17/04/2020

Literackie pakiety ewakuacyjne od Czytam duszkiem

Duszki, Duszeńki 👻


Czas odosobnień, a dla niektórych nawet obowiązkowej kwarantanny, niestety trwa. Nie każdemu z nas łatwo przychodzi ograniczyć dotychczasową aktywność, bo przyzwyczajeni do codziennych czynności, do nawyków, do zwykłej bieganiny teraz rozpaczliwie próbujemy dostosowywać się do rzeczywistości, która podstawiła nam nogę w postaci zmagań z koronawirusem. 
Damy radę, będzie dobrze czy nic się nie stało to hasła, które mogą się nam teraz przydać😀. A ja dodatkowo wyszukuję dla Was literackie ciekawostki, abyście przy ich wsparciu mogli ewakuować się z otoczenia opanowanego przez niebezpieczną zarazę i przenieść się w bezpieczny świat książek, świat fantazji, świat nieograniczonych możliwości. 
Literackie smaczki zebrałam w dwa pakiety ewakuacyjne. Poniżej prezentuję Wam dla wygody od razu oba. Każdy zawiera 5 urozmaiconych propozycji książkowych, czyli razem 10 fantastycznych tytułów. Jest słodko, jest strasznie, jest dramatycznie, jest kryminalnie, jest nawet... bajka. Będziecie się cieszyć, będziecie smucić, będziecie się wzruszać, płakać z radości i rozgoryczenia, ale zdecydowanie warto, bo kto czyta książki, żyje wiele razy😊
Posłuchajcie, obejrzyjcie, co dla Was przygotowałam, a potem zaparzcie sobie dobrą herbatę lub kawę, otulcie się puchatym kocem, zasiądźcie w wygodnym fotelu i... i ŻYCZĘ WAM CUDOWNEJ LEKTURY, DUSZKI👻💓

 

16/04/2020

Żaneta Gorzka "Łokieć jelenia"


Książka Łokieć jelenia m ana okładce zarysowany kontur twarzy koiety z ostrym nosem, ciemne lenonki i kolorowe falujące włosy. Obok książki lezy kapelusz i lenonki.
Żaneta Gorzka "Łokieć jelenia"
Tym razem mam dla Was coś odmiennego niż zwykle. Nie jest to proza, poezją też bym tego nie nazwała. No, więc co to jest? Hm, sama muszę się zastanowić, by odpowiednie dać rzeczy słowo. 
Olga Tokarczuk wypowiadając się (bodajże w swej mowie Noblowskiej) na temat narracji, wspominała, że we współczesnej prozie marzy jej się narrator „czwartoosobowy”, który mógłby wypełnić lukę narracyjną. A ja patrząc na rodzaje literackie, gdzie mamy klasyczny podział na prozę, lirykę i dramat, śmiem twierdzić, że brakuje mi formy pośredniej między prozą i liryką. Tak jest m.in. z twórczością Żanety Gorzkiej, bo trudno mi ją jednoznacznie sklasyfikować.
Zawalona zobowiązaniami niezbyt chętnie podjęłam się recenzji książki Żanety Gorzkiej. Podałam nawet dość odległe terminy oraz uprzedziłam, że nie piszę pod dyktando publiki (co oznacza ryzyko dla pisarza i wydawcy), ale autorki to nie zrażało. Odparłam więc, ślij, kobieto, co w domyśle miało oznaczać: ślij i czekaj na swoją kolej. Książka przyszła dość szybko i powędrowała na pokaźny stosik. I pewnie leżałaby tam nadal, grzecznie czekając na swój czas, ale wypakowałam ją z koperty i… i babeczka z okładki od razu figlarnie puściła do mnie oko. Nie wiem, jak to dostrzegłam, gdyż chytrze maskowała się za ciemnymi szkłami lenonek, ale to się działo naprawdę. Więc grzecznie zaproponowałam jej herbatę w fotelu, czyli tam, gdzie zwykle gniazduję podczas czytania. Cisza i zero reakcji z jej strony. Pomyślałam, że foch. Ale żeby tak od razu po wejściu do domu? Jednak wzięłam ją ze sobą. Popijam herbatkę… Zajadam ciacho… A ona leży i trzepie tymi swoimi kolorowymi włosami z okładki. No, nie, myślę sobie. Czekaj ty, zaraz się za ciebie zabiorę.
Zawartość „Łokcia jelenia” została oprawiona przyciągającą oko grafiką. Okładka przypomina mi nieco te z lat 60-tych z dużą dozą wyrazistej ekspresji. Skrzydełka też zagospodarowano – na jednym umieszczono jeden z utworów, a na drugim portret autorki skreślony albo ręką dziecka, albo stylizowany na sztukę prymitywną. Cóż my tam jeszcze mamy? Już same podziękowania zwracają uwagę i budzą zdziwienie. Nie tylko ze względu na liczbę owych dziękczynień, lecz także pod czyim adresem są one kierowane. Sprawdźcie zresztą sami. No, i wreszcie samo sedno zawartości. Utworów jest ponad kilkadziesiąt i chyba to są wiersze. Może nie wszystkie, ale niektóre na pewno za takie bym uznała. Wciąż szukam na nie właściwego słowa. Miał Lec swoje „Myśli nieuczesane”, Boy „Słówka”, a Żaneta Gorzka ma swoje literackie igraszki. Autorka upatrzyła sobie zdecydowanie krótkie struktury, niektóre nazwałabym miniaturami, a inne wręcz mikroformami, a zdarzają się i takie, w których sam tytuł jest dłuższy od reszty utworu, lub istnieje tylko tytuł – ba! Ale za to pojemny. No, więc pytam się ja Was, czy to są aby wiersze? Pomóżcie… podpowiedzcie…
O czym pisze Gorzka? O wszystkim, o życiu, o sprawach codziennych, o miłości, o mężczyznach, o zakupach, o upalnym dniu i tak można by jeszcze długo wymieniać. Pisze o tym wszystkim, co akurat w danej chwili wpadnie jej w oko i zaprzątnie umysł. Jakby sama gdzieś gnała, gdzieś spieszyła się i w przelocie tylko mogła odnotowywać doraźność doznania. W tych jakże zwartych i lapidarnych kształtach Gorzka łapie chwilę, chwyta moment. Interesujące dla niej może być każde mgnienie. Każde zjawisko, każda rzecz może stać się inspiracją, zasługiwać na to, by ją dostrzec, „ucapić” iskrę w szybkim locie, a potem utrwalić w formie literackiej. Wyobrażam sobie autorkę zmierzającą przez miasto, gdy właśnie przeszywa ją przebłysk wart uchwycenia i momentalnie nagrywa na telefon, by jej jak swawolny motyl nie umknął, a potem przenosi na kartkę papieru (no, dobrze do pliku, bo przecież nowoczesna jest), może trochę doszlifowuje tu i tam, zanim powstanie ostateczna konstrukcja. W tych utworach widać żywiołowość, widać spontaniczność, czasami miałam wrażenie, że autorka bawi się ze mną w kalambury. „Tak postrzegam świat, bo taka jestem, bo jestem kobietą i dobrze mi z tym” – wydaje się mówić autorka. Liczy się dla niej emocja chwili, ekspresja może nieco zakrzywiona jak w gabinecie luster, gdzie kształty gięły się i niesfornie wymykały spod kontroli. Twórczość Gorzkiej jest nieco przewrotna, miejscami kpiarsko-filutna, a sama autorka podchodzi z dystansem do siebie i własnej twórczości. Jakby podczas pisania mrugała do nas okiem, pytając: „I co ty na to? Podoba ci się? To zapraszam po więcej. Nie podoba ci się, trudno, szukaj, kolego, dalej.” Gorzka nęci pytaniami i wciąga odbiorcę w interakcje. Zostawia nawet wykropkowane miejsca, by je sobie czytelnik sam dopowiedział, dopełnił po swojemu, według własnego uznania. Taka forma literackiego happeningu. „Improwizuj, kolego, włącz się w to, co robię. Twórzmy to razem.” Prawie jak za czasów konceptualistów, gdzie nie tyle istotne było samo dzieło, co proces jego tworzenia. Dworując sobie z formalizmów, skostniałych struktur czy drętwych analiz, Gorzka śmiało dzieli się swoimi spostrzeżeniami. Bez zadęcia i bez skrępowania odsłania nam swój świat, który wcale nie musi być od razu wzniosły i patetyczny, ten zwykły świat wokół nas także może okazać się źródłem bogatych doznań. Skraca dystans, nie baczy na podmiot liryczny, nie baczy na interpretacje, stawia na wolną i nieskrępowaną improwizację, na impuls, który wyzwala iskrę. Świat składa się z ulotnych chwil, które, by je literacko uchwycić, trzeba zatrzymać w słowie. Przecież sam Faust powiedział „Chwilo, trwaj!”, więc autorka te chwile zbiera, dzieląc się nimi z nami.
Za egzemplarz książki pt. „Łokieć jelenia” dziękuję autorce – Żanecie Gorzkiej.

14/04/2020

Jan Jakub Kolski "Egzamin z oddychania" z Wydawnictwa WIELKA LITERA


„Egzamin z oddychania” Jana Jakuba Kolskiego to nie jest najlepsza książka, jaką przeczytałam. Cóż to jednak znaczy najlepsza? Spróbujcie wskazać w Waszym dorobku czytelniczym tę jedyną? Macie taką? Ok, ale czy ta Wasza najlepsza będzie też tą moją najlepszą? Wracając do „Egzaminu z oddychania”. To nie jest najlepsza książka, ani jaką przeczytałam, ani jaką Kolski stworzył, ale to jest co najmniej dobrze napisana opowieść, która bodzie pod żebro, uwiera jak ziarenko piasku w bucie i nie pozwala o sobie zapomnieć, bo ciągle jak nie tą, to inną kwestią zaprząta Ci głowę. Wkurzające? Trochę tak. I chyba o to Kolskiemu chodziło. By wkurzyć? Nie, by pouwierać. No, dobrze wkurzyć trochę też, ale w określonym celu. 
Okładka książki "Egzamin z odychania" na tle nocy widoczny pólprofil nagiej kobiety, widać zarys piersi, twarz schowana za uniesionym ramieniem
Jan Jakub Kolski "Egzamin z oddychania"
z Wydawnictwa WIELKA LITERA

Inny bohater, który zresztą także wyszedł spod pióra Kolskiego, powiedział, że „bycie sobą jest nieuniknione i wkurwiające, ale nie ma przed nim ucieczki.” Sandow w „Egzaminie z oddychania” próbuje być sobą, próbuje poradzić sobie z własną zawartością, tu i teraz oraz z tą tam i przedtem. W tych sparingach emocjonalno-duchowych towarzyszy mu Muszelka. Gwoli wprowadzenia dla niewtajemniczonych: on, Sandow (w relacjach z Muszelką Dżuk), to znany reżyser, ma 55 lat; ona, Muszelka, była dziwka, ma 22 lata. I co? Pierwszy zgrzyt? Co Was bardziej razi? To, że dziwka? Czy to, że tyle ona młodsza albo on starszy? Poczekajcie, to dopiero początek. Bo oboje poznali się 10 lat wcześniej na planie jego filmu. Ona wówczas przybiegała do niego, siadała mu na kolanach, a on dmuchał jej w kark, wąchał, aż raz wyczuł jej już nie dziewczęcą, a kobiecą rozkosz. I co teraz? Skojarzenia z „Lolitą” Nabokova. Brudna perwersja, nieprawdaż? Dajcie spokój, przecież to czysta prowokacja autora. Sposób, by Was pobudzić, podkręcić do zastanowienia. Kolski w wielu scenach balansuje na krawędzi. Może i wstyd się przyznać, ale sama dałam się złapać na jego chwyty, bo np. nie bardzo potrafiłam zrozumieć, po co autor umieścił te początkowo dość sztuczne, momentami nawet infantylne dialogi. Wulgarność słownictwa też mnie najpierw raziła, zwłaszcza że Kolski wprowadzał ordynarność w chwilach, które niekoniecznie tego wymagały, jednak im głębiej przenikałam przez kolejne sceny, tym bardziej zamiar Kolskiego stawał się dla mnie jasny.

W „Egzaminie z oddychania” znajdziemy też wiele podobieństw z prywatną sferą autora. Czy w takim razie jest to rodzaj autobiografii, w której Kolski rękami Sandowa i sercem Dżuka próbuje rozprawić się z samym sobą, zdjąć maskę, pozbyć się posiadanej gęby? Innej wśród środowiska artystycznego, innej wśród krytyków, innej wśród rodziny, innej wśród znajomych, by w końcu pokazać całą swoją prawdziwość wobec Muszelki. Tylko czy on sam, czy my, czytelnicy, jesteśmy gotowi na jego prawdziwą twarz? Choć uładzony kulturą, ugłaskany wychowaniem, to zew natury w nim pozostał – Sandow jest brutalny, okrutny, egoistyczny, irracjonalny, niedojrzały i niemal ocierający się o szaleństwo, ale jest też kochający, delikatny, zmagający się z własnymi lękami, fobiami, opiekuńczy, odczuwający siebie i świat w niezwykły sposób. Czy takiego Kolskiego, mocno nieidealnego, właśnie ze zgrzytami i wyrazistymi wręcz rysami, zaakceptujemy?

„Egzaminu z oddychania” nie nazwałabym autobiografią, ale ręczę własną głową, że Kolski swojemu bohaterowi przydał sporo z siebie, bo trudno mi uwierzyć, by aż tak zdystansował się do postaci, a jednocześnie nie utraciła ona nic ze swojej soczystości charakteru. Można oczywiście dywagować, ile cukru w cukrze, czyli ile Kolskiego w Sandowie, a ile celowej prowokacji, ale o to chyba Kolskiemu chodziło, by wzniecić emocje, by skłonić do dyskusji. Przyzwyczailiśmy się chyba już do Kolskiego magicznego, klimatycznego, magnetycznie nostalgicznego w światach, które dla nas tworzy, a tu proszę, autorem podziwianych  przez nas dzieł może się okazać zwykły brutal, tchórz i morderca nawet niewart naszej uwagi.

W tej scenariuszowej fabule, w tej reżyserskiej oprawie każdy szczegół, każdy gest ma znaczenie, jest jak rekwizyt na planie filmowym. Tu w ferworze filmowej scenerii Kolski zarządza bohaterami, ma wpływ na to, co za chwilę się rozegra. To on komenderuje, buduje sceny, by oko kamery lub wzrok czytelnika skupiły się dokładnie na precyzyjnie dobranym detalu, a ten z kolei wywarł określone wrażenie. Dąży do celu w sposób zdecydowany wiedząc doskonale, jaki efekt zamierza wywołać.

Ale jest też warstwa pamiętnikowa, gdzie Sandow nie ma kontroli nad wydarzeniami, reżyserka się sypie a sceny życia wymykają spod palców. Tu ukazana jest rozterka zagubienia, wariacka walka na wycieńczenie z bobrami, obsesja uwolnienia się od siebie samego, wraz ze śmiałą próbą życia wg własnego planu. Główny bohater jest tu rozedrgany i mimo swej fizycznej tężyzny kruchy i w duchowej rozsypce. Tyle razy przeprowadzał swą Mateńkę do granicy światów, nie raz niemal już przekraczała wieczną rzekę, lecz gdy rzeczywiście przyjdzie jej wybrać się w ostatnią podróż, on, ten strażnik międzybytowej równowagi, podda się i wycofa bez walki. On… Ten jej najukochańszy synek…

Jest jeszcze ona – Muszelka. Pozornie dziecinna, naiwna, wulgarnie menelska, utrzymująca go przy zmysłach, sprawiająca wrażenie głupiutkiej i kochająca… kochająca go wbrew rozsądkowi, wbrew społecznym konwenansom, wbrew jego piekącym tęsknotom, strachom, a nawet wbrew jemu samemu.

W „Egzaminie z oddychania” przebija się też Jung ze swoją psychoanalizą nad kompletem użaleń typu przeminęło, skończyło się, utraciłem, czuję się winy, tęsknię za byciem beztroskim chłopcem. Wyczuwa się go również w poszukiwaniu, dociekaniu i rozprawianiu się z przeszłością historyczną (cień Ryfki Rubin).

Streszczam się, jak mogę, ale gdy patrzę, ile już Wam napisałam, to aby Was nie zamęczyć, dorzucę jeszcze tylko parę słów o kompozycji. To oczko w głowie Kolskiego. W niej tkwi przecież clou dzieła – jego sens i wymowa. Kolski zaoferował nam kilka warstw opowieści. Spiął je jak okładką wątkiem sensacyjnym, na to nałożył wątek podróży i dodatkowo uwił kanwę z motywami sięgającymi do przeszłości historycznej oraz wreszcie, tak to nazwijmy, pojawia się „główna” historia Sandowa i Muszelki. Ta wzorzysta konstrukcja, niełatwa w budowie, może też okazać się niezbyt czytelna w tropieniu fabuły. Wśród częstych retrospekcji czytelnik musi bowiem uważnie śledzić, na którym polu akurat rozgrywa się akcja, przy tym wir zmieniających się scen, wciąga nas samych w rozgrywające się wewnętrzne szaleństwo. Powiem Wam, że miałam pewne wątpliwości z wątkiem podróży bohaterów, nie bardzo potrafiłam odkryć uzasadnienie dla ich wprowadzenia, ale to oznacza tylko, że podczas ponownej lektury szczególnie skupię się na tych kwestiach.

Kolski przyzwyczaił nas do pięknych, magicznych klimatów, migotliwie lśniących obrazów, cudownie wystylizowanych emocji. W „Egzaminie z oddychania” magia schodzi na drugi plan, pojawiają się rysy codzienności, a zgrzytająca prawda szokuje i drażni nasze estetyczne oczekiwania. Kolski nas prowokuje, testuje naszą wytrzymałość, świadomie podszczypuje i czeka na reakcje na jego artystyczną zuchwałość w byciu sobą.

Za zgrabne podsunięcie inspirującej lektury dziękuję Iwonie Niezgodzie organizatorce niezależnego plebiscytu na polską książkę roku 2019 pn. „Brakująca Litera”.

10/04/2020

Patrick Shannon "Nikola Tesla. Zapomniany geniusz" z Wydawnictw Videograf

Książka pt. "Nikola Tesla. Zapomniany geniusz" leży przez radiem, a obok część silnika oraz pilot do telewizora.
Patrick Shannon "Nikola Tesla. Zapomniany geniusz"
z Wydawnictw Videograf
Wyobraźcie sobie, że lśniąco czerwony Grand Tourer S, 2-drzwiowy, z napędem na 4 koła cichuteńko, ledwie z szelestem opon podjeżdża pod drzwi waszego domu. To motoryzacyjne cudeńko może na (w pełni naładowanych) bateriach elektrycznych pokonać nawet 620 mil, a amerykańska firma Tesla Incorporation właśnie przyjmuje zapisy na ten wspaniały model. To mi trochę przypomina kolejkę za maluchami, ale kto z nas pamięta aż tak zamierzchłe czasy? Teraz ekscytujemy się futurystycznymi rozwiązaniami, które poruszają nie tylko fantazję, lecz przede wszystkim napędzają świat. Jak kiedyś idee, pomysły i wizje Nikoli Tesli.
Nikola Tesla – naukowiec, wynalazca, wizjoner, geniusz wyprzedzający czasy, w których przyszło mu żyć. Tak powiedzą jedni. Inni z kolei widzą w tym serbsko-amerykańskim elektrotechniku czystego szarlatana, nadętego snoba i kompletnego dziwaka. Jak jest prawda? Przeczytajcie „Nikolę Teslę. Zapomnianego geniusza” Patricka Shannona, a sami się dowiecie. Ja już jestem po lekturze.
Suche fakty o Tesli można znaleźć w tak obecnie popularnej, bo na wyciągnięcie ręki, Wikipedii. Ale są takie fakty i takie wiadomości, które można wyczytać tylko w biografiach lub książkach poświęconych danej osobie. Patrick Shannon podaje fakty o Tesli. Patrick Shannon dla urozmaicenia wplata w fakty obiegowe pogłoski, a nawet towarzyszące Tesli konfabulacje. Co więcej, Patrick Shannon niektórym fragmentom książki nadaje fabularyzowany styl, dzięki czemu sceny jak żywe stają nam przed oczami. Dla mnie najsmakowitszym kąskiem były fragmenty pochodzące z autobiografii Tesli, korespondencji z innymi osobami, wyimki z artykułów prasowych czy z pozostałych dokumentów. Dawały obraz sytuacji i pozwalały samodzielnie dokonać własnej interpretacji przytaczanego materiału. Szkoda tylko, że choć Shannon wprawdzie wskazał na końcu książki źródła, z których korzystał, to już niestety w tekście nie ma do nich bezpośrednich odnośników. Na szczęście w wielu miejscach można z kontekstu wywieść, z jakiego źródła cytowany fragment pochodzi. Czasami pojawiają się także potknięcia natury korektorskiej, bo raz Tesla przybywa do Ameryki w 1882, a raz w 1884. Prawidłowy rok to 1884. Te drobne usterki nie mają jednak – w mojej ocenie – większego wpływu na odbiór całości, a wydawnictwo zapewne usunie je podczas prac nad kolejnym wydaniem.
A jak czyta się „Nikolę Teslę. Zapomnianego geniusza”? Shannon opowiada nam o Tesli niczym stary, dobry gawędziarz. Historię czyta się z przyjemnością. Autor ma zwyczaj wybrane momenty ubarwiać najczęściej tłem pogodowym, wówczas najczęściej porywisty wiatr staje się zapowiedzią mających nastąpić wypadków, jak na przykład chwili, gdy Tesla pełen niepokoju i niemal bliski utraty przytomności drży o umierającą matkę. Miejscami w felietonowym stylu Shannon zwinnie przeprowadza nas przez historię tzw. „wojny prądów”, jaką toczyli między sobą prawie na wycieńczenie Tesla z Edisonem i do jakich intryg, aż z zastosowaniem krzesła elektrycznego, był w stanie posunąć się ten drugi. A opisy wykładów i eksperymentów prowadzonych przez „władcę piorunów” (bo tak był też nazywany przez współczesnych) nawet obecnie pobudzają wyobraźnię i wywołują emocje. Możecie więc sobie uzmysłowić, z jaką mocą Tesla na żywo potrafił oddziaływać na umysły, gdy stojąc przed audytorium, przepuszczał przez swoje ciało prąd o wysokim napięciu, przy czym wszystkiemu towarzyszyły błyski, iskry i trzaskające wyładowania. Potem z wielką wytwornością kończył pokaz, schodził z podium i magnetyzującym głosem kontynuował prelekcję, podczas gdy jego ubranie nadal emitowało drobną poświatę. Widzowie byli wręcz urzeczeni. Barwnie też oddał Shannon klimat ówczesnej epoki z jej kapitalistyczną drapieżnością i bezwzględnością nastawioną na szybki zysk. Fakt, że autor skupia się raczej na milowych wydarzeniach z życia wynalazcy ma swoje wady i zalety. Minusem może być wybiórczość przedstawionych zagadnień, natomiast plusem to, że Shannon wybrał i przedstawił, w jego mniemaniu, najistotniejsze chwile, nie zarzucając czytelnika drobiazgami.
Osoba Tesli po latach fascynuje i wciąż inspiruje. O wielkości jego umysłu świadczą pozostawione przez niego wynalazki, patenty, udoskonalenia stosowanych rozwiązań oraz wizjonerskie podejście do nauki i jej możliwości. Dla dobra ogółu potrafił zrzec się tantiem związanych z zastosowaniem patentów na system prądu zmiennego, byle tylko ten trafił pod strzechy i był w powszechnym zastosowaniu. Ameryka bezwzględnie zweryfikowała jego ideały i Tesla zmarł ubogo, niedoceniany, nawet lekceważony za swe dziwactwa, fobie czy niedokończone prace. Czy wiecie, że miał obsesję na punkcie cyfry 3? Nigdy nie nocował w pokojach, których numer nie byłby podzielny przez 3. Warto sięgnąć po jego biografię, bo trochę wstyd by było jeździć elektrycznymi autami marki Tesla, nie wiedząc przy tym, komu je zawdzięczamy. Nie, nie mówię tu o Elonie Musku.
Za egzemplarz książki Patricka Shannona pt. „Nikola Tesla. Zapomniany geniusz” dziękuję Wydawnictwom Videograf SA.