05/08/2020

Alek Rogoziński "Ukochany z piekła rodem" z Wydawnictwa Melanż

Czytnik elektroniczny z pierwszą stroną książki Alka Rogozińskiego "Ukochany z piekła rodem" ułożony wśród zieleni a obok Duszek z bloga "Czytam duszkiem"
Alek Rogoziński "Ukochany z piekła rodem"
z Wydawnictwa Melanż

Była leniwa niedziela. Za oknem ciepło, lecz nie upalnie. Delektując się widokiem wylegującej się w słońcu zieleni, przypomniałam sobie z jednej z podróży uroki słodyczy „włoskiego nicnierobienia”. I właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, by do błogiego wałkonienia się dołożyć przyjemność czytania. Wybór padł na „Ukochanego z piekła rodem” autorstwa Alka Rogozińskiego z Wydawnictwa „Melanż”. Ponoć kryminał, ponoć zabawny, więc… myślę sobie, wejdę w to piekło.

Joanna Szmidt, wg prezentacji dokonanej przez samego autora, to „najpopularniejsza polska pisarka romansów, niepotrafiąca zaakceptować faktu, że ma 40 lat”, stąd zachowaniem bliżej jej do trzpiotowatej (i romantycznej) Joasi niż do rozważnej Dżoany, a jednym ze sposobów na utrzymanie stanu permanentnej dziewczęcości jest przygoda z dużo młodszym od niej mężczyzną. Niestety, diabli wzięli amory i wszelkie związane z nimi przyjemności poboczne, bo Joanna znajduje ukochanego zamordowanego w jej pokoju kąpielowym. Bezwzględny sprawca nie miał przy tym absolutnie ani odrobiny dobrego smaku, gdyż dokonując zbrodni nie raczył wziąć pod uwagę gustownego wystroju wnętrza i posłużył się wielce ordynarnym narzędziem w postaci prostackiej siekiery, przez co nijak nie komponowało się ono (i narzędzie, i morderstwo) ze stylowym otoczeniem. Jakby nie mógł wysilić się na coś bardziej trendy! Tym sposobem pojawia się zalążek wątku kryminalnego, a wraz z nim atrakcyjny komisarz.  (Umknęło mi, że krótko wcześniej na scenę wkracza nieco mniej atrakcyjna Betty – wiekowo rówieśniczka Joanny, acz niedorównująca jej urodą, za to zdecydowanie nieoddająca jej pola w słownych utarczkach.) Zapomniałam też wspomnieć, że ukochany (już wprawdzie denat, ale wciąż ukochany) trudnił się wielce wymagającym fachem. Był wziętym fotografem największych sław światka artystycznego. Tylko jego wrażliwa dusza i bystre oko potrafiły wydobyć prawdziwą głębię z płaskich ciał tudzież donośnie pustych umysłów gwiazd i gwiazdeczek migoczących często nawet nie własnym blaskiem a zaledwie światłem odbitym. Cały ten fejm nasz fotograf następnie odpowiednio wygładzał i ujędrniał bez umiaru przy użyciu narzędzi elektronicznych, co z kolei schlebiało napompowanym botoksem i przepełnionym mitomanią ambicjom próżnych artystów przez najmniejsze a, a dokładniej artystek.

Rogoziński w „Ukochanym z piekła rodem” wprowadza nas za kulisy świata show-biznesu. Świata, który z wierzchu skrzy się kuszącą powłoką, a w środku gotuje od jadu konkurencji i nieetycznych zachowań, przy czym ploteczki i babranie się w prywatnych sprawach to najmniejsze z przewin. W świecie show (niekoniecznie mediów) mamy więc Joannę – zamożną pisarkę i snobkę. Mamy Betty – jej agentkę dbającą o sprawy swej pracodawczyni i jednocześnie przyjaciółki, która walcząc jak tygrysica o każdą złotówkę dla Joanny, zabezpiecza też poniekąd własny dostatek w postaci choćby porsche cayenne. Mamy piosenkarkę, której sława i ego wykraczają niemal poza galaktykę, a do tego z charakterem prawie tak skomplikowanym jak wzór na trajektorię lotu na Marsa (ponadto lotu obfitującego w nieprzerwane problemy systemów panowania nad sterami) i która zwykła o sobie mawiać „ono”, by rzekomo ułatwić sobie współodczuwanie. Mamy przedstawiciela paparazzi pazernego na pikantne nowinki i za pieniądze gotowego fotografować może i nawet z wychodka, byle tylko zdobyć MEGA! materiał. Mamy wreszcie  przedstawicieli branży mediowej, czyli dziennikarzy tabloidu (czy to aby nie oksymoron?) drążących życie gwiazd głębiej niż sam wziernik kolonoskopu. A to i tak jeszcze nie wszyscy. Jednym słowem mamy tu istną menażerię celebryckich osobliwości absolutnie oderwanych od świata zwykłych ludzi.

Rogoziński każdemu ze swoich bohaterów przydaje cechy przekonująco wyraziste i eksponuje je w językowo kuszący sposób, robiąc to zestawem zaledwie kilku trafnych słów, no powiedzmy w porywach w kilku zdaniach, przez co stają nam przed oczami postaci jak żywe i na dodatek tak kontrastowo charakterystyczne, że trudno je ze sobą pomylić. Jak to możliwe, że ich charakterologicznie drobne przecież przywary tak doskonale zapadają nam w pamięć?

„Ukochany z piekła rodem” zasadza się głównie na dialogach, a jedną z ciekawszych nici konwersacyjnych stanowią – w moim mniemaniu – dysputy dwóch pań, czyli Joanny i Betty. Tu też Rogoziński kształtnie zestawia odmienne perspektywy i trafne riposty, zabawnie, acz bez złośliwości, kąśliwie, lecz bez szydery. Tak jak w celebryckim świecie. Eeee…, czyli jak? Zwyczajnie ładnie, zgrabnie, estetycznie i z klasą, bo przecież mówimy o formie.

Skoro to kryminał, to obowiązkowo musi nastąpić krótka wzmianka o przestępczym i śledczym procederze. Otóż w miejscu i czasie, w którym sięgałam po „Ukochanego z piekła rodem”, absolutnie nie oczekiwałam niczego więcej od lektury jak tylko dostarczenia mi rozrywki na przyzwoitym poziomie. Książka ta zaspokoiła moje pragnienia, a autor nie poskąpił psot również w gangsterce. Świat detektywistycznej dedukcji oraz świat bandyckiej destrukcji zostały potraktowane ze sprawiedliwie podobnym przymrużeniem oka, w efekcie rozbój z użyciem niebezpiecznego narzędzia w ciemną jak czarci ogon noc zamiast oblać czytelnika zimnym ze strachu potem powoduje, iż tenże oto odbiorca z nieskrywanym uśmieszkiem zastanawia się, jakim też komediowym chwytem posłuży się tym razem autor, by godnie wybrnąć z sytuacji. Podsumowując, sporo akcji równa się sporo atrakcji.

Koniec końców niedziela upłynęła mi piekielnie szybko. Uwijałam się z każdą kolejną stroną i jak diabeł święconej wody unikałam wszelkich innych zajęć niezwiązanych z „Ukochanym z piekła rodem”. Już, już wertowałam kartki, by starym zwyczajem sprawdzić, któż okazał się być demonicznym użytkownikiem narzędzia zbrodni, a tu nagle… tutułit…. tutułit… tutułit… domofon bez odrobiny taktu się odzywa. Akurat teraz diabli nadali… myślę sobie. Z prędkością rączej łani stawiłam się u drzwi, sprawę załatwiłam ponadprzeciętnie żwawo i niemal w podobnym tempie, acz z lekkim wygibasem, by smukłą nóżkę sobie dla wygody podwinąć (zerknąwszy przy tym niby od niechcenia na łydkę wyróżniającą się wciąż udatną formą, choć może jednak jeszcze nad nią popracować, bo przecież wiekowo zdecydowanie góruję nad Joanną), byłam z powrotem i mogłam już bez żadnych przeszkód doczytać o niskiej motywacji mordercy zasługującej na szczególne kryminalne potępienie.  

„Ukochany z piekła rodem” Alka Rogozińskiego dał mi co niemiara uśmiechów pod nosem, dał mi kilka godzin przyjemnej zabawy, a także ustawicznego łapania się za głowę i wykrzykiwania „Łooo, matko kochana, powariowali zupełnie!”, czyli w skrócie dał mi dzięki zwinnej stylistyce i – jak by powiedziała moja, będąca miłośniczką Agaty Christie, Babcia – szparko postępującej akcji nad wyraz udany literacki relaks.




03/08/2020

Zofia Tarajło-Lipowska "Śmierć dziekana" z Wydawnictwa "LECH I CZECH"

Na stopniu schodów leży otwarty indeks a na nim książka "Śmierć dziakana" Zofii Tarajło-Lipowskiej
Zofia Tarajło-Lipowska "Śmierć dziekana"
z Wydawnictwa "LECH I CZECH"

Jedno z popularnych powiedzeń krążących chyba głównie wśród wydawców, blogerów oraz recenzentów brzmi „Nie zadzieraj z pisarzem, bo jeszcze cię zamorduje w swojej książce.” I mam takie nieodparte wrażenie, że w „Śmierci dziekana” Zofia Tarajło-Lipowska sięgając po pióro, dokonała rozprawy (nie, nie tej doktorskiej), dokonała rozrachunku z rzeczywistością, z którą przyszło jej się zmierzyć w swojej karierze zawodowej.

Zofia Tarajło-Lipowska jest bohemistką przez lata związaną z Uniwersytetem Wrocławskim. O autorce nie będę się nadmiernie rozpisywać, bo „uncle Google” z pewnością uraczy Was szczegółami, za to powiem, że akcja „Śmierci dziekana” toczy się w Pasikurowicach, w Instytucie Studiów Starożytnych Uniwersytetu Kuropaskiego przy ul. Gołębiego Serca 9. Tak jest w książce, podczas gdy w rzeczywistości wiele zdarzeń miało miejsce (acz bez morderczych rękoczynów) przy ul. Pocztowej 9 we Wrocławiu, gdzie mieści się Instytut Filologii Słowiańskiej i tam właśnie większość naukowego czasu spędzała również autorka. Tyle analogii natury ogólnej, szczegóły rozpoznają pewnie osoby będące pierwowzorami postaci. Wracając do świata literackiej fikcji… W maju, gdy wokół kwitną białe bzy i natura eksploduje życiem, w studni klatki schodowej na skutek upadku z piętra dokonuje swego żywota dziekan Wydziału Filologicznego. Ekipa policyjna przystępuje do ustalania okoliczności zdarzenia, przesłuchując kadrę naukową, pracowników i studentów. Jednakowoż okazuje się, że zanim policjanci dotrą do sedna prawdy, będą musieli przedrzeć się przez pogmatwaną sieć donosów, pomówień, anonimowych kalumni tudzież poznać stosunki i stosuneczki (nie tylko zawodowe) panujące na wydziale. Przy okazji komisarz przejdzie próbę ognia weryfikującą jego umiejętności pod kątem przydatności do życia w rodzinie.

Wydawca zakwalifikował „Śmierć dziekana” do kategorii kryminału. W sumie na początku jest denat, a w finale wy(d)edukowany sprawca, jednak wysiłki dojścia do prawdy bardziej koncentrują się wokół animozji dzielących pracowników niż na próbie wyjaśnienia kryminalnego casusu. Czy to zarzut? To zależy. Jeśli nastawiłeś się, czytelniku, na klasyczną powieść detektywistyczną, gdzie stopniowo zacieśnia się krąg podejrzanych, możesz poczuć się rozczarowany, lecz to chwilowe nieukontentowanie autorka wynagrodzi ci nietuzinkową stylistyką językową, w jakiej utrzymana jest linia narracyjna. Komediowo-satyryczna tonacja ustrojona przejaskrawieniami, paradoksalnymi, a nawet ocierającymi się o absurd perypetiami odsłania toczone choróbskiem niczym nieograniczonej władzy prawdziwe uczelniane cielsko. W tej cynicznej grze o tron (lub pomniejsze stołki) wszelkie chwyty dozwolone. Jeden z głównych trików został wskazany już w przyśpiewce ludowej stanowiącej motto dla „Śmierci dziekana”, czyli „Ty mi buzi dasz, ja ci buzi dam, ty mnie nie wydasz, ja cię nie wydam”, co w innej interpretacji oznacza, że ręka rękę myję, noga nogę wspiera. I choć to z nazwy uczelnia wyższa, to z praktyki istna studnia niskich pobudek. Rządzą tu bowiem własne prawidła, studenci są lekceważeni, pracownicy pogardzani, tytuły przydzielane wg indywidualnego widzimisię, a granty rozdawane za prywatę. Historie, historyjki, przykłady ukazujące wypaczone i skrzywione zachowania aż po patologiczny mobbing, antyfeministyczne nastawienie i zdemoralizowane podejście mnożą się podczas rozmów z każdym potencjalnym podejrzanym. Komisarz Cichosz mierzy się z nimi w istnym pocie czoła, oddziela ziarno od plew, a i tak ma wrażenie, że wciąż brnie przez bagno, a studnia uniwersyteckich śmieci nie ma dna.

Jak już wspominałam, skarbnicą wiedzy o uczelnianych zależnościach okazują się sami jej pracownicy, co jeden to większy oryginał, choć na czoło wysforowała się dyrektorka Pakowalska z niejasną schizofreniczną przeszłością oraz docent Muminek z niechlubną kartą naukową i romansową podszewką. Pozostali to także istne indywidua. Każdy dba jedynie o swoje prywatne ambicje lub czasami naukowe cele, lecz te ostatnie tylko o tyle, o ile sam z nich czerpie korzyści (najlepiej materialne). Prym w socjotechnicznych rozgrywkach wiodą samce alfa, wyrafinowani manipulanci i perfidni intryganci, reszta w tym kuropaskim stadzie to ślepe kury, które tyle sobie mogą podziobać, ile król lew łaskawie zezwoli (o ile sam ich wcześniej na przekąskę nie strawi), a te, które wykażą się szybszym refleksem, mają szansę na ewentualne ochłapy z pańskiego stołu. Istnieje wszak jeszcze możliwość, że niektóre osobniki oprócz roli poddańczo-serwilistycznej będą parać się zawsze mile widzianą i odpowiednio nagradzaną przez przełożonych służbą informacyjną, oczywiście ku chwale instytutu. Parafrazując klasyka można powiedzieć, że to uczelnia na miarę naszych czasów. Jak Jarząbek w „Misiu” wyśpiewywał zalety prezesa Ochódzkiego kultowym „Łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu”, tak w „Śmierci dziekana” raczy nas autorka równie atrakcyjnym wpisem z okazji 60-lecia urodzin wodza wydziału:

„Drogi Dziekanie, Mireczku Drogi!

Odkąd Cię noszą te Twoje Nogi,

Tyś naszym wielkim Ideałem,

W każdem calu doskonałem.”

Och, jak pięknie! Ach, jakże swojsko! Chciałoby się rzec… gdyby tylko nie ta słoma wystająca z butów…

Ku pokrzepieniu serc pojawiają się wśród ludzi małego ducha lub zajęczego serca i kryształy niemal, czyli małżeństwo Melpomańskich, choć z dwojga małżonków wyraźniej zarysowana jest ona – Melania, która na tle wrednej sitwy lśni prawie czystością wzniosłych ideałów, a przecież i ona swego czasu wśród bogów, pomniejszych wprawdzie, ale brylowała (pełniła funkcję kierownika). Strącona z piedestału, pozbawiona atrybutów i atutów władzy depcze teraz wielkim po nagniotkach, nielojalnie wytykając im błędy zarządzania.

Wątkiem pobocznym, acz ciekawie poprowadzonym, jest kwestia stosunków małżeńskich (i potencjalnych aktów nierządnych) komisarza Cichosza oraz przejawiana przez niego prawie zwierzęca namiętność do tatara. Na tych polach zagadnienia naukowe usuwają się w cień, a autorka rzuca nieco światła na osobiste atuty i słabości głównego dochodzeniowca, by pokazać, że w swoich wewnętrznych rozterkach ten nad wyraz trzeźwo myślący policjant potrafi zaskoczyć nie tylko siebie.

Niewątpliwym atutem „Śmierci dziekana” jest język opowieści, przecież autorka to filolożka, czyli miłośniczka słów. Każdy wyraz stoi tu więc uładzony na odpowiednim miejscu, ma przypisane właściwe znaczenie, rolę i wydźwięk (choćby studnia, która dudni echem nie tylko w tytułach rozdziałów). Tarajło-Lipowska czasami przewrotnie bawi, innym razem dowcipnie rozśmiesza, nieprzerwanie jednak uprawia drwiącą krytykę uczelnianych związków i koneksji. Nazwy i nazwiska są wymownie sugestywne, do tego wkraczają dywagacje o pozornie niezwiązanych z tematem głównym sprawach (trochę nonsensu zawsze ożywia narrację), a palindromy wraz z humorem językowym wieńczą dzieło. Wszak docent Muminek to Czech, a gdy jeszcze zdradzę, że przezabawnie miesza polski z czeskim, to efekt mamy gwarantowany. Biorąc pod uwagę, że bohaterom zdarza się wyjść poza zwyczajowo utarte role, np. zamiana przesłuchiwanego z przesłuchiwanym, ucieszna piramidka zbudowana z elementów satyry, groteski i absurdu staje się kompletna.

W „Śmierci dziekana” Zofii Tarajło-Lipowskiej więcej psychologii niż kryminału. Nie zmienia to jednak faktu, że przyjemnie spędziłam czas przy lekturze. Miejscami bawiła mnie i zadziwiała, momentami smuciła i gorszyła, bo przykry to wniosek, że wysoki stopień naukowy nie idzie w parze z wysoką kulturą osobistą, a zasada mierny, ale wierny wciąż ma się świetnie. Mam nadzieję jednak, że nie wszędzie i nie zawsze.

Za egzemplarz książki pt. „Śmierć dziekana” dziękuję autorce. 

 Zapraszam także do obejrzenia wywiadu przeprowadzonego z autorką w styczniu 2021 r. w ramach cyklu "Rozmowy z Duszkiem", w tym propagującego akcję #SzczepimySięDuszkiem. 


Zofia Tarajło-Lipowska - gość "Rozmów z Duszkiem"




31/07/2020

Donata Turlo "Od jednego do nieskończoności" z Wydawnictwa Akapit Press

Na klawiaturze laptopa leży książka "Od jednego do nieskończoności" obok niej ipad i pendrive, a na ekranie laptopa wyświetla się znak nieskończoności.
Donata Turlo "Od jednego do nieskończoności"/
Wydawnictwo Akapit Press

      W czasie deszczu dzieci się nudzą, lecz nie dwójka z opowieści pt. "Od jednego do nieskończoności" Donaty Turlo z Wydawnictwa Akapit Press.

       Bela – mądra, inteligentna, nad wiek błyskotliwa i elokwentna nastolatka, w dniu 13 urodzin znajduje stary pendrive, który okaże się źródłem najpierw zagadek matematycznych, a następnie także skarbnicą wiedzy na inne tematy… powiedzmy, że z rodzinnej przeszłości. Najlepszym (i jedynym przyjacielem) Beli jest jej rówieśnik Leo – Król Kujonów i geniusz matematyczny. Oboje będą łamać sobie głowę nad zagadkami logicznymi i wspólnie odkrywać nowości oraz to, co od lat znali, a teraz zobaczą w innym świetle. Belę i Leo łączy nie tylko przyjaźń. Choć oboje dowcipni i lotni w wielu dyscyplinach, to jednak bez szczególnie atrakcyjnej formy fizycznej, na punkcie której – jak wiadomo w wieku dojrzewania – wielu młodych jest bardzo wyczulonych. Podsumowując słowami bohaterki, Bela i Leo są równie inteligentni co brzydcy. Warto jeszcze dodać, że akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Młodzież wprawdzie chodzi do szkoły znanej nam współcześnie, ale miejsce komputerów, laptopów czy choćby wspomnianych wcześniej pendrive’ów zajęły w opowieści brainy – sprzęt o wysokim poziomie zaawansowania technologicznego.

            W sumie w niewielkiej objętościowo powieści Turlo nagromadziła całkiem sporą ilość intrygujących wydarzeń, przez co Bela i Leo zwyczajnie nie mają szans, by się nudzić. Leo, wiadomo geniusz matematyczny, niemal z założenia po uszy utonie w zagadkach. Wcale nie mniej interesujące okaże się zachowanie Beli, której – powiedzmy delikatnie – matematyka w życiu raczej nie przeszkadza, a do liczb ma stosunek niemal numerofobiczny. Ona także da się wciągnąć w wir łamańców logicznych nawiązujących korzeniami do dawnych gier komputerowych. Wydawałoby się, że dla anty- i amatematycznej Beli tego typu zadania mogą być co najmniej odstręczające. Nic bardziej mylnego, bo Bela wprawdzie innym, lecz równie skutecznym podejściem mierzy się z kolejnymi etapami gry. Co ważne, autorka przedstawia nie tylko zagadkę, lecz także sposób, w jaki młodzi próbują złamać szyfr, by dojść do upragnionego rozwiązania. Przy czym jedna łamigłówka stanowi wstęp lub zapowiedź następnej.

„Od jednego do nieskończoności” czyta się wprost jednym duszkiem, wpadając w sam środek historii opowiadanej z punktu widzenia wygadanej Beli, która ubrała ją w formę Dziennika Podróży. Język dziewczyny rozbraja młodzieńczą świeżością i skrzy się od swobodnych dygresji. Choć Bela nie przepada za matematyką, sama się nią posługuje w dzienniku, oczywiście na swój literacki użytek. Umiłowała sobie na przykład nawiasy, szczególnie okrągłe, dlatego otwiera je i zamyka, by z beletrystyczną swadą wtrącić to i owo tu i ówdzie. Dziewczyna ma także własną teorię liczb uzasadnioną logiką wyobraźni. I tak na przykład uważa, że 1 to cyfra… samotna, lecz o wiele bardziej samotne od niej i na dodatek nieszczęśliwe jest 0 przez to, że nic niewarte. (Sama nigdy nie będąc orłem z matematyki, uważam, że ta teoria jest mi nawet dziś dużo bliższa niż suche twierdzenia o liczbach naturalnych, rzeczywistych, pierwszych czy innych podobnych😊) Fantazja Beli w połączeniu z twardą logiką Leo przynosi efekty daleko wykraczające poza nauki ścisłe. W następstwie serii przygód Bela może nie zmienia się od razu w numerofankę, ale dowiaduje się, jak ważne w życiu każdego z nas jest nastawienie, ponieważ strach przekształcony w ciekawość potrafi generować o niebo lepsze skutki, niż można by się spodziewać. Autorka umiejętnie wykorzystała prawa i twierdzenia matematyczne do zaprezentowania uniwersalnych prawideł życia, ich interpretacji i stosowania. Bela mająca bardzo niskie mniemanie o sobie, uczy się, jak radzić sobie z problemami, przez które przechodzi każde pokolenie nastolatków. Nieoczekiwanie ku swojemu zdziwieniu odkrywa, że nawet rodzice (wywodzący się niemal z epoki neolitu) również mierzyli się z amnezją słowną lub innymi podobnymi wpadkami wieku cielęcego.

Turlo w „Od jednego do nieskończoności” daje przede wszystkim praktyczne lekcje życia dla nastolatków stojących u progu dorosłości. Choć mówi o celach w życiu, to głównie eksponuje sposób dotarcia do nich, w żadnym razie nie dyskredytując kreatywności w podejmowanych przez dzieciaki staraniach. Dając młodym swobodę w wyborze ścieżki, proponuje: najpierw samodzielnie się zastanów, a potem niezależnie zdecyduj! Reguły, zasady, nakazy, zakazy mogą młodych ludzi napawać lękiem i odstraszać przygniatającą ilością, co prowadzi do absolutnego zagmatwania. Jednak i na to autorka znalazła sposób. Wspomina także o autorytetach, o zaufaniu, o możliwościach i przede wszystkim o niezależnym myśleniu bez oglądania się na innych i środowisko.

Sprawdzony oraz dobrany na zasadzie przeciwieństw (i nie tylko o płeć tu chodzi) duet dziewczyna i chłopak – oboje outsiderzy ze względu na zdolności i wygląd – przechodzi próby ognia na własnej skórze, sam mierząc się z wyzwaniami. Turlo stroniąc od moralizatorstwa, ciekawie ujęła również rolę rodziców (tu też wykorzystała zasadę przeciwieństw, wówczas różnice są dużo bardziej dostrzegalne), a do pomocy przydała im tajemniczego nieznajomego, który podsuwa młodym kolejne orzechy do zgryzienia i inspiruje do samodzielnego wyciągania wniosków.

W logicznych labiryntach, przez które przeprowadza nas Donata Turlo w książce „Od jednego do nieskończoności”, zawarto również drugie dno. Pojawiające się życiowe przeszkody są jak kolejny level w grze do pokonania z tą jednak różnicą, że w życiu nie zawsze chodzi o to, by wygrać, lecz by czerpać z niego inspirację i doświadczenie na przyszłe zmagania. To cenne spostrzeżenie, tym bardziej że obecne pokolenie wychowywane jest w przeświadczeniu, że albo zwyciężasz, albo giniesz.

PS. Ponieważ maths is everywhere, to nie omieszkała zawładnąć także numeracją stron. Sprawdźcie z jakim skutkiem!

Za egzemplarz książki pt. „Od jednego do nieskończoności” dziękuję Wydawnictwu Akapit Press.