09/11/2020

Daniel Kocuj "BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I" z Wydawnictwa Annapurna

Na okładce książce wpleciiono w tytuł graficzny symbol rowerowy. Na tle czerwieniejącego nieba sylwetka mężczyzny z szeroko rozłożonymi ramionami. Obok książki maskotka bloga "Czytam duszkiem"
Daniel Kocuj "BIKEowa podróż
z Sydney do Szczecina cz. I"/
Wydawnictwo Annapurna

Nie pamiętam już, kto wypowiedział słowa, że można funkcjonować bez wielu rzeczy, ale nie można żyć bez marzeń. Z tą teorią wydaje się zgadzać autor książki pt. „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” – Daniel Kocuj, który w liście do przyjaciela wspomina „Zawsze byłem zdania, że lepiej nie posiadać niczego, ale mieć marzenia, niż posiadać wszystko i o niczym nie śnić (…)” Dotknięty „cyklozą” (obecnie przypadłość uznawana za nieuleczalną, choć z poczynionych obserwacji wynika, że w określonych przypadkach można doprowadzić do załagodzenia objawów😊) pędzi na swym dwukołowym herosie szos i bezdroży zwanym Hefajstosem z australijskiego Sydney do Szczecina. Poszczególne etapy prowadzą dalej przez Indonezję, Malezję, Tajlandię, Birmę i Indie, gdzie ma miejsce półmetek podróży. Autor to tzw. „korpomensz”, który po odcięciu się od biznesowych korzeni i osiągnięciu określonego pułapu finansowego postanawia przejść do fazy realizacji marzeń, czyli uskutecznić długodystansową wycieczkę rowerową przez świat. Pierwotny plan uwzględniał wprawdzie jeszcze towarzyszkę podróży, prędko jednak okazało się, że dziewczyna, niewprowadzona w szczegóły wizji, odmówiła udziału w zabawie, której zasad z nią uprzednio nie uzgodniono. Jak to mówią, baba z wozu, koniom lżej. A napalonego wariata przecież nikt nie zatrzyma.

            Literatura faktu zwykle jest ciekawym kąskiem poznawczym i chętnie po nią sięgam. Dzięki niej odwiedziłam kilka rejonów, których pewnie nigdy nie dane mi będzie zobaczyć lub ponownie wpadałam do miejsc, które wcześniej sama miałam okazję widzieć. Książka Kocuja skusiła mnie dwoma wabikami: po pierwsze, iż jest to wyprawa przez tę część świata, której jeszcze sama nie spenetrowałam, a po drugie, iż jest to eskapada rowerowa. Zaraz po wzięciu książki do ręki zwraca uwagę dość przyjemna oprawa graficzna. Okładka jak ja to nazywam kiziajno-miziajna, czyli w języku profesjonalistów aksamitny soft touch. Dodatkowo na początku mapa podróży. W środku całkiem sporo tekstu (co lllubię) i niemało zdjęć, co w przypadku tego typu publikacji jest istotnym atutem. Zasiadłam więc do lektury. Pierwsze pozytywne wrażenia estetyczne szybko zostały zweryfikowane. Bo mapka wprawdzie jest, ale nie zaznaczono na niej większości miejsc, przez które mknie autor. Radź więc sobie sam czytelniku. Z kolei zdjęcia nie są opatrzone podpisem, ale na usprawiedliwienie dodam, że w większości przypadków da się z tekstu wywnioskować ich przynależność. W książce zamieszczono również kilka zdjęć z komercyjnego Shutterstocka. No, nie… Proszę Państwa, albo mówimy o relacji z podróży i zamieszczamy z niej autentyczne zdjęcia, albo podrasowujemy ją fotkami w stylu pop. Ale tu też na usprawiedliwienie muszę dodać, że takich strzałów jest niewiele.

            Blurb zachwala „Wyprawa życia. Z rozpalonego słońcem Sydney do rodzinnego Szczecina – na rowerze. Po drodze czekają bezkresne pustkowia, spowite cieniem dżungle, krwiożercza fauna, górskie łańcuchy, ciche, senne wioski i gwarne, tętniące życiem miasta. (…) Opowieść, jakiej jeszcze nie było!” I to rzeczywiście tam wszystko jest, a może nawet trochę więcej, ale… ale mnie to jakoś generalnie nie porwało. Bo odniosłam wrażenie, że zebrane przeżycia i perypetie przedstawiono w dość powierzchowny sposób, jakby autor zaledwie się po nich prześlizgał albo nie chciał lub nie potrafił podzielić nimi z czytelnikiem.  Gdy już, już zdawałoby się, że nastąpią szczegóły czegoś ciekawego, podróżnik zamykał je zaledwie w kilku zdaniach. Chwilami miałam też odczucie, że ze znanych mi materiałów popularnonaukowych dowiedziałam się więcej niż z książki Kocuja. (Czyż swego czasu nie przestrzegano, by nie oglądać telewizji, bo zrobi z głowy glizdy? Glizdy glizdami, ale przy umiejętnym odsiewaniu ziarna od plew i telewizja może przynieść owoce.) A gdy jeszcze autor podarował mi przypisy z Wikipedii, to byłam bliska uznania tego za czytelniczy policzek, bo po Wikipedię mogę sobie sięgnąć sama, gdy tylko będę chciała. Gdy z kolei ktoś zapowiada relację z „wyprawy życia”, to spodziewam się co najmniej czegoś, co przykuje moją uwagę na tyle skutecznie, że będę niecierpliwie wyczekiwała, co też nastąpi dalej (i raczej nie mam tu na myśli powtarzających się opisów podjazdów i zjazdów). Być może wpływ na mój odbiór przygód autora ma sposób relacji. Trochę reportaż, trochę dziennik, napisany wprawdzie przystępnym i potocznym językiem (z wulgaryzmami), a jednak na tyle monotonnym, że całość wydaje się dość jednostajna. Za atrakcyjny uznaję zabieg wprowadzenia listów autora i jego przyjaciela – Zandera, cóż kiedy nawet tu chłopaki mówią w tym samym stylu.

            Jednak książka Kocuja nie jest całkowicie pozbawiona zalet. Wszędzie tam, gdzie autor zdecydował się bliżej zrelacjonować zdarzenie, np. pracę na farmie arbuzów w Australii, przygodę z szerszeniami w Tajlandii lub wrażenia ze spotkania z trzecią płcią tamże, od razu rysuje się pobudzający uwagę dreszczyk autentyczności i tym samym wyłania się obraz prawdziwy, którego w takiej formie nie pokaże żaden materiał telewizyjny. Podobnie dzieje się, gdy na kartach pojawiają się towarzysze podróży, np. tajemniczy Nick – mistrz sztuki przetrwania w buszu lub lokalni mieszkańcy goszczący niecodziennego przybysza. To oni przydają książce pazura różnorodności, bo to oni otwierają drzwi do swojego świata z jego zwyczajami i domowymi zakamarkami. Wówczas od razu wyostrzały się moje zmysły, chciwie racząc się niepowtarzalnymi historiami.

            Kocuj niewątpliwie zrealizował upragnione marzenie. Przeżył chwile miłe, przetrwał momenty niekoniecznie sympatyczne, radził sobie z kłopotami, doznał globtroterskiej wolności, zobaczył, czym może różnić się kolor nieba nad głową, doświadczył niebezpieczeństw i smaku ryzyka, a wszystko dlatego, bo uznał, że dla niego droga jest celem. Bikeowa podróż stała się więc również bajkową przygodą, podczas której Birma skradła mu serce i stała się number one w azjatyckim tournée.

W książce Daniela Kocuja mankamenty formy zdecydowanie rekompensuje aspekt inspirująco-dopingujący, mogący stanowić drogowskaz dla tych, którzy akurat potrzebują podpowiedzi w wyborze możliwości spośród całej gamy czyhających wokół urozmaiceń. Dlatego jestem przekonana, że po przeczytaniu pierwszej części wsiądziecie na rower, choćby tylko po to, by objechać najbliższą okolicę. Bo przecież jak powiedział kiedyś Baudelaire „Prawdziwi podróżnicy to ci tylko, którzy wyruszają, aby wyruszyć.”

             Za egzemplarz książki Daniela Kocuja pt. „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” dziękuję wydawnictwu Annapurna.

*) cytat z książki Daniela Kocuja „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” z wydawnictwa Annapurna

 

 

22/10/2020

ZAPOWIEDŹ - Grażyna Krynicka "Pisanie po ścianie" z Wydawnictwa Psychoskok

Na szarej ścianie kolorowy napis "Pisanie po ścianie"
Grażyna Krynicka "Pisanie po ścianie"/
Wydawnictwo Psychoskok


Osobiste refleksje autorki na temat tego, co w życiu najważniejsze. Wyrosły z przyglądania się życiu, jego zagadkom i tajemnicom. Czasami zmuszają do myślenia, niejednokrotnie wzruszą, a nieraz rozbawią. Autorka przyznaje, że pisanie jest dla niej opowiadaniem zdziwienia nad wszystkim, co ją otacza. „Nic tu nie jest tak oczywiste, jak się pozornie zdaje. I wszystko jest godne uwagi, nawet to, co najbardziej błahe”.

Przewidywana data premiery: 4 listopada 2020 r.

 

Wydawca: PSYCHOSKOK

Kategoria: opowiadania, refleksje

IBSN: 978-83-8119-686-4

EAN: 978-83-8119-686-4

Ilość stron: 161

Format: 148 x 210

Oprawa miękka

Prognozowana cena detaliczna: 23,00 zł

 

 

 

21/10/2020

Izabela Fietkiewicz-Paszek "Lipiec na Białorusi" z Zaułka Wydawniczego Pomyłka

Tomik "Lipiec na Białorusi" Izabeli Fietkiewicz-Paszek leży na stole wśród rozsypanych starych czarno-białych fotografii, obok stoi biały imbryk z delikatnym kwiatowym wzorem.
Izabela Fietkiewicz-Paszek
"Lipiec na Białorusi"/
Zaułek Wydawniczy Pomyłka


Nie uwierzę, że „Lipiec na Białorusi” Izabeli Fietkiewicz-Paszek trafił do mnie przez przypadek, bo wszystko ma swoją praprzyczynę. A ponieważ trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, postaram się chociaż dowiedzieć po co. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

            Nad wyraz powściągliwa okładka, której nieskazitelną biel łamie tylko tytuł i dane autorki oraz powtórzona w ciągu ta sama podstarzała fotografia rodzinna w wersji od najwyraźniejszej poprzez ujęcia coraz bardziej spłowiałe aż do karty absolutnie białej. W środku na kontrastowo śnieżnym papierze (przypominającym rażącą biel pościeli, którą moja babcia najpierw pieczołowicie prała, a następnie z trudem bieliła i krochmaliła) Fietkiewicz-Paszek przygotowała materiały – wiersze i zdjęcia w czarno-białej, odpowiednio wycieniowanej, tonacji. Wyruszamy na wyprawę. Jest lipiec 2018. Jedziemy na Białoruś.

Nic nie dzieje się bez przyczyny. By mógł wydarzyć się lipiec 2018, najpierw musi zaistnieć rok 1925, czyli tzw. pierwszy zalążek. Zestaw zatytułowany „Kamionka, rok 1925” to komplet składający się ze zdjęcia i poetyckiego dopełnienia, z którego dowiadujemy się, że fotografia przedstawia trzy siostry, a najmłodsza to przyszła babcia autorki.

By mógł wydarzyć się lipiec 2018, najpierw musi zaistnieć rok 1952, czyli tzw. drugi zaczątek. „Stare Siedlisko, rok 1952” – ponownie komplet i ponownie fotografia z wierszem. Tym razem dowiadujemy się, że na zdjęciu widnieje ojciec autorki wraz z częścią rodziny, która po tym, jak w wyniku wojennej zawieruchy jej ojczyste ziemie przypadły Białorusi, osiedliła się w Polsce. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

W „Lipcu na Białorusi” czas i miejsce (zdefiniowane już w samym tytule) to dominujące, lecz nie jedyne toposy, które Fietkiewicz-Paszek wykorzystuje, by odtworzyć i zachować pamięć. Zarówno pamięć ogólnohistoryczną, jak i tę rodzinną.

Autorka wybiera się w drogę, wybiera się w podróż. Cel – Białoruś. Zanim zostanie osiągnięty, należy opuścić jedno miejsce i pojawić się w innym. Faktyczna granica z odprawą i mundurami rozdziela nie tylko teren, rozdziela też czas. Ale nie daj się zwieść, turysto, bo choć dostaniesz bonus na rogatkach w postaci jednej godziny, to rozglądając się wokół, faktycznie cofniesz się o ładnych kilkadziesiąt lat. Jedziemy. Kolejna miejscowość – Grodno. Przystanek. Znowu jedziemy – Mińsk. Przystanek. I kolejna, i kolejna… Stare Wasiliszki, Nowogródek. Typowa objazdówka. Droga wije się jak Niemen, podobnie mija czas. Następny dzień podróży. Wycieczka ma się ku końcowi. Na granicy te same czynności – kontrola, dokumenty, zwrot jednej godziny, którą dostaliśmy niby w prezencie, a teraz pora ją oddać jak kaucję za wrażenia.

Fietkiewicz-Paszek nie jest zwykłą turystką. Owszem są fotografie, są zabytki, ale wydaje się, że nie o samo zwiedzanie tu idzie, a o eksplorowanie w czasie. Jednak czas dla autorki to nie tylko wielkość liniowa odmierzana na osi odciętych, to także oś rzędnych, która zagłębiając się do środka miejsca, przecina kolejne momenty z nim związane. Widziany świat nigdy nie jest pełny i kompletny, dlatego „Lipiec na Białorusi” otwiera tunele czasowe, by postrzegany obraz uzupełnić o brakujące fragmenty, by je wyłuskać, by je nazwać, pokazać i przeżyć emocje im towarzyszące.

Bo u Fietkiewicz-Paszek miejsce stoi w czasie, a czas, choć nie stoi w miejscu, to jednak jest w nim zamknięty. Poetka posługuje się słowem jak łyżką i wydrąża z każdej odwiedzonej przestrzeni kolejne cząstki epok. Zeskrobuje warstwy, odczytuje minione wydarzenia, jakby ściągała kolejne powłoki z palimpsestu, bo „pod powierzchnią splatają się historie”*) i choć może „strach zaglądać do zburzonych studni”*) czy „podważać topniejący asfalt”*), to jednak autorka w ten sposób odkrywa prawdę zapisaną na murach, na pokruszonych macewach, na przetrąconych gzymsach. Wybiera konkretne epizody (sięga do legend, przytacza średniowieczne zdarzenia, przywołuje romantyczne porywy) i to one pozwalają scalać fragmenty historii społeczności odmiennych religii (katolicyzm, prawosławie, islam, judaizm) czy fragmenty opowieści o ludziach różnych narodowości (Białorusini, Litwini, Polacy, Żydzi, Tatarzy, Niemcy). Ale Fietkiewicz-Paszek nie tylko po poznanie historii regionu tu przyjechała. Przyjechała przede wszystkim poznać historię swojej rodziny, babci, ojca, swoją własną. Dlatego kulminacyjny moment zbiorku stanowi „Nocny Mińsk z Witalikiem” – jej krewnym. I okazuje się, że to, co do tej pory murem, polityką i „kreską na mapie”*) zostało podzielone, łączy „krew (…) i strach (…) dziadków”*).

Oprócz rodzinnej kulminacji jest jeszcze jeden moment szczytowy w tomiku. To Trościeniec. Temu miejscu z jego wstrząsającą przeszłością autorka poświęciła aż trzy utwory. To historia długich lat wojennej zagłady. Historia losów wielu bezimiennych, którzy zalegają w dołach, a teraz obchodzimy opustoszałe uroczysko i przeżywamy chwile tragedii zaledwie w kwadrans. Czy czas jest sprawiedliwy?

W jaki sposób autorka dokonuje wypraw w czasie, widać chyba najwyraźniej w utworze pt. „Niamiha”. Jako jeden z wielu został opatrzony przypisem autorki (jakby nie wierzyła w wiedzę czytelnika), naświetlającym dzieje tego miejsca. Tu Fietkiewicz-Paszek wędruje od pokłosia poprzez kolejne etapy historii do konkretnego wydarzenia, jakim była katastrofa w metrze, gdzie na skutek paniki wywołanej burzą zginęli ludzie. Autorka znowu posługując się czasem, przesuwając go wstecz jak suwak na pulpicie, sięga jeszcze głębiej aż do pośrednich przyczyn dramatu i wraz z rzeką Niamihą dociera do źródeł wcześniejszych zdarzeń.

U Fietkiewicz-Paszek droga prowadzi nie tylko do celu, to także droga poznania świata, historii, losów rodziny i przemiany samej siebie, ale też linia podziału, która przebiega między tu a tam. To ta jakże mała, ale brzemienna w skutkach, „kreska na mapie”*) rozdziela, rozgranicza i stwarza podziały między ludźmi, między rodzinami. Dlatego poetka tak eksponuje mosty, połączenia i „wspólny nurt”*), by wiązały, scalały i usuwały przepaście.

Twórczyni „Lipca na Białorusi” posługuje się obrazami, tymi z fotografii i tymi ze swoich wierszy. Zatrzymany w kadrze, uchwycony w słowach widok ma zwolnić spust wyobraźni odbiorcy. Jest zaledwie fragmentem w ogromie nagromadzonych pod kolejnymi warstwami czasu historii. U autorki nie tyle istotne jest to, co sama pokazała, a to, co chcemy i jesteśmy w stanie spomiędzy okruchów czasu i miejsc odkryć, poczuć, przeżyć. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

W tomiku dominuje wiersz wolny, biały, z niewielkimi wyjątkami zakończony podsumowującym dwuwersem, w którym jak w pigułce autorka próbuje skondensować przekaz. Konstrukcyjnie odmienne są „Kamionka, rok 1925” i „Stare Siedlisko, rok 1952”, w których zaznaczono strofy i które klamrą niczym okładka albumu spinają wrażenia z lipcowego wyjazdu poetki na Białoruś. Lecz nawet ta klamra jest rozszczepiona przez miejsca i czas, przy czym tylko autorka wie na pewno, czy cyfry 2 i 5 zamieniła miejscami celowo, czy tylko los tak sprawił.

Nie uwierzę, że „Lipiec na Białorusi” przyszedł do mnie przez przypadek. Przyszedł do mnie, bo kilkanaście lat temu sama dokonywałam podobnych poszukiwań na Litwie, Ukrainie i we wschodniej Polsce. Ten tomik przyszedł do mnie, by sprawdzić moją pamięć. Miejsca i czas to świadectwa, to ślady, które niejedno przetrwały i niejednych jeszcze zdarzeń będą uczestnikiem. Jednak to ludzie napełniają je pamięcią, która „dzieje się od zawsze, dzieje się wszędzie”*). Pamięć historyczna, pamięć zbiorowa i pamięć jednostki nie zawsze są tożsame. Ta ostatnia najmocniej wywołuje ścisk w żołądku, napięcie na skórze i suchość w gardle, sprawia, że pocą się dłonie i wilgotnieją powieki. Ta ostatnia wywołuje niemo samotny niepokój. Niepokój zakorzeniony w przeszłości, lecz patrzący szeroko rozwartymi oczami w przyszłość. Jeśli zagubi się pamięć współczesnej jednostki, jeśli zanikną wibracje łączące ją ze źródłem, może zatrzeć się też pamięć zbiorowa i historyczna. Właśnie po to przyszedł do mnie „Lipiec na Białorusi”. Bym pamiętała.

Za egzemplarz tomiku pt. „Lipiec na Białorusi” dziękuję autorce. 

Recenzja autorstwa Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku pt. "Lipiec na Białorusi" Izabeli Fietkiewicz-Paszek ukazała się w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020.