|
"Czytam duszkiem" książki Macieja Siembiedy - "444" oraz "Miejsce i imię" z Wydawnictwa Wielka Litera
|
Do tej pory każda z moich analiz recenzenckich
poświęcona była jednemu tytułowi. A tym razem postanowiłam odejść od dotychczasowego
zwyczaju i w jednym materiale przyjrzeć się dwóm książkom tego samego autora.
Na cel wzięłam „444” oraz „Miejsce i imię” Macieja Siembiedy. Obie należą do
tzw. cyklu o prokuratorze Jakubie Kani.
Kolejnym odstępstwem, jakie
przyjdzie mi poczynić, będzie posłużenie się w recenzji słowami polityka!
Leszek Miller powiedział kiedyś, że – przytaczam z pamięci – mężczyznę poznaje
się nie po tym, jak zaczyna, lecz po tym, jak kończy. Gdyby oceniać Siembiedę
po samym finale „444”, wynik mógłby nie usatysfakcjonować ani autora, ani
czytelników. Jeśli jednak linię mety nieco przesuniemy i w ogólnej ocenie
weźmiemy pod uwagę „Miejsce i imię”, wówczas obraz ulegnie istotnej zmianie. Odniosę
się jeszcze raz do wspomnianego polityka, który, parafrazując sam siebie,
powiedział bodajże, iż prawdziwy mężczyzna nigdy nie kończy. Dlaczego je tu
przywołuję? Ponieważ wiosną 2020 r. ukazał się trzeci tom cyklu zatytułowany „Wotum”, więc
oznacza to, że autor jeszcze nie powiedział ostatniego słowa w procesie
wymyślania casusów śledczych dla prokuratora IPN. (Lektura „Wotum” na razie
przede mną.)
A
może by Siembiedy nie oceniać przez pryzmat finału, lecz otwarcia powieści? Właściwie
czemu nie? A może prześwietlić jego dzieło kompleksowo? Rozczłonkować i z
recenzenckim animuszem poćwiartować na sceny,
rozdziały, a nawet akapity? Przecież można i tak! Łeee… kto jednak byłby chętny
do czytania takiego elaboratu? Dlatego wybiorę sobie wg własnego gustu i
uznania te zagadnienia, którymi zwyczajnie chcę się z Wami podzielić.
Skoro więc wolnoć Tomku w swoim domku, to duszkiem
zaczynam od… od komplementów, jakie potrafią prawić sobie bohaterowie
Siembiedy, bo nie są to banalne pochlebstwa, a superlatywy tkane na miarę.
Wyświechtany slogan porównujący urodę kobiecą do miliona dolarów nie jest godzien
wyjść z ust stuprocentowego dżentelmena (nawet dziś), ale przyznacie, że słowa „Pani
wygląda jak groźba bezrobocia dla chirurgów plastycznych”*) mają już
swój oryginalny styl. Jestem absolutnie przekonana, że na tego rodzaju nietuzinkowy
komplement zwróci uwagę niejedna czytelniczka. A kto wie, może nawet i
czytelnik? Ale nie tylko słodkości są ozdobą Siembiedowych dialogów. Błyszczą w
nich cięte riposty, szkli się inteligentna dedukcja, a dodatkowo w „444”
fragmenty zakotwiczone w minionych epokach autor w umiarkowany, acz umiejętny,
sposób stylizuje na język, jakim mogli posługiwać się bohaterowie ówczesnych
czasów. Tu zarzuci drobnym archaizmem, tam tchnie saraceńskim pozdrowieniem „Allah
akbar” i obraz dawnych dziejów gotowy. To szkicowanie nienachalnym
szczegółem czy celnym detalem uważam zresztą za znak rozpoznawczy Siembiedy.
Niby nic a dobarwia, niby nic a dodaje esencji, niby nic a podbija smak. Więc
powiem, że Siembiedy się nie czyta – Siembiedę czyta się ze szczegółami.
Autor lubi sobie też pospiskować,
podnieść napięcie echem ploteczki, unoszącą się famą, prastarą legendą… Im
mniej prawdopodobną, tym lepiej. Świetnie się czuje w tajemnicach i sekretach,
najlepiej międzynarodowych, a nawet interreligijnych. Do tego umiejętnie
nakłada fikcję literacką na tło rzeczywistości. Wywiady, agencje i inne tajne
służby stoją przed pisarzem otworem, a ten swobodnie czerpie z ich metod pracy
i archiwalnych zasobów. Siembieda niczym agent o najwyższym stopniu
wtajemniczenia przenika przez najbardziej strzeżone kartoteki Mosadu, ABWu, Amanu
czy Ochrany i korzysta na potrzeby fabuły z wywiadowczego know-how.
Fascynacja historią powoduje, że Siembieda
decyduje się rozgrywać swoje powieści równolegle na kilku płaszczyznach. W
„444” zahacza aż o X w., okres rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim i w Maghrebie,
a kończy w dość odległej z naszej perspektywy przyszłości, bo w XXIV w. Z kolei
„Miejsce i imię” nie obejmuje aż tak rozległych czasoprzestrzeni, lecz tu
również autor sprowadza kilka nitek czwartego wymiaru do jednego kłębka.
Rozpiętość czasowa musi pociągać za sobą wielość bohaterów. Z niektórymi z nich
autor bez sentymentu się rozstaje, mordując ich nie tylko bez skrupułów, lecz
także i bez większego żalu. Innym z kolei pozwala pobrylować dłużej na
fabularnej scenie, dzięki czemu czytelnik może przyjrzeć się ich sylwetkom bardziej wnikliwie. Ale
niewątpliwie superhero is only one, of course… i jest to nie kto
inny jak… Jakub Kania! Dociekliwy, inteligentny, oczytany, elokwentny i na
dodatek przystojny prokurator. Tak, dokładnie w takiej kolejności bym go
opisała. Jest główną postacią, bohaterem-detektywem, zwłaszcza w „444”, bo w
„Miejscu i imieniu” Siembieda przydaje mu do pary panią kapitan ABW –
konkretną, rzeczową, racjonalną i dość tajemniczą, a jej znakiem rozpoznawczym czyni
prawdy objawione jej autorstwa. Ilość postaci pojawiających się na kartach
powieści może kojarzyć się z Matejkowskimi płótnami, na których mistrz również tłumnie
umieszczał uczestników wydarzeń, mających niezbicie świadczyć o czasach świetności
i chwały Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. „Chrzest Władysława Warneńczyka”,
wokół tajemnicy którego toczy się akcja „444”, jest również tego przykładem i
wyjątkiem zarazem. Stanowi exemplum na wielość postaci i szczegółów, a jednocześnie
rzadkość, ponieważ Matejko utrwalał głównie spektakularne momenty z historii
Polski, a przecież chrzest (choćby i samego pierworodnego Jagiełły) już do
takich nie należał.
W warstwie współczesnej Siembieda
nierzadko stempluje narrację autografami z własnych poglądów, odnoszącymi się
do otaczających go realiów, dlatego od czasu do czasu przemyca sformułowania o „teutońskich
knowaniach”**) czy „przywracaniu narodowej świetności”**),
elastycznie przy tym rozkładając
akcenty. Stworzył również typ własnego szmondaka – usłużnego lizusa i (z
namaszczenia partyjnego) dyrektora w pionie śledczym IPN – Wiesława Palucha, na
którym z regularnością godną szwajcarskiego mechanizmu marki Pattek Philippe ćwiczy
szyderczą akupunkturę.
Maciej
Siembieda to stary dziennikarski wyjadacz w dobrym tego słowa znaczeniu. W swojej
karierze zawodowej z pewnością z niejednego źródła wiedzy korzystał, niejedno dane
mu było weryfikować i niejeden artykuł przyszło mu skomponować, a teraz te zdobyte i starannie oszlifowane umiejętności
profitują również w jego twórczości literackiej. Narracja Siembiedy jest potoczysta,
jej nurt nas porywa, lecz nie są to kipiące pretensjonalną gwałtownością
bystrzyce, a raczej naturalny dar panowania nad uwagą czytelnika i kierowania jej w te miejsca opowieści,
które akurat zamierza uwypuklić. Z precyzją samego Wilhelma Tella trafia słowem
w sedno. Ponadto historyczne wycieczki, które jak synapsy wwiercają się w trzon
narracji, pozwalają mu dawać upust swojej erudycji w tematach mu bliskich. I myślę,
że nie podlega dyskusji, iż intryguje także dystyngowanym językiem w tonie
galanterii z czasów, kiedy kultura i inteligencja stanowiły cechy
uznawane za wartościowe. Dodałabym także, że Siembieda ma talent do zwartego
budowania postaci i scen w taki sposób, by niczym zatrzymane w kadrze
odwzorowywały się w wyobraźni czytelnika.
Osobiście wyżej stawiam „Miejsce i
imię” niż „444”. To ostatnie nieoczekiwanie sprawiło mi zawód zakończeniem. Mam
wrażenie, że Siembieda zbyt mocno napompował balon napięcia. Bańka z każdą
sceną pęczniała i pęczniała, aż w końcu pękła, co w efekcie sprowadziło się do
tego, że zapowiadana wielka rewelacja okazała się niewielką sensacyjką. Z tego
epizodu Siembieda błyskawicznie wyciągnął wnioski, bo w „Miejscu i imieniu” nie
ma nawet śladu po wcześniejszym zgrzycie.
Wracając do
słów Leszka Millera, sami widzicie, że pytanie, gdzie jest koniec, okazuje się
być jak najbardziej zasadne, bo od odpowiedzi na nie może zależeć całokształt
oceny. Ale przypominam też, że Siembieda nie postawił jeszcze definitywnie kropki
nad losami Jakuba Kani, bo na rynku ukazało się „Wotum” – trzecia część serii.
Natomiast od 9 listopada 2020 r. w jednej z regionalnych rozgłośni radiowych
można cieszyć się „Wotum” także w formie radiobooka (informacja dla miłośników
czystości języka polskiego: radiobook to po naszemu słuchowisko😊).
Moją uwagę na cykl o Jakubie Kani skierowała Iwona
Niezgoda – organizatorka niezależnego plebiscytu literackiego pn. „Brakująca
Litera”, w którym nomen omen główną nagrodę w pierwszej edycji zdobył Maciej Siembieda
za „444”.
Wcześniej miałam okazję recenzować też "Gambit" Macieja Siembiedy. Recenzję tego tytułu znajdziecie w linku poniżej:
Maciej Siembieda "Gambit"
*) cytat z książki Macieja Siembiedy pt. „444” z Wydawnictwa
WIELKA LITERA
**) cytaty z książki Macieja Siembiedy pt. „Miejsce i
imię” z Wydawnictwa WIELKA LITERA