcze miłość, umiera szacunek, plugawi się mąż, zawodzi ojciec, upada mężczyzna.

            Jastrzębski spowodował, że poczułam wstręt i do tego, co sam pisze, i do niego samego za menelskie pijaństwo, za uchlany wygląd, za wiecznie szurający chód i przede wszystkim za patologiczną mentalność. Zaraz potem przyszło obrzydzenie do siebie samej za to, co urodziło się w mojej głowie. W ślad za tym zalał mnie wstyd. Wstydziłam się własnej reakcji na zapijaczonego żula, śmierdzącego łazęgę, na… człowieka. Szarpałam się z tą świadomością i długo bolało mnie sumienie (ale dobra literatura chyba musi boleć?), że lektura ujawniła moje obłudne oblicze, z którego wcale nie jestem dumna. W czasie parania się z własnymi wyrzutami natknęłam się na jednego z wrocławskich kloszardów, który z najwyższym pietyzmem wybierał „skarby” z ulicznego śmietnika. Niemal chciwie obserwowałam, jak przebiera, wącha, uważnie wpatruje się, liże i nadgryza, by sprawdzić jakość i ocenić wartość znaleziska. I wiecie co? Ponownie zupełnie bezwiednie pojawiła się w mojej głowie myśl. Ot, taka sobie, zwykła i ludzka. Kim jest ta marna istota i jaką ma za sobą historię? Tak oto Jastrzębski uwrażliwił mnie na losy innego człowieka. I jeśli kiedyś zapytacie, po co dzieje się na świecie to czy tamto, to miejcie świadomość, że wszystko ma głębszy sens. Nawet jeśli tu i teraz trudno go na szybko pojąć. 
Za możliwość zrecenzowania książki w wersji elektronicznej dziękuję autorowi.
Za udostępnienie pliku do recenzji dziękuję Iwonie Niezgodzie organizatorce akcji promocyjnej.
Piotr Jastrzębski jest współautorem, wraz z Vladanem Stamenkovicem, książki pt. "Humanitarna wojna".
 


4 komentarze:

  1. Czytałam tę książkę i naprawdę uważam, że jest ona niezwykła i ogromnie wartościowa. 😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Objętościowo niby niewielka, a pozostawia ślady. Prawda? Pozdrawiam👻

      Usuń
  2. Ciężki temat to coś dla mnie. Chętnie poznam tę książkę 😊
    Pozdrawiam
    subjektiv-buch.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam, bo to wartościowa literatura. Również pozdrawiam:)

      Usuń