01/06/2020

Jerzy Pilch "Inne rozkosze" z Wydawnictwa Wielka Litera

Na czanrym tle postać kobiety ubrana w białą sukienkę stoi bokiem do patrzącego i
Jerzy Pilch "Inne rozkosze"
z Wydawnictwa Wielka Litera

Nie, to nie będzie recenzja. Tym razem tylko kilka refleksji. Onegdaj zmarł Jerzy Pilch. Tyle lat już chodzę po tym świecie, ale śmierci zawsze się dziwię. Że za wcześnie. Że nie teraz. Że po co? Że jak? Nie inaczej było i tym razem. Dlatego piątkowy wieczór przesiedziałam przed telewizorem – co coraz rzadziej mi się zdarza – i słuchałam… i oglądałam… Potem sama wspominałam, robiłam przegląd wrażeń, jakie ten autor mi zafundował, głównie w poruszającej powieści „Pod Mocnym Aniołem”. A dzień później, by wzmocnić i przedłużyć siłę przeżyć, dosłownie połknęłam „Inne rozkosze”. Te akurat podrzucił mi Duch Gór, pochodzący może niekoniecznie z okolic Wisły, ale blisko.

Pilch w „Innych rozkoszach” czarował mnie historią Pawła Kohoutka. I jak to w Pilcha zwyczaju bywa, nie tylko o głównego bohatera tu chodziło. Ale rzekłam już, że to nie będzie recenzja, więc powiem tylko, że w „Innych rozkoszach” stylistyka autora wyziera z każdego akapitu, z każdego zdania, z każdej przerwy między wierszami. My, starzy pilchożercy, będziemy się tym zjawiskiem delektować, przerzucać stronice i kiwając głowami, myśleć: „Tak, tak, ależ doskonale to powiedział.” albo „Ach, ten Pilch!”, co będzie oznaczało absolutny wyraz uznania dla jego kunsztu pisarskiego. Jeszcze tylko w związku z książką dodam, że nazwisko bohatera Pawła Kohoutka nieodmiennie przywodziło mi na myśl czeskiego autora Pavla Kohouta, który w „Kacicy” czaruje humorem, czarnym wprawdzie, ale gorąco polecam Wam tę książkę. Jestem przekonana, że nie przejdziecie wobec niej obojętnie.

No, tak, obojętność. Dla twórcy obojętność jest gorsza niż krytyka zoila. Bo krytyka – nawet niepochlebna – zapewnia istnienie w obiegu marketingowym. A obojętność to śmierć literacka. Są tacy pisarze, wobec twórczości których nie sposób przejść obojętnie. Ze współczesnych wymienię choćby Wiesława Myśliwskiego, Olgę Tokarczuk czy Wojciecha Kuczoka i… bezapelacyjnie Jerzego Pilcha. Można ich lubić, można ich nie lubić, ale własnego stylu, osobowości i indywidualizmu nie można im zarzucić. Nie można im zarzucić także i tego, że ich proza nie inspiruje do refleksji, nie pokazuje innego świata. Zwyczajnie mając coś do powiedzenia, wyrażają swój pogląd w sposób, który zastanawia, w sposób, który angażuje czytelnika intelektualnie, drąży jego umysł. Czasami wątki powracają niczym niezapowiedziane w sytuacjach co najmniej nieoczekiwanych. Otwierasz nagle ze zdumienia oczy i mówisz „Eureka!” – właśnie o tym czytam lub czytałem. W ich twórczości znajdujesz kawałek siebie i to dodaje Ci otuchy, że nie jesteś sam w tym, co myślisz lub czujesz, lub nawet czego potrzebujesz. Oni też odkrywają przed tobą to, co zupełnie nowe, co pierwsze rodzi się w fantazji, albo też to, co inne i przez to absorbuje ciekawość, dlatego podglądasz całkiem nawet chciwie z czytelniczej perspektywy, ciesząc się, że nikt nie złapie cię na gorącym uczynku. A jeśli już, to co najwyżej będzie to uczynek czytelniczy, z którego możesz być dumny, lecz nie podglądacza, z którego musiałbyś się, płoniąc przy tym jak róża, tłumaczyć.

Powiecie, że Pilch odszedł, bo przecież taka kolej rzeczy i cieszmy się, że zostawił po sobie tyle materiału. Być może teraz krótkotrwale nawet wzrośnie zainteresowanie jego twórczością. Ot, takie czasy, taka moda. Sama przecież sięgnęłam po Pilcha. To prawda. Sporo po sobie zostawił. Ale ile jeszcze mógłby nam powiedzieć, gdyby żył? Myślę sobie, że w jednej kwestii natura nie jest idealna. Odbierając nam życie (mam tu na myśli ciało, bo Pilch jako protestant zapewne wierzył, iż duch nie umiera), nie powinna pozbawiać możliwości twórczych na tamtym świecie. Takie życie twórcze mogłoby się odbywać z zaświatów. Siedziałby sobie Jerzy przy stoliku, obserwował, nasłuchiwał, wypatrywał ziemskich wydarzeń, a potem siadałby i tworzył dla nas kolejny felieton, który następnie pocztą anielską docierałby na ziemski padół. Oj, czy wiara protestancka dopuszcza aby istnienie aniołów? W religijnych potyczkach nie jestem mocna. Niech więc byłby to popularny Messenger, bo faks to już mocno przeżyty środek komunikacji. O, albo aktualna kobieta Pilcha (my, starzy pilchofani, wiemy, o co chodzi) mogłaby pełnić rolę posłanniczki-pośredniczki. Zresztą to są już technikalia. Czyż taka wizja nie byłaby piękna? I z korzyścią dla wielu, bo talent by się nie marnował, a zgodnie z protestanckim podejściem marnotrawienie zasobów nie cieszy się akceptacją Najwyższego.

Pilch należy wg mnie do tego typu autorów, których się czyta niezależnie od tego, co mają do powiedzenia. Po prostu chce się wiedzieć, jak Pilch ma do powiedzenia. Po prostu czyta się go dla samej jego stylistyki.

29/05/2020

ZAPOWIEDŹ - Krzysztof P. Łabenda "Origami dwojga istnień i psa" z Wydawnictwa Psychoskok

Autor „Blizn” powraca w „Origami dwojga istnień i psa”.

Zarys pary ludzi , między którymi widnieje postać psa. Są na łace na tle zachodzącego słońca.
Krzysztof P. Łabenda
"Origami dwojga istnień i psa -
Wydawnictwo Psychoskok

Duże pieniądze, nielegalne interesy i polityczne machinacje to tło, na którym rozgrywa się historia miłości dwojga ludzi po przejściach – byłej policjantki i byłego bankowca.

Ona boi się zaangażować, bo już raz uciekła sprzed ołtarza mężczyźnie, który traktował ją jak swoją własność. On odchodząc z firmy zabiera dokumenty kompromitujące partię i zarząd banku. Ci, którym publikacja tych materiałów mogłaby zagrozić, dążą do ich odzyskania. W efekcie ich przestępczych działań Maciej dwukrotnie ociera się o śmierć. Bożenę prześladuje natomiast wspomnienie gangstera, którego zastrzeliła. Wprawdzie dla wszystkich wokół, włącznie z prokuraturą, jest jasne, że nie mogła postąpić inaczej, by uratować życie partnera, to kobieta nie umie pogodzić się z tym, że odebrała komuś życie.

„Origami dwojga istnień i psa” to opowieść o życiu dwojga dojrzałych ludzi, o zbrodni, traumach i koszmarach. I o psie, który nieświadomie połączył bohaterów.

Przewidywana data premiery: 12 czerwca 2020 r.

Wydawca: PSYCHOSKOK

Kategoria: literatura obyczajowa

IBSN: 978-83-8119-648-2

EAN: 978-83-8119-648-2

Ilość stron: 304

Format: 140 x 200

Oprawa miękka

Prognozowana cena detaliczna: 37,90 zł

28/05/2020

Z wizytą w Wydawnictwie MARTEL z Kalisza

Kaliskie Wydawnictwo MARTEL przywraca modę na czytanie książek.

Duszki- Poczytuszki

Dziś wpis w nieco innym stylu - nie zapowiedź książkowa, nie recenzja ani nie wywiad z autorem, a krótka wzmianka o wizycie w Wydawnictwie MARTEL z Kalisza.


Wydawnictwo MARTEL istnieje na rynku od 2001 r. i ma swoją siedzibę w Kaliszu. Specjalizuje się głównie w książkach dla dzieci i młodszej młodzieży, ale ma w swojej ofercie interesujące tytuły także dla dorosłych, np. serie kulinarne. Podczas wizyty miałam okazję podpatrzeć, jak przebiega proces wydawniczy od A do Z. Przyglądnęłam się także niektórym pozycjom bliżej. Szczególnie Waszej uwadze polecam "Gaję w opałach" czy "Orkę w wannie". Pierwsza z nich w sympatycznych rymowankach przybliża problemy natury, natomiast "Orka w wannie", nie mogąc żyć w zanieczyszczonych wodach morskich, szuka pomocy w wannie rodzinie Nowaków.
Znajdziecie tu także mini bajeczki, bajki, baśnie, historie i opowieści dla przedszkolaków, bajki- pomagajki i czytanki-usypianki.
Niezmiennie atrakcyjne dla maluchów są wyklejanki i kolorowanki, te ostatnie można dostać nawet w rozmiarze XXL.
Rodzice przychylnym okiem z pewnością zerkną na książeczki edukacyjne, rozwijające poszczególne umiejętności, np. książki logopedyczne.
Książki z Wydawnictwa MARTEL cechuje także wysoka jakość - solidny papier, twarda oprawa i fantastyczna oprawa graficzna oraz duża i wyraźna czcionka - docenią to z pewnością okularnicy.



26/05/2020

Paula Gotszlich "Bezdech" z Fundacji Duży Format

Biała okładka tomiku "Bezdech" Pauli Gotszlich z miedziowym tytułem
Paula Gotszlich "Bezdech" z
Fundacji Duży Format

            „Bezdech” Pauli Gotszlich skusił mnie minimalistycznie piękną okładką – nieskazitelna biel i tytuł wraz z nazwiskiem autorki jarzący się nieco zetlałą miedzią prostej czcionki. Podświadomie liczyłam, że i zawartość będzie delikatna, eteryczno-liryczna, choć tytuł trochę dawał mi do zastanowienia. No, i nie trafiłam... Zbiorek zaoferował mi pandemię, choroby, wirusy, bomby, klęski, przepaście. Brnęłam przez kamienie, tonęłam w lodowych taflach, dusiłam się w przeludnionym świecie. Czy jestem więc rozczarowana? Skądże, przecież to nie wina autorki, że zrobiłam sobie błędne założenia. A przecież stara czytelnicza prawda mówi: nie oceniaj książki po okładce. Nastawiłam się na nastrojową poezję, a dostałam kompletnie inną niż spodziewana tematykę. Ot, i wszystko. A tomik? A tomik wywołał u mnie zaciekawienie.

            Z treści utworów Gotszlich silnie wyziera generacyjny niepokój, dlatego czytając jej wiersze odnosi się wrażenie, że autorka najchętniej by się ewakuowała, ale… nowhere to run. Zbiór otwiera „Pandemia” (czyżby autorka dysponowała tajemną mocą przewidywania wydarzeń?), a zamyka go „Nieszczęśliwe zakończenie” – nader wymowna klamra. Zanim jednak przyjdzie nam pokonać kluczowe przystanki wyznaczane przez poszczególne utwory, będziemy tkwić w zadżumionym mieście, w środku przytłaczającej masy, we wnętrzu mieszkania, otoczeni ulicami, okrążeni trzaskami dźwięków i – choć wokół trzęsienia, wybuchy wulkanów, pożary i inne katastrofy – będziemy marzyć o rzeczach wielkich. Gotszlich zdaje się dostrzegać współczesne problemy cywilizacyjne, stąd tyle tu „niezłaknionego tłumu”, szarości i ciemności, pleśniejącego rozkładu. Sama autorka zachowuje jednak bierną postawę, mimo że relacjonuje rzeczywistość w sposób zdradzający obawy nie tylko o przyszłość, a zwyczajnie nawet już o teraźniejszość. Zatopiona w zbiorowisku, w natłoku wrażeń, w nadmiarze wszelkich dóbr, w inflacji zjawisk i emocji, których wszędzie pełno, próbuje „być chociaż dobrej myśli”, skoro… na pierwszym miejscu stawia miłość. Tymczasem poczucie odosobnienia, wyobcowania, braku bliskości, nadające ton tomikowi, wyraźnie daje o sobie znać w prostym stwierdzeniu, że obecnie „ludzie chętniej głaszczą obcego psa niż obcego człowieka”. U Gotszlich zauważalne są również klasyczne nawiązania do Kochanowskiego czy Horacego, nie brak też regionalnych (śląskich) akcentów.

Jednak w „Bezdechu” nie tyle tematyka przykuła moją uwagę, co peregrynacje autorki w obszarze lingwistycznym. Chyba najwyraźniejsze są jej eksperymenty w obu „Bezdechach” (w tomiku znajdują się dwa wiersze o tym tytule), gdzie przenosząc słowa między wersami, wplata je jednocześnie w inny wątek myślowy, co więcej Gotszlich łamiąc słowa na sylaby, wyławia z fonetycznych cząstek tę treść, która jest jej akurat niezbędna. W pierwszej chwili nieuważny czytelnik może nie zorientować się w zastosowanym chwycie stylistycznym, ale zabawa słowami „na zakładkę” pozwala odkryć bogactwo materiału językowego i potencjał twórczy, a Gotszlich zdaje się czuć w tym obszarze co najmniej dobrze.

Autorka ugniata słowa, tworząc z semantycznego zaczynu wyrób o przeobrażonej treści. Czasami stawia na samo brzmienie słów, ich podobieństwa dźwiękowe, co widać – a może powinnam się precyzyjniej wyrazić – i słychać we „Wnętrzu pokoju”. Podobne brzmienia, a jednak odmienne znaczenia. Dla urozmaicenia sięga także do zasobów języka angielskiego. Warto wspomnieć jeszcze o logopedycznym łamańcu językowym pt. „Brzdęk w obrzęk”, który, czytany na głos, wprost fantastycznie ćwiczy dykcję i masuje podniebienie.

Rzekomo Pitagoras twierdził, że wszystko jest liczbą. Olga Tokarczuk z kolei skłania się do stwierdzenia, że świat składa się ze słów. Gdybym, po przeczytaniu „Bezdechu”, miała obstawiać, do której z tych teorii zdecydowanie bliżej Pauli Gotszlich, powiedziałabym, że teoria noblistki wydaje się być bardziej nęcąca. Gotszlich bowiem nie tylko traktuje słowa jako środki wyrazu i budulec konstrukcyjny, lecz także penetruje ich strukturę i treść pod względem możliwości wydobycia z nich dodatkowej mocy znaczeniowej.

Za egzemplarz tomiku wierszy Pauli Gotszlich pt. „Bezdech” dziękuję Fundacji Duży Format.




25/05/2020

Wywiad z Magdaleną Jasny - autorką "Farmagii" z Wydawnictwa Zysk i S-ka

Zbliżenie twarzy Magdaleny Jasny na ciemny tle, wokół widoczne kolorowe smoki
Magdalena Jasny - autorka "Farmagii" ze smokami

Czytam duszkiem: Moją rozmówczynią jest dziś Pani Magdalena Jasny, autorka książki pt. „Farmagia”. Pani Magdaleno, dlaczego biorąc Pani książkę do rąk i patrząc na bajeczną okładkę mam wrażenie, że ja to już chyba gdzieś widziałam i autorkę skądś kojarzę.

Magdalena Jasny: Hmmm… może z Telewizji…? Występowałam jako pani Kredka w CIUCHCI, domisia Magda w DOMISIACH i po prostu Magda w programie MAMA I JA. Ilustrowałam opowiadane tam bajki, proponowałam najróżniejsze zabawy plastyczne i artystyczne „zrób to sam” dla dzieci.

A w ogóle z zawodu jestem ilustratorką, dosyć wszechstronną, muszę dodać J. Tworzę gry planszowe, łamigłówki, rebusy, labirynty, żarty rysunkowe… Długo by wymieniać. Moje prace można znaleźć pod adresem Magdalena Jasny - ilustrator

C.D.:  Czyli od ilustracji do literatury jeden krok można by powiedzieć. To był krok podjęty spontanicznie, wykonany pod wpływem chwili, impulsu czy może starannie przemyślany i twórczo „donoszony”? Jak powstała „Farmagia”?

M.J.: Pełen spontan! Nigdy nie myślałam o napisaniu powieści. Zajmowałam się „tylko” grafiką i to mnie satysfakcjonowało. A pomysł na „Farmagię” podsunęła mi nieświadomie moja kilkuletnia (wówczas) córeczka. Pewnego dnia grała sobie na komputerze w Zoo Tycoon. Gra polegała na tym, aby stworzyć ogród zoologiczny z odpowiednio dopasowanymi wybiegami dla różnych gatunków zwierząt. Ja jej kibicowałam i pomagałam w razie potrzeby. W pewnym momencie Tereska stwierdziła, że wolałaby ZOO ze smokami, jednorożcami, chimerami i innymi baśniowymi stworami, a nie takimi zwyczajnymi…

To jedno zdanko zawładnęło moją wyobraźnią do tego stopnia, że nie mogłam przestać o nim myśleć. To był znakomity pomysł, ale ja niestety nie potrafiłam wcielić go w życie. Nie umiem stworzyć gry komputerowej. Mogłabym tylko namalować ogród pełen mitycznych istot, ale co z tego… Obraz, choćby najpiękniejszy, jest tylko statycznym wizerunkiem. Nie o to chodziło.

Może by napisać scenariusz filmu fantasy o baśniowych stworach i ich opiekunce? Ale skoro mam już coś pisać, to wolę książkę! Na początku tylko wyobrażałam sobie, że ją piszę, bawiłam się tą myślą. Po pewnym czasie powieść zaczęła przybierać realny kształt w mojej głowie. Ogród zoologiczny zastąpiłam farmą – bezpieczną przystanią dla wszelkich magicznych stworów (stąd tytuł: Farma - Magia - FarMagia), a pierwowzorem głównej bohaterki została oczywiście moja córeczka, Tereska.

Okładka "Farmagii" w pastelowych kolorach - spadającą z urwiska dziewczynkę ratuje smok
Magdalena Jasny "Farmagia" z Wydawnictwa Zysk i S-ka

C.D.:  A o czym w ogóle jest „Farmagia”?

M.J.: Tak jak mówiłam, Farmagia to farma, a właściwie lecznica dla czarodziejskich stworzeń – jednorożców, pegazów, chimer, feniksów, hipokampów, gryfów i wielu innych. Gospodarują na niej elfy, które powinny otaczać opieką wszystkie niezwykłe istoty. Niestety nie mają na to zbyt wielkiej ochoty, no i nie znają się na medycynie. Zwalają więc całą robotę na jedenastoletnią dziewczynkę, Tereskę, wielbicielkę zwierząt. A ona z entuzjazmem podejmuje się tej trudnej misji, choć nie ma pojęcia o leczeniu czarodziejskich stworów… Taki jest początek książki. Potem sytuacja się komplikuje, a mała Opiekunka ma coraz więcej kłopotów i przygód, nie zawsze związanych z magicznym światem.

C.D.:  Pamiętam, jak „Farmagia” pochłonęła niemal w równym stopniu mnie, osobę dorosłą, a także 5-latka. Młody był zachwycony i wyszło nam, nie dość że rodzinne, to także odcinkowe czytanie. Wspaniałe chwile. Pani Magdaleno, w „Farmagii” bohaterami są dzieci, elfy i zwierzęta. Co w nich jest magicznego i dlaczego?

M.J.: Dzieci są zupełnie zwyczajne, nie mają (w przeciwieństwie do Harrego Pottera) żadnych magicznych zdolności. Chciałam pokazać, że nie tylko czarodzieje dokonują cudów J. Za to elfy to co innego. Potrafią wtopić się w otoczenie jak kameleony, znają się świetnie na magii „biologicznej”, umieją przyspieszać wzrost roślin, a nawet ożywiać pozornie martwe drewno. Potrafiłyby też udzielić pomocy rannemu jednorożcowi czy chorej chimerze, ale zdecydowanie wolą zepchnąć ten ciężki obowiązek na naiwną dziewczynkę (nie bez powodu twierdząc, że ludzka medycyna jest skuteczniejsza od czarów). A zwierzęta mają cechy właściwe dla swoich gatunków – każde jest inne. Smok zieje ogniem; chimera ma trzy głowy (co samo w sobie jest magiczne); baku pochłania koszmary nocne i senne zmory, dając ukojenie śpiącemu; a Symurg potrafi uzdrawiać samym tylko dotykiem, oddechem, a nawet myślą (i dlatego jest bardzo szanowany i ceniony przez każdą Opiekunkę).

C.D.:  Ależ to zróżnicowana ferajna… Skąd czerpała Pani inspirację do tworzenia cudownych stworów?

M.J.: Wszystkie istoty odwiedzające Farmagię istnieją naprawdę. Opisano je setki lat temu w mitach, baśniach i legendach greckich, rzymskich, japońskich, perskich, celtyckich, germańskich i nordyckich. Ja tylko wyciągnęłam je ze starych ksiąg… No, i odważyłam się stworzyć nowy gatunek smoka – potężnego, groźnego, ziejącego ogniem. Klasyka. Nazwałam go „Terius arguta”, co oznacza mniej więcej „Przerażający bystrzak”.

C.D.: W Farmagii są same różniste stwory, smoki i… elfy. No, właśnie, jak to z tymi elfami było? Chodzi mi o ich świat i sposób funkcjonowania w nim. Ich sposób myślenia i zachowania jest często, hm… jakby to delikatnie powiedzieć… egoistyczny.

M.J.: Tak, niestety. Czasami sama byłam wkurzona ich bezczelnością. Ale znudziły mnie słodkie duszki kwiatowe z dziecięcych bajek, a tolkienowskie wyniosłe i bezwzględne elfy deprymowały. Można powiedzieć, że wyciągnęłam średnią – moje stworki są kłótliwe, obrażalskie i leniwe, ale gdy trzeba, potrafią skutecznie wspomóc Tereskę. Tak naprawdę elfy mają obowiązek spełnić każde polecenie Opiekunki Farmagii, jednak dziwnym trafem nie informują o tym żadnej nowej kandydatki na to stanowisko.

Kolorowe Domisie
Ilustracja autorstwa Magdaleny Jasny

C.D.: „Farmagia” porusza także współczesne problemy społeczne. Jak sprawy, z którymi często nie potrafią sobie poradzić dorośli, bo sami błądzą, przedstawić i wytłumaczyć w przystępny sposób dzieciom?

M.J.: Myślę, że po prostu trzeba rzeczowo rozmawiać z nimi o wszystkim, zamiast przemilczać kłopotliwe tematy, tworząc niepotrzebne tabu. Dzieci mają niezwykle bujną wyobraźnię, podsycaną teraz przez brutalne filmy i gry komputerowe. Tajemnice, których się tylko domyślają, są jak potwory w mroku – tym groźniejsze, im mniej widoczne. Wydaje mi się, że nazwanie problemu raczej je uspokoi niż przestraszy. A przynajmniej będą wiedziały, z czym muszą się zmierzyć. Wątek przemocy w rodzinie (który komentują prawie wszyscy recenzenci) jest właściwie marginalny, chodziło mi tylko o to, żeby dzieci nauczyły się dostrzegać niepokojące objawy u swoich kolegów i koleżanek i żeby wiedziały jak zareagować. Mam nadzieję, że dzięki temu choć jedno dziecko uniknie takiego traktowania, jakiego doświadczył Jonatan.

C.D.: No, i jeszcze duet bohaterów – Tereska i Jonatan. Wydawałoby się oklepany schemat. Co wnosi do opowieści ta para?

M.J.: Schemat jest oklepany nie bez powodu. Ścieranie się dwóch odmiennych charakterów zawsze ciekawi, śmieszy, czasem wzrusza. Tereska nie potrzebowała niczyjej pomocy, a gdyby nawet, z pewnością nie szukałaby jej u Jonatana – złośliwego łobuza. A jednak stopniowo okazuje się, że taki chuligan może zostać niezastąpionym i lojalnym przyjacielem. I to nie jest moje pobożne życzenie, znam taką sytuację z autopsji.

Pokój dziecięcy
Ilustracja autorstwa Magdaleny Jasny

C.D.: Wspominała Pani, że tworząc „Farmagię” pisała ją Pani z myślą o młodszej młodzieży. A tu okazuje się, że fascynują się nią 5-latkowie, a nawet młodsi oraz dorośli. Co w takim razie jest w tej książce, że tak podbija literackie dusze dużych i małych? Jaki chwyt pisarski Pani zastosowała? 😊 Czym ją Pani zaczarowała?

M.J.: Żebym to ja wiedziała… Pisząc książkę świetnie się bawiłam. Nie miałam wcześniej pojęcia, że wymyślanie fabuły, powoływanie do życia najrozmaitszych postaci, stawianie przed nimi trudnych wyzwań i rzucanie ich w wir przygód to taka frajda… To była niesamowita przyjemność. Może dlatego czytelnicy także mają uciechę z tej opowieści?

C.D.: Pani Magdaleno, wiemy już, jak powstawała „Farmagia”, skąd się wziął na nią pomysł, jak ją Pani tworzyła, ale co potem? Napisała Pani i co dalej? Był jakiś pierwszy recenzent, przyjaciel, zaufana dusza, z którą podzieliła się Pani swoją twórczością, zanim książka trafiła do naszych domów?

M.J.: Pierwsze rozdziały czytałam córeczce, zanim jeszcze powstała cała książka. Słuchała z zapartym tchem, co jakiś czas kiwając poważnie główką i komentując poczynania swojej imienniczki: „Tak! Ja też bym tak zrobiła”. Kolejną zaufaną duszą była moja mama, która także wydała w swoim czasie kilka książek dla dzieci (te późniejsze również ilustrowałam: „Opowiadania z trzeciego piętra”, „Japonia, jaka jest”, itd.) Trudno o bardziej życzliwego recenzenta. Rękopis przeczytała też moja najserdeczniejsza przyjaciółka… Dlatego nie doczekałam się konstruktywnej krytyki, tylko samych pochwał.

Kubeł zimnej wody na łeb wylały mi dopiero wydawnictwa dziecięce. Wysłałam tekst do wszystkich, jakie znałam i nie otrzymałam żadnej odpowiedzi… Po kilku miesiącach druzgocącej ciszy uznałam, że książka najwyraźniej jest kiepska i zapomniałam o całej sprawie.

Minęło parę lat… (jakkolwiek romantycznie by to nie brzmiało). Przeglądając różne pliki w komputerze, natknęłam się na moją nieszczęsną „Farmagię”. Zaczęłam czytać… i nie mogłam się oderwać! Od własnego tekstu! To było aż śmieszne. Tym niemniej postanowiłam spróbować jeszcze raz. Rozesłałam powieść do wszystkich znanych mi wydawnictw, nie tylko dziecięcych i po tygodniu otrzymałam odpowiedź z ZYSK-u z propozycją wydania mojej książki. Myślałam, że to jakiś żart, ale nie – naprawdę podpisaliśmy umowę. Potem jeszcze dwóch innych edytorów wyraziło zainteresowanie „Farmagią”… Nie rozumiem, czemu wcześniej nikt jej nie chciał.

Ilustracja do gry planszowej
Ilustracja autorstwa Magdaleny Jasny

C.D.: Niesamowita historia z życiowym przesłaniem, by nigdy się nie poddawać i zawsze wierzyć w siebie. Młodzież sama zatopi się w „Farmagii”, będzie ją czytać samodzielnie. A co z młodszymi czytelnikami? Przyjemności czytania przez mamę lub tatę nikt i nic nie zastąpi, ale czy zastanawiała się Pani może, by wydać „Farmagię” w wersji audiobooka, by odciążyć rodziców?

M.J.: Ależ audiobook już jest! Wydawnictwo Storybox nagrało audiobooka pół roku po opublikowaniu wersji papierowej. Tak więc rodzice mogą się czuć odciążeni J

C.D.: To fantastyczna wiadomość. A czy z powstawaniem książki wiąże się może jakaś ciekawa historia? Coś szczególnego wówczas się działo lub wydarzyło? Znaki prognostyczne a może cuda i inne dziwy?

M.J.: Ja nic nie zauważyłam, ale może natchnął mnie jakiś niewidzialny elf…

C.D.: Czego doświadcza dorosły, pisząc książki dla młodszych czytelników? Potrzebne są jakieś szczególne umiejętności? Należy odstawić na bok dorosłość i znowu stać się rówieśnikiem bohaterów?

M.J.: Prawdę mówiąc nie musiałam niczego odstawiać, bo nigdy nie czułam się dorosła. Nie traktuję poważnie ani siebie, ani swojego życia. Rysuję sobie albo klecę jakieś dzindzibołki i płacą mi za to… Idylla. A mówiąc serio, nie skupiałam się na tym, że piszę dla dzieci. Nie starałam się upraszczać języka ani samej historii. Pisałam tak, żeby mi się podobało i zapewne dlatego również dorośli lubią tę książkę.

C.D.: A ptaszki ćwierkają, że będzie dalszy ciąg przygód Tereski i Jonatana? Prawda-li to?

M.J.: Prawda. Drugi tom jest już na ukończeniu.

C.D.: Odsłoni nam Pani rąbka tajemnicy, co tam na nich i na nas czeka?

M.J.: No cóż, wakacje się skończyły, nadeszła słotna jesień, więc Tereska i Jonatan usiłują pogodzić wyczerpującą pracę na czarodziejskiej farmie z obowiązkami szkolnymi.

Ulewne deszcze skutkują powodzią i przemieniają Farmagię w trzęsawisko, co zwabia do niej rozmaite bagienne stwory: nieśmiałego ćmucha, wielogłową hydrę, dziwacznego serpoparda i wiele innych. Każdemu trzeba pomóc i wyleczyć w razie potrzeby. Dzieci muszą się przy tym nieźle natrudzić, bo zwierzaki są płochliwe, psotne, a czasem wręcz niebezpieczne. Jednym słowem, w Farmagii nie ma czasu na nudę. Nie wspominając już o takich drobiazgach jak pazerny łowca, wciąż polujący na mityczne istoty, dziurawy dach pracowni, kłopoty w szkole i w domu, oraz zaskakujące właściwości lodowych kluczy.

C.D.: A czym w wolnym czasie zajmuje się Magdalena Jasny? O czym marzy?

M.J.: Czytam, czytam, czytam… A marzę o tym, żeby powstał film na bazie „Farmagii”.

C.D.: Pani Magdaleno, trzymam kciuki i bardzo dziękuję za rozmowę. Będę wyczekiwać kolejnej części przygód. Życzę pomyślności i spełnienia planów na przyszłość.

M.J.: To ja dziękuję.