|
Guido Sgardoli "Siódmy element"/ Wydawnictwo Akapit Press
|
Fiu, fiu ta
młodzieżowka okazała się być warta więcej, niż się po niej spodziewałam.
Właściwie, to widzę w niej same zalety. No, dobrze, może niekoniecznie podoba
mi się mało dydaktyczne podejście do palenia fajek i picia alkoholu przez
nastolatków. Ale chyba każdy z nas próbował? A ta książka jest na tyle
dojrzała, że wybaczam jej takie potknięcia. Przecież nie ma idealnych ludzi,
więc dlaczego mieliby być idealni bohaterowie?
„Siódmy element”
autorstwa Guido Sgardoliego z Wydawnictwa Akapit Press pochłonęłam duszkiem, a
jestem nastolatką z mocno zaawansowanym wskaźnikiem dojrzałości.
Pierwsze fiu, fiu. Objętość!
Ależ lubię takie cegły. Oj, tam, lubię, uwielbiam wręcz. A tu aż 693 strony
żywego tekstu. Kto w obecnych czasach pisze dla nastolatków takie tłuste
lektury? Jak to kto? Sgardoli! I robi to świetnie.
Drugie fiu, fiu.
Świetna historia. 13-letni Liam mieszka wraz z rodzicami na niewielkiej
irlandzkiej wysepce – Levermoir, zamieszkiwanej raptem przez ok. 460 osób, istny
grajdoł łamany przez wygwizdów. Któregoś majowego dnia w dość niejasnych
okolicznościach umiera matka Liama. Ojciec, rybak, większość czasu spędza na
morzu, wieczorem zalewa żale w pubie, do domu wtacza się na noc, więc z synem
zaczyna go więcej dzielić niż łączyć. A Liam przez letnie dni błąka się po
wysepce, tęskni za matką i brakuje mu uwagi ojca. Powiernikiem jego trosk staje
się latarnik, Pan Corry, może niezbyt rozmowny, ale oddany słuchacz. Jednak
pewnego dnia okazuje się, że Pan Corry również nie żyje. Z sąsiedniej wyspy
zostaje oddelegowany do wyjaśnienia sprawy detektyw O’Hara. Równolegle Liam ze
swoimi przyjaciółmi także próbuje dociec prawdy, bo w samobójstwo latarnika
zupełnie nie wierzą. Dodatkowo zauważają, że na wyspie dochodzi do coraz
większej ilości dziwnych zachowań, nieszczęść, wypadków. I jeszcze te kamienie,
które nie dość, że mają charakterystyczny wygląd i wyryte tajemnicze znaki (a Liam
znajduje je wszędzie tam, gdzie ktoś umarł), to jeszcze potrafią się ze sobą
scalać, a łączeniu elementów towarzyszy osobliwa niebieska poświata. Cała
czwórka stawia więc sobie za zadanie dowiedzieć się, co się dzieje na wyspie,
skąd się biorą kamienie i czemu służą.
Sgardoli wykorzystując
celtyckie baśnie i legendy, zbudował historię, która (mówiąc językiem
młodzieżowym) na stówę zaintryguje większość czytelników. Autor skoncentrował
się nie tylko na samym sekrecie, lecz przydał mu jeszcze niezwykle kuszącą otoczkę,
na którą składają się choćby spowita jesiennymi mgłami wyspa, smagane deszczem
zielone wzgórza, chylące się pod naporem sztormowego wiatru konary drzew,
wystające z klifowego wybrzeża ruiny zamku, ukryte wśród skał zwodnicze
bagniska, wzburzone morze rozświetlane rozproszonymi smugami światła latarni. To
poruszające piękno irlandzkich krajobrazów podkreśla dodatkowo niesamowitą atmosferę
wydarzeń z pogranicza rzeczywistości i magii. Doskonale przedstawieni są także
mieszkańcy wysepki, z ich indywidualnymi cechami. Poznamy nadętego burmistrza i
jego wypacykowaną żonę, zaglądniemy do sklepu starej zielarki, która jest chodzącą
księgą wiedzy szczególnie o dawnych mieszkańcach wyspy, dowiemy się, jakim
zwodniczym namiętnościom oddaje się szef pubu dla rybaków, a o wyprawach kutrem
i morskich połowach nie wspomnę. Relacje mieszkańców idealnie się zazębiają,
stanowiąc obraz raz lepszych, raz chłodniejszych stosunków między nimi. Przy
czym Sgardoli kolejno pozwala nam poznać historię każdego z nich – tę oficjalną
i tę znaną tylko wybranym. Obie warstwy funkcjonują obok siebie i oddają
tajemniczość osobowości, a także odsłaniają drugą twarz mieszkańców, bo zło
przecież może czaić się wszędzie, a z każdym dniem jest też coraz bliżej.
Sgardoli zręcznie pozapinał na literackie haftki drobne detale, pokazując, jak ogromny
mogą mieć wpływ na dalszy bieg wydarzeń, nawet gdy sobie nie zdajemy z tego
sprawy. W taki oto sposób stworzył panoramę wyspiarskiej, małej, lecz nader
intrygującej, społeczności, w której nic nie jest oczywiste.
Nasze serca w lot
podbijają również główni bohaterowie – Liam, który nie jest ideałem nastolatka,
niespecjalnie przykłada się do nauki, zdarza mu się wałkonić, ale jest bacznym
obserwatorem, a jego wnikliwy umysł sprawnie składa nie tylko kamienne puzzle.
Towarzyszy mu Dotty – zadziorna i niepokorna dziewczyna, nieprzebierająca w
słowach i opiniach, ale niezawodna wojowniczka. Jest też Midrius – okularnik o włosach
niemal białych jak u elfa, który chłodno analizuje fakty i jest nieocenionym
wsparciem dla towarzyszy. Paczkę uzupełnia Fionnula – wyrozumiała i empatyczna piękność,
w której podkochuje się Liam. Tak, dobrze przeczytaliście „wyrozumiała i
empatyczna”, bo ta piękność nie wpisuje się w schematy głupiutkiej
trzpiotki-pięknotki. Rozważna Fionnula świetnie wywiąże się ze swoich zadań, a
gdy ma ochotę, to i bez ceregieli z butelki spory łyk poteena, czyli
irlandzkiej wody ognistej, pociągnąć potrafi. Po prostu mocno różnorodna i
zgrana paczka przyjaciół.
Trzecie fiu, fiu.
Historia świetnie opowiedziana. Już pokrótce wcześniej wspomniałam, jak szeroki
i ciekawy obraz społeczności irlandzkiej stworzył Sgardoli. W jego wydaniu po
prostu stajemy się Irlandczykiem z krwi i kości, a Levermoir znamy lepiej niż
własną kieszeń. Sgardoli udowodnił, że nie trzeba przenosić się aż w kosmos,
nie trzeba wymyślać skomplikowanych światów czy zaświatów, by z zwyczajnym
otoczeniu działy się niezwykłe rzeczy.
Narracja wręcz iskrzy,
a opowieść lekko toczy się uliczkami miasteczka, radośnie zawija do portu, nerwowo
penetruje skalne urwiska, a dygresje głównego bohatera dodają historii głębszego
brzmienia. W efekcie dostajemy barwny i plastyczny obraz wyspy. Sgardoli
potrafi też podkręcić akcję, a gdzie trzeba trochę ją przeciągnąć, by
umiejętnie wydłużyć moment wyczekiwania na to, co za chwilę się stanie. Nie
brakuje nocnych eskapad, mgliste otoczenie samo z siebie zieje chłodem, a gdy wyczerpani
pokonujemy w ostatniej chwili groblę między Levermoir i Tech Duinn, gdy
przyjdzie nam zmagać się z lodowatą wodą, to sami zziębnięci sięgamy odruchowo
po ciepły, włochaty koc, by móc się rozgrzać.
Plusem „Siódmego
elementu” jest też zróżnicowany język, jakim posługują się nastolatkowie.
Szorstkie i buńczuczne burknięcia Dotty jaskrawie kontrastują z rzeczowymi wywodami
Midriusa, co czasami prowadzi do zabawnych sprzeczek. Jak widzicie, dialogi także
nie pozwolą Wam się nudzić.
Zastosowany przez
autora trik ze zmianą perspektywy w różnych częściach opowieści również oceniam
pozytywnie, bo wraz z nim zmienia się diametralnie nastrój, a nasza uwaga
przestawia się na inny rytm. Czujemy narastające napięcie, chwilami nawet zasycha
nam w gardle, ale ciekawość jednak bierze górę, więc nieustannie podążamy
tropami zła.
Drodzy Rodzice, to,
co teraz napiszę, może Was szczególnie ująć, bo choć rzecz dzieje się
współcześnie, to niewiele tu wirtualno-internetowych gadżetów. Raczej stanowią
drobny dodatek, swego rodzaju wspomagacz do rozwikłania zagadek i w żadnym
razie nie pochłaniają dzieciaków. Okazuje się, że na Levermoir sensacyjne
informacje potrafią się rozprzestrzeniać szybciej niż virale na Twitterze.
Czwarte i piąte fiu,
fiu. Mapka i spis postaci. Mówiłam już, że szybko stajemy się członkiem
społeczności z Levermoir. Dzieje się tak dzięki swobodnemu stylowi opowieści,
która wciąga nas po czubki uszu, stopniowo odsłaniając kolejne ciekawostki, a
dodatkowo dostajemy mapę całej wyspy z naniesionymi newralgicznymi punktami
oraz mapkę miasteczka, gdzie dzieje się akcja. Łatwo się więc zorientujemy, co kto
i gdzie akurat się znajduje. Czyli logistyka i topografia z głowy.
O obfitości postaci i
o związanych z nimi wątkach też już wspominałam, dlatego teraz tylko dodam, że
Sgardoli prezentuje kolejnych mieszkańców wyspy w odpowiednich odstępach,
abyśmy mieli czas na bliższe poznanie. Jednak w razie gdyby jakiś szczegół dotyczący
postaci nam przypadkiem umknął, to zawsze możemy sięgnąć do ściągawki, w której
mamy podpowiedź who is who.
„Siódmy element” to
powieść z przygodami, z dreszczykiem oraz z kryminalnym akcentem. Doskonale
dobrane proporcje składników między rzeczywistością a magią powodują, że
powstaje bardzo realny obraz, przez co czytelnik może mieć wrażenie, że ta
historia wydarzyła się naprawdę. Ponadto Sgardoli zadbał też o szczegóły, które
mocno przemawiają do wyobraźni i zapadają w pamięć, pozostawiając w niej swój
indywidualny ślad. Prastare podania, niewyjaśnione zjawiska, fragmenty kamiennych
napisów z menhirów to doskonała baza do snucia hipotez i wzbudzenia
zainteresowania, a stąd już tylko krok, by uruchomić czujną fantazję. Włoch zarysowuje
granicę między tym, co realne, a tym, co magiczne, tak delikatnie, że w trakcie
lektury sami ulegamy sile sugestii i przekazowi znaków, wierząc, iż stanowią
one moc, której żadne zło nie jest w stanie pokonać. W „Siódmym elemencie” wprost
zaczytałam się duszkiem, bo to kawał nie tylko świetnej historii, lecz także
świetnie opowiedzianej. No, dobrze, momentami też cierpła mi skóra, ale to
znaczy, że wczułam się w klimat, a autor osiągnął cel.
PS. Wiem, wiem.
Nadużywam słowa „świetnie”. Wiem też, że teraz mówi się „mega” zamiast „świetnie”.
Ale czy nie mówiłam, że mój młodzieżowy wiek jest dość zaawansowany? No, może
nie sięga aż czasów MEGAlitycznych… ups… No, skoro tak, to nie będę się już
dłużej ociągać „Siódmy element” nie jest świetny. „Siódmy element” jest mega!
Za egzemplarz książki
Guido Sgardoliego pt. „Siódmy element” dziękuję Wydawnictwu Akapit Press.