CZYTAM DUSZKIEM, doceniam wartość słowa, więc niech żyje słowo pisane!
Mam słabość głównie do literatury klasycznej i przejawiam tendencje do nocnych sesji czytelniczych, podczas których wracam wielokrotnie do ulubionych książek, ponieważ za każdym razem odkrywam w nich coś nowego.
Aleksandra J. Starostecka "Trudno rozmawia się z milczeniem" z Wydawnictwa PSYCHOSKOK
Tomik, w którym otrzymujemy zestaw
interesujących, godnych uwagi wierszy. Jest to poezja umieszczona w klimacie
spokoju i ciszy. Twórczość osoby, której proste pragnienia są wyraziste, choć
nieoczywiste i niewypowiadane jednoznacznie. W ciszy wyłania się obraz, gdzie
od razu ustawiają się proste zdania, obraz pełen realnych i aktualnych
sytuacji, domagających się w wierszu konfrontacji. To przekaz ukazujący zwłaszcza
człowieka, jego postrzeganie świata i towarzyszące mu odczucia w różnych jego
sferach życia z podległym mu czasem. Czas jest tutaj „kruchy” i „pełen
rozterek”. Ważne w tej poezji staje się bycie „tu” i „teraz” poprzez wyznanie –
„jestem”. Interpretowany w wierszach świat, to „pogubione dziś”,
„nieprzemyślane jutro”. Ale też cała gama uczuć. Naturalne piękno przyrody, w
sposób niezwykle ciekawy, przenika się z miłością, przyciągają się głosy i
obrazy.
Alek Rogoziński "Ukochany z piekła rodem" z Wydawnictwa Melanż
Była leniwa niedziela.
Za oknem ciepło, lecz nie upalnie. Delektując się widokiem wylegującej się w
słońcu zieleni, przypomniałam sobie z jednej z podróży uroki słodyczy „włoskiego
nicnierobienia”. I właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, by do błogiego wałkonienia
się dołożyć przyjemność czytania. Wybór padł na „Ukochanego z piekła rodem”
autorstwa Alka Rogozińskiego z Wydawnictwa „Melanż”. Ponoć kryminał, ponoć
zabawny, więc… myślę sobie, wejdę w to piekło.
Joanna Szmidt, wg prezentacji
dokonanej przez samego autora, to „najpopularniejsza polska pisarka romansów,
niepotrafiąca zaakceptować faktu, że ma 40 lat”, stąd zachowaniem bliżej jej do
trzpiotowatej (i romantycznej) Joasi niż do rozważnej Dżoany, a jednym ze
sposobów na utrzymanie stanu permanentnej dziewczęcości jest przygoda z dużo młodszym
od niej mężczyzną. Niestety, diabli wzięli amory i wszelkie związane z nimi przyjemności
poboczne, bo Joanna znajduje ukochanego zamordowanego w jej pokoju kąpielowym.
Bezwzględny sprawca nie miał przy tym absolutnie ani odrobiny dobrego smaku,
gdyż dokonując zbrodni nie raczył wziąć pod uwagę gustownego wystroju wnętrza i
posłużył się wielce ordynarnym narzędziem w postaci prostackiej siekiery, przez
co nijak nie komponowało się ono (i narzędzie, i morderstwo) ze stylowym otoczeniem.
Jakby nie mógł wysilić się na coś bardziej trendy! Tym sposobem pojawia się zalążek
wątku kryminalnego, a wraz z nim atrakcyjny komisarz. (Umknęło mi, że krótko wcześniej na scenę
wkracza nieco mniej atrakcyjna Betty – wiekowo rówieśniczka Joanny, acz niedorównująca
jej urodą, za to zdecydowanie nieoddająca jej pola w słownych utarczkach.) Zapomniałam
też wspomnieć, że ukochany (już wprawdzie denat, ale wciąż ukochany) trudnił
się wielce wymagającym fachem. Był wziętym fotografem największych sław światka
artystycznego. Tylko jego wrażliwa dusza i bystre oko potrafiły wydobyć prawdziwą
głębię z płaskich ciał tudzież donośnie pustych umysłów gwiazd i gwiazdeczek migoczących
często nawet nie własnym blaskiem a zaledwie światłem odbitym. Cały ten fejm
nasz fotograf następnie odpowiednio wygładzał i ujędrniał bez umiaru przy
użyciu narzędzi elektronicznych, co z kolei schlebiało napompowanym botoksem i
przepełnionym mitomanią ambicjom próżnych artystów przez najmniejsze a, a
dokładniej artystek.
Rogoziński w „Ukochanym
z piekła rodem” wprowadza nas za kulisy świata show-biznesu. Świata, który z
wierzchu skrzy się kuszącą powłoką, a w środku gotuje od jadu konkurencji i nieetycznych
zachowań, przy czym ploteczki i babranie się w prywatnych sprawach to
najmniejsze z przewin. W świecie show (niekoniecznie mediów) mamy więc Joannę –
zamożną pisarkę i snobkę. Mamy Betty – jej agentkę dbającą o sprawy swej
pracodawczyni i jednocześnie przyjaciółki, która walcząc jak tygrysica o każdą
złotówkę dla Joanny, zabezpiecza też poniekąd własny dostatek w postaci choćby porsche
cayenne. Mamy piosenkarkę, której sława i ego wykraczają niemal poza galaktykę,
a do tego z charakterem prawie tak skomplikowanym jak wzór na trajektorię lotu
na Marsa (ponadto lotu obfitującego w nieprzerwane problemy systemów panowania
nad sterami) i która zwykła o sobie mawiać „ono”, by rzekomo ułatwić sobie
współodczuwanie. Mamy przedstawiciela paparazzi pazernego na pikantne nowinki i
za pieniądze gotowego fotografować może i nawet z wychodka, byle tylko zdobyć
MEGA! materiał. Mamy wreszcie przedstawicieli branży mediowej, czyli dziennikarzy
tabloidu (czy to aby nie oksymoron?) drążących życie gwiazd głębiej niż sam wziernik
kolonoskopu. A to i tak jeszcze nie wszyscy. Jednym słowem mamy tu istną menażerię
celebryckich osobliwości absolutnie oderwanych od świata zwykłych ludzi.
Rogoziński każdemu ze
swoich bohaterów przydaje cechy przekonująco wyraziste i eksponuje je w językowo
kuszący sposób, robiąc to zestawem zaledwie kilku trafnych słów, no powiedzmy w
porywach w kilku zdaniach, przez co stają nam przed oczami postaci jak żywe i na
dodatek tak kontrastowo charakterystyczne, że trudno je ze sobą pomylić. Jak to
możliwe, że ich charakterologicznie drobne przecież przywary tak doskonale
zapadają nam w pamięć?
„Ukochany z piekła
rodem” zasadza się głównie na dialogach, a jedną z ciekawszych nici konwersacyjnych
stanowią – w moim mniemaniu – dysputy dwóch pań, czyli Joanny i Betty. Tu też
Rogoziński kształtnie zestawia odmienne perspektywy i trafne riposty, zabawnie,
acz bez złośliwości, kąśliwie, lecz bez szydery. Tak jak w celebryckim świecie.
Eeee…, czyli jak? Zwyczajnie ładnie, zgrabnie, estetycznie i z klasą, bo przecież
mówimy o formie.
Skoro to kryminał, to obowiązkowo
musi nastąpić krótka wzmianka o przestępczym i śledczym procederze. Otóż w
miejscu i czasie, w którym sięgałam po „Ukochanego z piekła rodem”, absolutnie nie
oczekiwałam niczego więcej od lektury jak tylko dostarczenia mi rozrywki na przyzwoitym
poziomie. Książka ta zaspokoiła moje pragnienia, a autor nie poskąpił psot
również w gangsterce. Świat detektywistycznej dedukcji oraz świat bandyckiej destrukcji
zostały potraktowane ze sprawiedliwie podobnym przymrużeniem oka, w efekcie rozbój
z użyciem niebezpiecznego narzędzia w ciemną jak czarci ogon noc zamiast oblać
czytelnika zimnym ze strachu potem powoduje, iż tenże oto odbiorca z nieskrywanym
uśmieszkiem zastanawia się, jakim też komediowym chwytem posłuży się tym razem
autor, by godnie wybrnąć z sytuacji. Podsumowując, sporo akcji równa się sporo
atrakcji.
Koniec końców niedziela
upłynęła mi piekielnie szybko. Uwijałam się z każdą kolejną stroną i jak diabeł
święconej wody unikałam wszelkich innych zajęć niezwiązanych z „Ukochanym z
piekła rodem”. Już, już wertowałam kartki, by starym zwyczajem sprawdzić, któż okazał
się być demonicznym użytkownikiem narzędzia zbrodni, a tu nagle… tutułit…. tutułit…
tutułit… domofon bez odrobiny taktu się odzywa. Akurat teraz diabli nadali… myślę
sobie. Z prędkością rączej łani stawiłam się u drzwi, sprawę załatwiłam ponadprzeciętnie
żwawo i niemal w podobnym tempie, acz z lekkim wygibasem, by smukłą nóżkę sobie
dla wygody podwinąć (zerknąwszy przy tym niby od niechcenia na łydkę
wyróżniającą się wciąż udatną formą, choć może jednak jeszcze nad nią
popracować, bo przecież wiekowo zdecydowanie góruję nad Joanną), byłam z powrotem
i mogłam już bez żadnych przeszkód doczytać o niskiej motywacji mordercy
zasługującej na szczególne kryminalne potępienie.
„Ukochany z piekła
rodem” Alka Rogozińskiego dał mi co niemiara uśmiechów pod nosem, dał mi kilka
godzin przyjemnej zabawy, a także ustawicznego łapania się za głowę i wykrzykiwania
„Łooo, matko kochana, powariowali zupełnie!”, czyli w skrócie dał mi dzięki
zwinnej stylistyce i – jak by powiedziała moja, będąca miłośniczką Agaty
Christie, Babcia – szparko postępującej akcji nad wyraz udany literacki relaks.
Zofia Tarajło-Lipowska "Śmierć dziekana" z Wydawnictwa "LECH I CZECH"
Jedno z popularnych
powiedzeń krążących chyba głównie wśród wydawców, blogerów oraz recenzentów
brzmi „Nie zadzieraj z pisarzem, bo jeszcze cię zamorduje w swojej książce.” I
mam takie nieodparte wrażenie, że w „Śmierci dziekana” Zofia Tarajło-Lipowska sięgając
po pióro, dokonała rozprawy (nie, nie tej doktorskiej), dokonała rozrachunku z
rzeczywistością, z którą przyszło jej się zmierzyć w swojej karierze zawodowej.
Zofia Tarajło-Lipowska
jest bohemistką przez lata związaną z Uniwersytetem Wrocławskim. O autorce nie
będę się nadmiernie rozpisywać, bo „uncle Google” z pewnością uraczy Was
szczegółami, za to powiem, że akcja „Śmierci dziekana” toczy się w
Pasikurowicach, w Instytucie Studiów Starożytnych Uniwersytetu Kuropaskiego
przy ul. Gołębiego Serca 9. Tak jest w książce, podczas gdy w rzeczywistości wiele
zdarzeń miało miejsce (acz bez morderczych rękoczynów) przy ul. Pocztowej 9 we
Wrocławiu, gdzie mieści się Instytut Filologii Słowiańskiej i tam właśnie
większość naukowego czasu spędzała również autorka. Tyle analogii natury
ogólnej, szczegóły rozpoznają pewnie osoby będące pierwowzorami postaci.
Wracając do świata literackiej fikcji… W maju, gdy wokół kwitną białe bzy i natura
eksploduje życiem, w studni klatki schodowej na skutek upadku z piętra dokonuje
swego żywota dziekan Wydziału Filologicznego. Ekipa policyjna przystępuje do
ustalania okoliczności zdarzenia, przesłuchując kadrę naukową, pracowników i studentów.
Jednakowoż okazuje się, że zanim policjanci dotrą do sedna prawdy, będą musieli
przedrzeć się przez pogmatwaną sieć donosów, pomówień, anonimowych kalumni tudzież
poznać stosunki i stosuneczki (nie tylko zawodowe) panujące na wydziale. Przy
okazji komisarz przejdzie próbę ognia weryfikującą jego umiejętności pod kątem
przydatności do życia w rodzinie.
Wydawca zakwalifikował „Śmierć
dziekana” do kategorii kryminału. W sumie na początku jest denat, a w finale wy(d)edukowany
sprawca, jednak wysiłki dojścia do prawdy bardziej koncentrują się wokół
animozji dzielących pracowników niż na próbie wyjaśnienia kryminalnego casusu.
Czy to zarzut? To zależy. Jeśli nastawiłeś się, czytelniku, na klasyczną powieść
detektywistyczną, gdzie stopniowo zacieśnia się krąg podejrzanych, możesz poczuć
się rozczarowany, lecz to chwilowe nieukontentowanie autorka wynagrodzi ci nietuzinkową
stylistyką językową, w jakiej utrzymana jest linia narracyjna. Komediowo-satyryczna
tonacja ustrojona przejaskrawieniami, paradoksalnymi, a nawet ocierającymi się
o absurd perypetiami odsłania toczone choróbskiem niczym nieograniczonej władzy
prawdziwe uczelniane cielsko. W tej cynicznej grze o tron (lub pomniejsze
stołki) wszelkie chwyty dozwolone. Jeden z głównych trików został wskazany już w
przyśpiewce ludowej stanowiącej motto dla „Śmierci dziekana”, czyli „Ty mi buzi
dasz, ja ci buzi dam, ty mnie nie wydasz, ja cię nie wydam”, co w innej
interpretacji oznacza, że ręka rękę myję, noga nogę wspiera. I choć to z nazwy
uczelnia wyższa, to z praktyki istna studnia niskich pobudek. Rządzą tu bowiem własne
prawidła, studenci są lekceważeni, pracownicy pogardzani, tytuły przydzielane
wg indywidualnego widzimisię, a granty rozdawane za prywatę. Historie, historyjki,
przykłady ukazujące wypaczone i skrzywione zachowania aż po patologiczny mobbing,
antyfeministyczne nastawienie i zdemoralizowane podejście mnożą się podczas rozmów
z każdym potencjalnym podejrzanym. Komisarz Cichosz mierzy się z nimi w istnym
pocie czoła, oddziela ziarno od plew, a i tak ma wrażenie, że wciąż brnie przez
bagno, a studnia uniwersyteckich śmieci nie ma dna.
Jak już wspominałam, skarbnicą
wiedzy o uczelnianych zależnościach okazują się sami jej pracownicy, co jeden
to większy oryginał, choć na czoło wysforowała się dyrektorka Pakowalska z niejasną
schizofreniczną przeszłością oraz docent Muminek z niechlubną kartą naukową i
romansową podszewką. Pozostali to także istne indywidua. Każdy dba jedynie o
swoje prywatne ambicje lub czasami naukowe cele, lecz te ostatnie tylko o tyle,
o ile sam z nich czerpie korzyści (najlepiej materialne). Prym w socjotechnicznych
rozgrywkach wiodą samce alfa, wyrafinowani manipulanci i perfidni intryganci,
reszta w tym kuropaskim stadzie to ślepe kury, które tyle sobie mogą podziobać,
ile król lew łaskawie zezwoli (o ile sam ich wcześniej na przekąskę nie strawi),
a te, które wykażą się szybszym refleksem, mają szansę na ewentualne ochłapy z
pańskiego stołu. Istnieje wszak jeszcze możliwość, że niektóre osobniki oprócz
roli poddańczo-serwilistycznej będą parać się zawsze mile widzianą i
odpowiednio nagradzaną przez przełożonych służbą informacyjną, oczywiście ku chwale
instytutu. Parafrazując klasyka można powiedzieć, że to uczelnia na miarę
naszych czasów. Jak Jarząbek w „Misiu” wyśpiewywał zalety prezesa Ochódzkiego kultowym
„Łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu”, tak w „Śmierci dziekana”
raczy nas autorka równie atrakcyjnym wpisem z okazji 60-lecia urodzin wodza
wydziału:
„Drogi Dziekanie,
Mireczku Drogi!
Odkąd Cię noszą te
Twoje Nogi,
Tyś naszym wielkim
Ideałem,
W każdem calu
doskonałem.”
Och, jak pięknie! Ach,
jakże swojsko! Chciałoby się rzec… gdyby tylko nie ta słoma wystająca z butów…
Ku pokrzepieniu serc pojawiają
się wśród ludzi małego ducha lub zajęczego serca i kryształy niemal, czyli małżeństwo
Melpomańskich, choć z dwojga małżonków wyraźniej zarysowana jest ona – Melania,
która na tle wrednej sitwy lśni prawie czystością wzniosłych ideałów, a
przecież i ona swego czasu wśród bogów, pomniejszych wprawdzie, ale brylowała (pełniła
funkcję kierownika). Strącona z piedestału, pozbawiona atrybutów i atutów
władzy depcze teraz wielkim po nagniotkach, nielojalnie wytykając im błędy zarządzania.
Wątkiem pobocznym, acz
ciekawie poprowadzonym, jest kwestia stosunków małżeńskich (i potencjalnych
aktów nierządnych) komisarza Cichosza oraz przejawiana przez niego prawie zwierzęca
namiętność do tatara. Na tych polach zagadnienia naukowe usuwają się w cień, a
autorka rzuca nieco światła na osobiste atuty i słabości głównego
dochodzeniowca, by pokazać, że w swoich wewnętrznych rozterkach ten nad wyraz
trzeźwo myślący policjant potrafi zaskoczyć nie tylko siebie.
Niewątpliwym atutem „Śmierci
dziekana” jest język opowieści, przecież autorka to filolożka, czyli
miłośniczka słów. Każdy wyraz stoi tu więc uładzony na odpowiednim miejscu, ma przypisane
właściwe znaczenie, rolę i wydźwięk (choćby studnia, która dudni echem nie tylko
w tytułach rozdziałów). Tarajło-Lipowska czasami przewrotnie bawi, innym razem
dowcipnie rozśmiesza, nieprzerwanie jednak uprawia drwiącą krytykę uczelnianych
związków i koneksji. Nazwy i nazwiska są wymownie sugestywne, do tego wkraczają
dywagacje o pozornie niezwiązanych z tematem głównym sprawach (trochę nonsensu zawsze
ożywia narrację), a palindromy wraz z humorem językowym wieńczą dzieło. Wszak
docent Muminek to Czech, a gdy jeszcze zdradzę, że przezabawnie miesza polski z
czeskim, to efekt mamy gwarantowany. Biorąc pod uwagę, że bohaterom zdarza się wyjść
poza zwyczajowo utarte role, np. zamiana przesłuchiwanego z przesłuchiwanym, ucieszna
piramidka zbudowana z elementów satyry, groteski i absurdu staje się kompletna.
W „Śmierci dziekana” Zofii
Tarajło-Lipowskiej więcej psychologii niż kryminału. Nie zmienia to jednak
faktu, że przyjemnie spędziłam czas przy lekturze. Miejscami bawiła mnie i zadziwiała,
momentami smuciła i gorszyła, bo przykry to wniosek, że wysoki stopień naukowy
nie idzie w parze z wysoką kulturą osobistą, a zasada mierny, ale wierny wciąż
ma się świetnie. Mam nadzieję jednak, że nie wszędzie i nie zawsze.
Za egzemplarz książki
pt. „Śmierć dziekana” dziękuję autorce.
Zapraszam także do obejrzenia wywiadu przeprowadzonego z autorką w styczniu 2021 r. w ramach cyklu "Rozmowy z Duszkiem", w tym propagującego akcję #SzczepimySięDuszkiem.