Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania wyspa, posortowane według daty. Sortuj według trafności Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania wyspa, posortowane według daty. Sortuj według trafności Pokaż wszystkie posty

29/12/2020

Guido Sgardoli "Siódmy element" z Wydawnictwa Akapit Press

Obok książki, na okładce której widać na tle czerwieniejacego nieba ciemne zarysy skał z 4 postaciami, siedzi biały pluszowy duszek, będący maskotką bloga "Czytam duszkiem".
Guido Sgardoli "Siódmy element"/
Wydawnictwo Akapit Press

Fiu, fiu ta młodzieżowka okazała się być warta więcej, niż się po niej spodziewałam. Właściwie, to widzę w niej same zalety. No, dobrze, może niekoniecznie podoba mi się mało dydaktyczne podejście do palenia fajek i picia alkoholu przez nastolatków. Ale chyba każdy z nas próbował? A ta książka jest na tyle dojrzała, że wybaczam jej takie potknięcia. Przecież nie ma idealnych ludzi, więc dlaczego mieliby być idealni bohaterowie?

„Siódmy element” autorstwa Guido Sgardoliego z Wydawnictwa Akapit Press pochłonęłam duszkiem, a jestem nastolatką z mocno zaawansowanym wskaźnikiem dojrzałości.

Pierwsze fiu, fiu. Objętość! Ależ lubię takie cegły. Oj, tam, lubię, uwielbiam wręcz. A tu aż 693 strony żywego tekstu. Kto w obecnych czasach pisze dla nastolatków takie tłuste lektury? Jak to kto? Sgardoli! I robi to świetnie.

Drugie fiu, fiu. Świetna historia. 13-letni Liam mieszka wraz z rodzicami na niewielkiej irlandzkiej wysepce – Levermoir, zamieszkiwanej raptem przez ok. 460 osób, istny grajdoł łamany przez wygwizdów. Któregoś majowego dnia w dość niejasnych okolicznościach umiera matka Liama. Ojciec, rybak, większość czasu spędza na morzu, wieczorem zalewa żale w pubie, do domu wtacza się na noc, więc z synem zaczyna go więcej dzielić niż łączyć. A Liam przez letnie dni błąka się po wysepce, tęskni za matką i brakuje mu uwagi ojca. Powiernikiem jego trosk staje się latarnik, Pan Corry, może niezbyt rozmowny, ale oddany słuchacz. Jednak pewnego dnia okazuje się, że Pan Corry również nie żyje. Z sąsiedniej wyspy zostaje oddelegowany do wyjaśnienia sprawy detektyw O’Hara. Równolegle Liam ze swoimi przyjaciółmi także próbuje dociec prawdy, bo w samobójstwo latarnika zupełnie nie wierzą. Dodatkowo zauważają, że na wyspie dochodzi do coraz większej ilości dziwnych zachowań, nieszczęść, wypadków. I jeszcze te kamienie, które nie dość, że mają charakterystyczny wygląd i wyryte tajemnicze znaki (a Liam znajduje je wszędzie tam, gdzie ktoś umarł), to jeszcze potrafią się ze sobą scalać, a łączeniu elementów towarzyszy osobliwa niebieska poświata. Cała czwórka stawia więc sobie za zadanie dowiedzieć się, co się dzieje na wyspie, skąd się biorą kamienie i czemu służą.

Sgardoli wykorzystując celtyckie baśnie i legendy, zbudował historię, która (mówiąc językiem młodzieżowym) na stówę zaintryguje większość czytelników. Autor skoncentrował się nie tylko na samym sekrecie, lecz przydał mu jeszcze niezwykle kuszącą otoczkę, na którą składają się choćby spowita jesiennymi mgłami wyspa, smagane deszczem zielone wzgórza, chylące się pod naporem sztormowego wiatru konary drzew, wystające z klifowego wybrzeża ruiny zamku, ukryte wśród skał zwodnicze bagniska, wzburzone morze rozświetlane rozproszonymi smugami światła latarni. To poruszające piękno irlandzkich krajobrazów podkreśla dodatkowo niesamowitą atmosferę wydarzeń z pogranicza rzeczywistości i magii. Doskonale przedstawieni są także mieszkańcy wysepki, z ich indywidualnymi cechami. Poznamy nadętego burmistrza i jego wypacykowaną żonę, zaglądniemy do sklepu starej zielarki, która jest chodzącą księgą wiedzy szczególnie o dawnych mieszkańcach wyspy, dowiemy się, jakim zwodniczym namiętnościom oddaje się szef pubu dla rybaków, a o wyprawach kutrem i morskich połowach nie wspomnę. Relacje mieszkańców idealnie się zazębiają, stanowiąc obraz raz lepszych, raz chłodniejszych stosunków między nimi. Przy czym Sgardoli kolejno pozwala nam poznać historię każdego z nich – tę oficjalną i tę znaną tylko wybranym. Obie warstwy funkcjonują obok siebie i oddają tajemniczość osobowości, a także odsłaniają drugą twarz mieszkańców, bo zło przecież może czaić się wszędzie, a z każdym dniem jest też coraz bliżej. Sgardoli zręcznie pozapinał na literackie haftki drobne detale, pokazując, jak ogromny mogą mieć wpływ na dalszy bieg wydarzeń, nawet gdy sobie nie zdajemy z tego sprawy. W taki oto sposób stworzył panoramę wyspiarskiej, małej, lecz nader intrygującej, społeczności, w której nic nie jest oczywiste.

Nasze serca w lot podbijają również główni bohaterowie – Liam, który nie jest ideałem nastolatka, niespecjalnie przykłada się do nauki, zdarza mu się wałkonić, ale jest bacznym obserwatorem, a jego wnikliwy umysł sprawnie składa nie tylko kamienne puzzle. Towarzyszy mu Dotty – zadziorna i niepokorna dziewczyna, nieprzebierająca w słowach i opiniach, ale niezawodna wojowniczka. Jest też Midrius – okularnik o włosach niemal białych jak u elfa, który chłodno analizuje fakty i jest nieocenionym wsparciem dla towarzyszy. Paczkę uzupełnia Fionnula – wyrozumiała i empatyczna piękność, w której podkochuje się Liam. Tak, dobrze przeczytaliście „wyrozumiała i empatyczna”, bo ta piękność nie wpisuje się w schematy głupiutkiej trzpiotki-pięknotki. Rozważna Fionnula świetnie wywiąże się ze swoich zadań, a gdy ma ochotę, to i bez ceregieli z butelki spory łyk poteena, czyli irlandzkiej wody ognistej, pociągnąć potrafi. Po prostu mocno różnorodna i zgrana paczka przyjaciół.

Trzecie fiu, fiu. Historia świetnie opowiedziana. Już pokrótce wcześniej wspomniałam, jak szeroki i ciekawy obraz społeczności irlandzkiej stworzył Sgardoli. W jego wydaniu po prostu stajemy się Irlandczykiem z krwi i kości, a Levermoir znamy lepiej niż własną kieszeń. Sgardoli udowodnił, że nie trzeba przenosić się aż w kosmos, nie trzeba wymyślać skomplikowanych światów czy zaświatów, by z zwyczajnym otoczeniu działy się niezwykłe rzeczy.

Narracja wręcz iskrzy, a opowieść lekko toczy się uliczkami miasteczka, radośnie zawija do portu, nerwowo penetruje skalne urwiska, a dygresje głównego bohatera dodają historii głębszego brzmienia. W efekcie dostajemy barwny i plastyczny obraz wyspy. Sgardoli potrafi też podkręcić akcję, a gdzie trzeba trochę ją przeciągnąć, by umiejętnie wydłużyć moment wyczekiwania na to, co za chwilę się stanie. Nie brakuje nocnych eskapad, mgliste otoczenie samo z siebie zieje chłodem, a gdy wyczerpani pokonujemy w ostatniej chwili groblę między Levermoir i Tech Duinn, gdy przyjdzie nam zmagać się z lodowatą wodą, to sami zziębnięci sięgamy odruchowo po ciepły, włochaty koc, by móc się rozgrzać.

Plusem „Siódmego elementu” jest też zróżnicowany język, jakim posługują się nastolatkowie. Szorstkie i buńczuczne burknięcia Dotty jaskrawie kontrastują z rzeczowymi wywodami Midriusa, co czasami prowadzi do zabawnych sprzeczek. Jak widzicie, dialogi także nie pozwolą Wam się nudzić.

Zastosowany przez autora trik ze zmianą perspektywy w różnych częściach opowieści również oceniam pozytywnie, bo wraz z nim zmienia się diametralnie nastrój, a nasza uwaga przestawia się na inny rytm. Czujemy narastające napięcie, chwilami nawet zasycha nam w gardle, ale ciekawość jednak bierze górę, więc nieustannie podążamy tropami zła.

Drodzy Rodzice, to, co teraz napiszę, może Was szczególnie ująć, bo choć rzecz dzieje się współcześnie, to niewiele tu wirtualno-internetowych gadżetów. Raczej stanowią drobny dodatek, swego rodzaju wspomagacz do rozwikłania zagadek i w żadnym razie nie pochłaniają dzieciaków. Okazuje się, że na Levermoir sensacyjne informacje potrafią się rozprzestrzeniać szybciej niż virale na Twitterze.  

Czwarte i piąte fiu, fiu. Mapka i spis postaci. Mówiłam już, że szybko stajemy się członkiem społeczności z Levermoir. Dzieje się tak dzięki swobodnemu stylowi opowieści, która wciąga nas po czubki uszu, stopniowo odsłaniając kolejne ciekawostki, a dodatkowo dostajemy mapę całej wyspy z naniesionymi newralgicznymi punktami oraz mapkę miasteczka, gdzie dzieje się akcja. Łatwo się więc zorientujemy, co kto i gdzie akurat się znajduje. Czyli logistyka i topografia z głowy.

O obfitości postaci i o związanych z nimi wątkach też już wspominałam, dlatego teraz tylko dodam, że Sgardoli prezentuje kolejnych mieszkańców wyspy w odpowiednich odstępach, abyśmy mieli czas na bliższe poznanie. Jednak w razie gdyby jakiś szczegół dotyczący postaci nam przypadkiem umknął, to zawsze możemy sięgnąć do ściągawki, w której mamy podpowiedź who is who.

„Siódmy element” to powieść z przygodami, z dreszczykiem oraz z kryminalnym akcentem. Doskonale dobrane proporcje składników między rzeczywistością a magią powodują, że powstaje bardzo realny obraz, przez co czytelnik może mieć wrażenie, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Ponadto Sgardoli zadbał też o szczegóły, które mocno przemawiają do wyobraźni i zapadają w pamięć, pozostawiając w niej swój indywidualny ślad. Prastare podania, niewyjaśnione zjawiska, fragmenty kamiennych napisów z menhirów to doskonała baza do snucia hipotez i wzbudzenia zainteresowania, a stąd już tylko krok, by uruchomić czujną fantazję. Włoch zarysowuje granicę między tym, co realne, a tym, co magiczne, tak delikatnie, że w trakcie lektury sami ulegamy sile sugestii i przekazowi znaków, wierząc, iż stanowią one moc, której żadne zło nie jest w stanie pokonać. W „Siódmym elemencie” wprost zaczytałam się duszkiem, bo to kawał nie tylko świetnej historii, lecz także świetnie opowiedzianej. No, dobrze, momentami też cierpła mi skóra, ale to znaczy, że wczułam się w klimat, a autor osiągnął cel.

PS. Wiem, wiem. Nadużywam słowa „świetnie”. Wiem też, że teraz mówi się „mega” zamiast „świetnie”. Ale czy nie mówiłam, że mój młodzieżowy wiek jest dość zaawansowany? No, może nie sięga aż czasów MEGAlitycznych… ups… No, skoro tak, to nie będę się już dłużej ociągać „Siódmy element” nie jest świetny. „Siódmy element” jest mega!

Za egzemplarz książki Guido Sgardoliego pt. „Siódmy element” dziękuję Wydawnictwu Akapit Press.

 

 

 

21/10/2020

Izabela Fietkiewicz-Paszek "Lipiec na Białorusi" z Zaułka Wydawniczego Pomyłka

Tomik "Lipiec na Białorusi" Izabeli Fietkiewicz-Paszek leży na stole wśród rozsypanych starych czarno-białych fotografii, obok stoi biały imbryk z delikatnym kwiatowym wzorem.
Izabela Fietkiewicz-Paszek
"Lipiec na Białorusi"/
Zaułek Wydawniczy Pomyłka


Nie uwierzę, że „Lipiec na Białorusi” Izabeli Fietkiewicz-Paszek trafił do mnie przez przypadek, bo wszystko ma swoją praprzyczynę. A ponieważ trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, postaram się chociaż dowiedzieć po co. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

            Nad wyraz powściągliwa okładka, której nieskazitelną biel łamie tylko tytuł i dane autorki oraz powtórzona w ciągu ta sama podstarzała fotografia rodzinna w wersji od najwyraźniejszej poprzez ujęcia coraz bardziej spłowiałe aż do karty absolutnie białej. W środku na kontrastowo śnieżnym papierze (przypominającym rażącą biel pościeli, którą moja babcia najpierw pieczołowicie prała, a następnie z trudem bieliła i krochmaliła) Fietkiewicz-Paszek przygotowała materiały – wiersze i zdjęcia w czarno-białej, odpowiednio wycieniowanej, tonacji. Wyruszamy na wyprawę. Jest lipiec 2018. Jedziemy na Białoruś.

Nic nie dzieje się bez przyczyny. By mógł wydarzyć się lipiec 2018, najpierw musi zaistnieć rok 1925, czyli tzw. pierwszy zalążek. Zestaw zatytułowany „Kamionka, rok 1925” to komplet składający się ze zdjęcia i poetyckiego dopełnienia, z którego dowiadujemy się, że fotografia przedstawia trzy siostry, a najmłodsza to przyszła babcia autorki.

By mógł wydarzyć się lipiec 2018, najpierw musi zaistnieć rok 1952, czyli tzw. drugi zaczątek. „Stare Siedlisko, rok 1952” – ponownie komplet i ponownie fotografia z wierszem. Tym razem dowiadujemy się, że na zdjęciu widnieje ojciec autorki wraz z częścią rodziny, która po tym, jak w wyniku wojennej zawieruchy jej ojczyste ziemie przypadły Białorusi, osiedliła się w Polsce. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

W „Lipcu na Białorusi” czas i miejsce (zdefiniowane już w samym tytule) to dominujące, lecz nie jedyne toposy, które Fietkiewicz-Paszek wykorzystuje, by odtworzyć i zachować pamięć. Zarówno pamięć ogólnohistoryczną, jak i tę rodzinną.

Autorka wybiera się w drogę, wybiera się w podróż. Cel – Białoruś. Zanim zostanie osiągnięty, należy opuścić jedno miejsce i pojawić się w innym. Faktyczna granica z odprawą i mundurami rozdziela nie tylko teren, rozdziela też czas. Ale nie daj się zwieść, turysto, bo choć dostaniesz bonus na rogatkach w postaci jednej godziny, to rozglądając się wokół, faktycznie cofniesz się o ładnych kilkadziesiąt lat. Jedziemy. Kolejna miejscowość – Grodno. Przystanek. Znowu jedziemy – Mińsk. Przystanek. I kolejna, i kolejna… Stare Wasiliszki, Nowogródek. Typowa objazdówka. Droga wije się jak Niemen, podobnie mija czas. Następny dzień podróży. Wycieczka ma się ku końcowi. Na granicy te same czynności – kontrola, dokumenty, zwrot jednej godziny, którą dostaliśmy niby w prezencie, a teraz pora ją oddać jak kaucję za wrażenia.

Fietkiewicz-Paszek nie jest zwykłą turystką. Owszem są fotografie, są zabytki, ale wydaje się, że nie o samo zwiedzanie tu idzie, a o eksplorowanie w czasie. Jednak czas dla autorki to nie tylko wielkość liniowa odmierzana na osi odciętych, to także oś rzędnych, która zagłębiając się do środka miejsca, przecina kolejne momenty z nim związane. Widziany świat nigdy nie jest pełny i kompletny, dlatego „Lipiec na Białorusi” otwiera tunele czasowe, by postrzegany obraz uzupełnić o brakujące fragmenty, by je wyłuskać, by je nazwać, pokazać i przeżyć emocje im towarzyszące.

Bo u Fietkiewicz-Paszek miejsce stoi w czasie, a czas, choć nie stoi w miejscu, to jednak jest w nim zamknięty. Poetka posługuje się słowem jak łyżką i wydrąża z każdej odwiedzonej przestrzeni kolejne cząstki epok. Zeskrobuje warstwy, odczytuje minione wydarzenia, jakby ściągała kolejne powłoki z palimpsestu, bo „pod powierzchnią splatają się historie”*) i choć może „strach zaglądać do zburzonych studni”*) czy „podważać topniejący asfalt”*), to jednak autorka w ten sposób odkrywa prawdę zapisaną na murach, na pokruszonych macewach, na przetrąconych gzymsach. Wybiera konkretne epizody (sięga do legend, przytacza średniowieczne zdarzenia, przywołuje romantyczne porywy) i to one pozwalają scalać fragmenty historii społeczności odmiennych religii (katolicyzm, prawosławie, islam, judaizm) czy fragmenty opowieści o ludziach różnych narodowości (Białorusini, Litwini, Polacy, Żydzi, Tatarzy, Niemcy). Ale Fietkiewicz-Paszek nie tylko po poznanie historii regionu tu przyjechała. Przyjechała przede wszystkim poznać historię swojej rodziny, babci, ojca, swoją własną. Dlatego kulminacyjny moment zbiorku stanowi „Nocny Mińsk z Witalikiem” – jej krewnym. I okazuje się, że to, co do tej pory murem, polityką i „kreską na mapie”*) zostało podzielone, łączy „krew (…) i strach (…) dziadków”*).

Oprócz rodzinnej kulminacji jest jeszcze jeden moment szczytowy w tomiku. To Trościeniec. Temu miejscu z jego wstrząsającą przeszłością autorka poświęciła aż trzy utwory. To historia długich lat wojennej zagłady. Historia losów wielu bezimiennych, którzy zalegają w dołach, a teraz obchodzimy opustoszałe uroczysko i przeżywamy chwile tragedii zaledwie w kwadrans. Czy czas jest sprawiedliwy?

W jaki sposób autorka dokonuje wypraw w czasie, widać chyba najwyraźniej w utworze pt. „Niamiha”. Jako jeden z wielu został opatrzony przypisem autorki (jakby nie wierzyła w wiedzę czytelnika), naświetlającym dzieje tego miejsca. Tu Fietkiewicz-Paszek wędruje od pokłosia poprzez kolejne etapy historii do konkretnego wydarzenia, jakim była katastrofa w metrze, gdzie na skutek paniki wywołanej burzą zginęli ludzie. Autorka znowu posługując się czasem, przesuwając go wstecz jak suwak na pulpicie, sięga jeszcze głębiej aż do pośrednich przyczyn dramatu i wraz z rzeką Niamihą dociera do źródeł wcześniejszych zdarzeń.

U Fietkiewicz-Paszek droga prowadzi nie tylko do celu, to także droga poznania świata, historii, losów rodziny i przemiany samej siebie, ale też linia podziału, która przebiega między tu a tam. To ta jakże mała, ale brzemienna w skutkach, „kreska na mapie”*) rozdziela, rozgranicza i stwarza podziały między ludźmi, między rodzinami. Dlatego poetka tak eksponuje mosty, połączenia i „wspólny nurt”*), by wiązały, scalały i usuwały przepaście.

Twórczyni „Lipca na Białorusi” posługuje się obrazami, tymi z fotografii i tymi ze swoich wierszy. Zatrzymany w kadrze, uchwycony w słowach widok ma zwolnić spust wyobraźni odbiorcy. Jest zaledwie fragmentem w ogromie nagromadzonych pod kolejnymi warstwami czasu historii. U autorki nie tyle istotne jest to, co sama pokazała, a to, co chcemy i jesteśmy w stanie spomiędzy okruchów czasu i miejsc odkryć, poczuć, przeżyć. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

W tomiku dominuje wiersz wolny, biały, z niewielkimi wyjątkami zakończony podsumowującym dwuwersem, w którym jak w pigułce autorka próbuje skondensować przekaz. Konstrukcyjnie odmienne są „Kamionka, rok 1925” i „Stare Siedlisko, rok 1952”, w których zaznaczono strofy i które klamrą niczym okładka albumu spinają wrażenia z lipcowego wyjazdu poetki na Białoruś. Lecz nawet ta klamra jest rozszczepiona przez miejsca i czas, przy czym tylko autorka wie na pewno, czy cyfry 2 i 5 zamieniła miejscami celowo, czy tylko los tak sprawił.

Nie uwierzę, że „Lipiec na Białorusi” przyszedł do mnie przez przypadek. Przyszedł do mnie, bo kilkanaście lat temu sama dokonywałam podobnych poszukiwań na Litwie, Ukrainie i we wschodniej Polsce. Ten tomik przyszedł do mnie, by sprawdzić moją pamięć. Miejsca i czas to świadectwa, to ślady, które niejedno przetrwały i niejednych jeszcze zdarzeń będą uczestnikiem. Jednak to ludzie napełniają je pamięcią, która „dzieje się od zawsze, dzieje się wszędzie”*). Pamięć historyczna, pamięć zbiorowa i pamięć jednostki nie zawsze są tożsame. Ta ostatnia najmocniej wywołuje ścisk w żołądku, napięcie na skórze i suchość w gardle, sprawia, że pocą się dłonie i wilgotnieją powieki. Ta ostatnia wywołuje niemo samotny niepokój. Niepokój zakorzeniony w przeszłości, lecz patrzący szeroko rozwartymi oczami w przyszłość. Jeśli zagubi się pamięć współczesnej jednostki, jeśli zanikną wibracje łączące ją ze źródłem, może zatrzeć się też pamięć zbiorowa i historyczna. Właśnie po to przyszedł do mnie „Lipiec na Białorusi”. Bym pamiętała.

Za egzemplarz tomiku pt. „Lipiec na Białorusi” dziękuję autorce. 

Recenzja autorstwa Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku pt. "Lipiec na Białorusi" Izabeli Fietkiewicz-Paszek ukazała się w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020.