Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania gambit, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania gambit, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty

18/02/2020

Maciej Siembieda "Gambit" z Wydawnictwa AGORA

Okładka książki Macieja Siembiedy pt. "Gambit" w tomacji czarno-białem z czerwonym tytułem
Maciej Siembieda "Gambit"
z Wydawnictwa AGORA

„Gambit” Macieja Siembiedy zagościł w moim czytniku na bardzo krótko. Dlaczego? Bo fabuła pochłonęła mnie od pierwszych stron i to było zaledwie mgnienie, gdy doczytałam końcowe zdanie. Na dłużej tylko oderwał mnie od książki nieplanowany wyjazd. Nawet przemknęła mi przez głowę wówczas chytra myśl, że może jednak wykoncypuję przekonywujące usprawiedliwienie i przesunę spotkanie, by najpierw rozprawić się z wojenną zawieruchą, jednak klops… nie było takiej możliwości, zatem po powrocie dobrałam się do lektury ze zdwojonym zacięciem.
Autor podzielił opowieść na dwie zasadnicze części, które zatytułował odpowiednio „Czarne” i „Białe”. „Czarne” obejmuje okres 1939-1946 i rozgrywa się przede wszystkim w Polce, zaś „Białe” to głównie Monachium po 1966 r. Może to nawiązanie do wydarzeń? A może do kolorów figur szachowych? Hm… a ty się czytelniku męcz…
Debiut. Listopad 1966. Polska. Po pracownika wrocławskiego Motozbytu, obywatela Jerzego Ostrowskiego, przychodzi dwóch smutnych panów, którzy pakują go w czarną wołgę i po całonocnej podróży przewożą do specjalnie strzeżonego ośrodka, gdzie tenże obywatel ma rozegrać kilka meczy szachowych z nieznanym mu Rosjaninem. Jerzy jest przekonany, że tajniacy przyszli wykonać na nim wyrok z zemsty za brata, żołnierza AK, który mocno naraził się powojennym władzom. Zaraz po podsyceniu emocji Siembieda bezceremonialnie dokonuje retrospekcji i przenosi nas w czasy II wojny światowej, nie zważając na stropionego niezaspokojoną ciekawością czytelnika. (Cóż więc począć? Zaczęłam uprawiać tzw. cwaniactwo czytelnicze, czyli doczytałam sobie parę stron tu, parę stron tam, by choć odrobinkę udobruchać chochlika niecierpliwości.) Teraz z kolei główne skrzypce gra młoda Wanda Kuryło, pracownica wywiadu AK, której przychodzi mieć za dowódcę – jak się później dowiemy – zdrajcę Ludwika Kalksteina, pseudonim „Hanka”. Po wojnie dziewczyna zostanie agentką wywiadu amerykańskiego i okaże się tylko kwestią czasu, kiedy, jak i gdzie autor powiąże ją z mistrzem szachowym. A, i Kalkstein, oczywiście, też jeszcze wypłynie. Zagadkowych przeszkód, niejasnych działań, splątanych uczuć będzie w tych niespokojnych czasach bez liku.
Siembieda wykorzystał fikcję do popularyzacji prawdy, bo inspiracją do napisania książki z elementami konspiracyjnej dramaturgii, wojennej miłości i  szpiegowskiej sensacji stała się historia braci Arłamowskich, a jej literacką kompozycję autor zręcznie sformatował do kształtu zbliżonego do partii szachów. W otwarciu rozgrywki zarysował tajemnicę minionych lat i aktualne położenie bohatera, który przesiąkł typowym dla epoki nerwowym strachem o swoją przyszłość. W grze środkowej czarne dominują, stopniowo spychając przeciwnika do skraju szachownicy. Pojawiają się nowe piony, zaskakujące ruchy, roszady, zasadzki, niejednoznaczne zachowania postaci. AK, miesza się z WiNem, Brygadą Świętokrzyską, gestapo i NKWD. W grze końcowej białe odzyskują po pierwotnych stratach prowadzenie, wkracza wywiad zagraniczny, a gambitowe zagrywki przynoszą efekty. Niejasności zostają rozwiane, zagrożenie mija, dochodzi do przełamania i rozpracowania działań przeciwnika.
Wypracowane dziennikarskie pióro Siembiedy znać w każdej scenie. Krótkie, syntetyczne opisy nie zwalniają tempa akcji i nie rozpraszają czytelnika, a są na tyle treściwe, by nadać albo kolorytu epoce, albo podbić emocje, albo też podtrzymać napięcie. Okres II wojny światowej ubarwia solidna doxa na nadgarstku, riksze turkoczą po warszawskim bruku, czerniakowscy galanci noszą bryczesy czy szpanują w apaszowskich cyklistówkach w kratę. Bawimy w Cafe Bodo, gdzie występowali Fogg i Ćwiklińska* (* w dużym uproszczeniu ówcześni celebryci), randkujemy w jasielskiej Glorietce, nie brak też miejsc bezpośrednio bliskich autorowi, jak starachowicka restauracja Spytkowskiego. Z kolei czas nowego ładu wypełniają towarzysze z bezpieki w charakterystycznie bezbarwnych strojach, aktywiści zaczytują się „Gazetą Robotniczą” czy nieco bardziej liberalnym „Słowem Polskim”, a wszystko po to, by w imię sprawiedliwości ludowej położyć kres kapitalistycznym wyzyskiwaczom.
Autor równie dobrze czuje się w dialogach. W zależności od potrzeb podszywa je inteligentną drwiną lub złośliwostką, od czasu do czasu dorzuca wojskowo-szpiegowski żargon, przykuwając uwagę czytelnika na tyle skutecznie, że ten z zainteresowaniem czeka na kolejne posunięcie. A Siembieda umiejętnie manewruje pionami i efektami ich działań. Niejednokrotnie niemal szachuje zaskoczeniem, by następnie ze stoickim, przepraszam, ze spokojem godnym mistrza szachowego przejść do sceny z niewinnymi lub mało znaczącymi szczegółami, usypiając naszą czujność przed kolejnym zabiegiem, jakim nas za moment uraczy.
Końcowe sceny wprawdzie nie są powiązane tak wyraźnymi zależnościami przyczynowo-skutkowymi, jak to było wcześniej, wydaje się raczej, że Siembieda wprowadza je dla uzyskania efektu urozmaicenia i odroczenia momentu scalenia wątków dla wykonania ostatecznego ruchu wieńczącego partię. Może nawet nie każdy odbiorca odczuje to rozluźnienie fabuły, bo faktem jest, że Siembieda wprawnie dobiera sytuacje powszechnie znane, jak atak terrorystyczny podczas letnich igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 lub finałowy mecz piłki nożnej tamże, kiedy Polacy zdobyli złoty medal (a futbol to przecież sport narodowy), by tylko zaoferować czytelnikowi poruszającą rozrywkę wpisaną w fikcję z domieszką dużej dawki wiarygodności.
Osobiście brakowało mi rozwinięcia dwóch motywów, które Siembieda dość zdecydowanie nakreślił, pobudzając na nie tym samym mój apetyt. Chodzi o postać Ludwika Kalksteina i umiejętności snajperskie Wandy Kuryło. Liczyłam, że Kalkstein stanie się antybohaterem z większą siłą sprawczą, niż tylko postacią spinającą powieść konstrukcyjną klamrą. Natomiast w przypadku Wandy spodziewałam się, że Siembieda wykorzysta jej zdolności strzelca wyborowego do budowania wokół nich dalszych odsłon. Niezależnie od moich niezaspokojonych oczekiwań i nadziei „Gambit” nie traci przez to na atrakcyjności. Ale może to też zamierzony manewr szachisty?
Maciej Siembieda dokonał przeszczepu prawdziwej historii do starannie skrojonej fikcji, wcześniej jednak musiał wykonać kawał rzetelnej pracy reporterskiej przy sprawdzaniu i weryfikowaniu materiałów historycznych. W efekcie „Gambit” oferuje rozgrywkę na poziomie pozwalającym skutecznie angażować czytelników w odkrywanie sekretów gorzkich czasów wojny wraz z okresem „smuty” po odzyskaniu niepodległości. 
 Materiał recenzencki dot. pozostałych książek Macieja Siembiedy znajdziecie w linku poniżej. Przed Wami "444" oraz "Miejsce i imię". 

17/11/2020

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Maciej Siembieda

 Maciej Siembieda jest z wykształcenia polonistą i politologiem. Pracował jako dziennikarz, publicysta oraz reportażysta. Od paru lat znany jest czytelnikom jako autor powieści sensacyjnych, w których umiejętnie przeplata fakty historyczne z fantazją literacką. Spod jego pióra wyszedł, m.in. „Gambit” oraz seria o prokuratorze Jakubie Kani. Na cykl składają się „444”, „Miejsce i imię” oraz „Wotum”. Zarówno „Gambit”, jak i „444” oraz „Miejsce i imię” miałam okazję przeczytać i dla Was zrecenzować. Materiał o książkach znajdziecie w odnośnikach poniżej:

Maciej Siembieda "Gambit"

Maciej Siembieda "444" oraz "Miejsce i imię"

Jak widzicie, Maciej Siembieda był już pośrednio obecny na duszkowych stronach. A teraz miałam przyjemność także gościć autora w „Rozmowach z Duszkiem”. Dyskutowaliśmy nie tylko o książkach. Przyjrzeliśmy się także reportażom, ich roli komunikacyjnej. Przy tej okazji nie można było nie wspomnieć o Ryszardzie Kapuścińskim czy Hannie Krall. Było także o niemodnych trendach, nudnych bohaterach literackich i do czego potrzebna im egzema😊. Sprawdziliśmy, dokąd prowadzą religijne korzenie (nie tylko Jakuba Kani) i w jaki sposób Maciej Siembieda rewitalizował Jasło w „Gambicie”. I wreszcie mam dla Was również wisienkę na torcie! Będziecie mogli na własne oczy zobaczyć materiał, jaki pisarz zebrał do swoich książek.

Zapraszam Was do obejrzenia i wysłuchania rozmowy z Maciejem Siembiedą.


Maciej Siembieda - gość "Rozmów z Duszkiem"

13/11/2020

Maciej Siembieda - "444" oraz "Miejsce i imię" z Wydawnictwa WIELKA LITERA

Na ekranie laptopa wyświetlają się okładki e-booków "444" i "Miejsce i imię" Macieja Siembiedy, na klawiaturze siedzi maskotka "Czytam duszkiem"
"Czytam duszkiem" książki
Macieja Siembiedy - "444" oraz "Miejsce i imię"
z Wydawnictwa Wielka Litera

Do tej pory każda z moich analiz recenzenckich poświęcona była jednemu tytułowi. A tym razem postanowiłam odejść od dotychczasowego zwyczaju i w jednym materiale przyjrzeć się dwóm książkom tego samego autora. Na cel wzięłam „444” oraz „Miejsce i imię” Macieja Siembiedy. Obie należą do tzw. cyklu o prokuratorze Jakubie Kani.

            Kolejnym odstępstwem, jakie przyjdzie mi poczynić, będzie posłużenie się w recenzji słowami polityka! Leszek Miller powiedział kiedyś, że – przytaczam z pamięci – mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, lecz po tym, jak kończy. Gdyby oceniać Siembiedę po samym finale „444”, wynik mógłby nie usatysfakcjonować ani autora, ani czytelników. Jeśli jednak linię mety nieco przesuniemy i w ogólnej ocenie weźmiemy pod uwagę „Miejsce i imię”, wówczas obraz ulegnie istotnej zmianie. Odniosę się jeszcze raz do wspomnianego polityka, który, parafrazując sam siebie, powiedział bodajże, iż prawdziwy mężczyzna nigdy nie kończy. Dlaczego je tu przywołuję? Ponieważ wiosną 2020 r. ukazał się trzeci tom cyklu zatytułowany „Wotum”, więc oznacza to, że autor jeszcze nie powiedział ostatniego słowa w procesie wymyślania casusów śledczych dla prokuratora IPN. (Lektura „Wotum” na razie przede mną.)

            A może by Siembiedy nie oceniać przez pryzmat finału, lecz otwarcia powieści? Właściwie czemu nie? A może prześwietlić jego dzieło kompleksowo? Rozczłonkować i z recenzenckim animuszem poćwiartować na sceny, rozdziały, a nawet akapity? Przecież można i tak! Łeee… kto jednak byłby chętny do czytania takiego elaboratu? Dlatego wybiorę sobie wg własnego gustu i uznania te zagadnienia, którymi zwyczajnie chcę się z Wami podzielić.

Skoro więc wolnoć Tomku w swoim domku, to duszkiem zaczynam od… od komplementów, jakie potrafią prawić sobie bohaterowie Siembiedy, bo nie są to banalne pochlebstwa, a superlatywy tkane na miarę. Wyświechtany slogan porównujący urodę kobiecą do miliona dolarów nie jest godzien wyjść z ust stuprocentowego dżentelmena (nawet dziś), ale przyznacie, że słowa „Pani wygląda jak groźba bezrobocia dla chirurgów plastycznych”*) mają już swój oryginalny styl. Jestem absolutnie przekonana, że na tego rodzaju nietuzinkowy komplement zwróci uwagę niejedna czytelniczka. A kto wie, może nawet i czytelnik? Ale nie tylko słodkości są ozdobą Siembiedowych dialogów. Błyszczą w nich cięte riposty, szkli się inteligentna dedukcja, a dodatkowo w „444” fragmenty zakotwiczone w minionych epokach autor w umiarkowany, acz umiejętny, sposób stylizuje na język, jakim mogli posługiwać się bohaterowie ówczesnych czasów. Tu zarzuci drobnym archaizmem, tam tchnie saraceńskim pozdrowieniem „Allah akbar” i obraz dawnych dziejów gotowy. To szkicowanie nienachalnym szczegółem czy celnym detalem uważam zresztą za znak rozpoznawczy Siembiedy. Niby nic a dobarwia, niby nic a dodaje esencji, niby nic a podbija smak. Więc powiem, że Siembiedy się nie czyta – Siembiedę czyta się ze szczegółami.

            Autor lubi sobie też pospiskować, podnieść napięcie echem ploteczki, unoszącą się famą, prastarą legendą… Im mniej prawdopodobną, tym lepiej. Świetnie się czuje w tajemnicach i sekretach, najlepiej międzynarodowych, a nawet interreligijnych. Do tego umiejętnie nakłada fikcję literacką na tło rzeczywistości. Wywiady, agencje i inne tajne służby stoją przed pisarzem otworem, a ten swobodnie czerpie z ich metod pracy i archiwalnych zasobów. Siembieda niczym agent o najwyższym stopniu wtajemniczenia przenika przez najbardziej strzeżone kartoteki Mosadu, ABWu, Amanu czy Ochrany i korzysta na potrzeby fabuły z wywiadowczego know-how.

            Fascynacja historią powoduje, że Siembieda decyduje się rozgrywać swoje powieści równolegle na kilku płaszczyznach. W „444” zahacza aż o X w., okres rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim i w Maghrebie, a kończy w dość odległej z naszej perspektywy przyszłości, bo w XXIV w. Z kolei „Miejsce i imię” nie obejmuje aż tak rozległych czasoprzestrzeni, lecz tu również autor sprowadza kilka nitek czwartego wymiaru do jednego kłębka. Rozpiętość czasowa musi pociągać za sobą wielość bohaterów. Z niektórymi z nich autor bez sentymentu się rozstaje, mordując ich nie tylko bez skrupułów, lecz także i bez większego żalu. Innym z kolei pozwala pobrylować dłużej na fabularnej scenie, dzięki czemu czytelnik może przyjrzeć się ich sylwetkom bardziej wnikliwie. Ale niewątpliwie superhero is only one, of course… i jest to nie kto inny jak… Jakub Kania! Dociekliwy, inteligentny, oczytany, elokwentny i na dodatek przystojny prokurator. Tak, dokładnie w takiej kolejności bym go opisała. Jest główną postacią, bohaterem-detektywem, zwłaszcza w „444”, bo w „Miejscu i imieniu” Siembieda przydaje mu do pary panią kapitan ABW – konkretną, rzeczową, racjonalną i dość tajemniczą, a jej znakiem rozpoznawczym czyni prawdy objawione jej autorstwa. Ilość postaci pojawiających się na kartach powieści może kojarzyć się z Matejkowskimi płótnami, na których mistrz również tłumnie umieszczał uczestników wydarzeń, mających niezbicie świadczyć o czasach świetności i chwały Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. „Chrzest Władysława Warneńczyka”, wokół tajemnicy którego toczy się akcja „444”, jest również tego przykładem i wyjątkiem zarazem. Stanowi exemplum na wielość postaci i szczegółów, a jednocześnie rzadkość, ponieważ Matejko utrwalał głównie spektakularne momenty z historii Polski, a przecież chrzest (choćby i samego pierworodnego Jagiełły) już do takich nie należał.

            W warstwie współczesnej Siembieda nierzadko stempluje narrację autografami z własnych poglądów, odnoszącymi się do otaczających go realiów, dlatego od czasu do czasu przemyca sformułowania o „teutońskich knowaniach”**) czy „przywracaniu narodowej świetności”**), elastycznie przy tym rozkładając akcenty. Stworzył również typ własnego szmondaka – usłużnego lizusa i (z namaszczenia partyjnego) dyrektora w pionie śledczym IPN – Wiesława Palucha, na którym z regularnością godną szwajcarskiego mechanizmu marki Pattek Philippe ćwiczy szyderczą akupunkturę.

            Maciej Siembieda to stary dziennikarski wyjadacz w dobrym tego słowa znaczeniu. W swojej karierze zawodowej z pewnością z niejednego źródła wiedzy korzystał, niejedno dane mu było weryfikować i niejeden artykuł przyszło mu skomponować, a teraz te zdobyte i starannie oszlifowane umiejętności profitują również w jego twórczości literackiej. Narracja Siembiedy jest potoczysta, jej nurt nas porywa, lecz nie są to kipiące pretensjonalną gwałtownością bystrzyce, a raczej naturalny dar panowania nad uwagą czytelnika i kierowania jej w te miejsca opowieści, które akurat zamierza uwypuklić. Z precyzją samego Wilhelma Tella trafia słowem w sedno. Ponadto historyczne wycieczki, które jak synapsy wwiercają się w trzon narracji, pozwalają mu dawać upust swojej erudycji w tematach mu bliskich. I myślę, że nie podlega dyskusji, iż intryguje także dystyngowanym językiem w tonie galanterii z czasów, kiedy kultura i inteligencja stanowiły cechy uznawane za wartościowe. Dodałabym także, że Siembieda ma talent do zwartego budowania postaci i scen w taki sposób, by niczym zatrzymane w kadrze odwzorowywały się w wyobraźni czytelnika.

            Osobiście wyżej stawiam „Miejsce i imię” niż „444”. To ostatnie nieoczekiwanie sprawiło mi zawód zakończeniem. Mam wrażenie, że Siembieda zbyt mocno napompował balon napięcia. Bańka z każdą sceną pęczniała i pęczniała, aż w końcu pękła, co w efekcie sprowadziło się do tego, że zapowiadana wielka rewelacja okazała się niewielką sensacyjką. Z tego epizodu Siembieda błyskawicznie wyciągnął wnioski, bo w „Miejscu i imieniu” nie ma nawet śladu po wcześniejszym zgrzycie.

Wracając do słów Leszka Millera, sami widzicie, że pytanie, gdzie jest koniec, okazuje się być jak najbardziej zasadne, bo od odpowiedzi na nie może zależeć całokształt oceny. Ale przypominam też, że Siembieda nie postawił jeszcze definitywnie kropki nad losami Jakuba Kani, bo na rynku ukazało się „Wotum” – trzecia część serii. Natomiast od 9 listopada 2020 r. w jednej z regionalnych rozgłośni radiowych można cieszyć się „Wotum” także w formie radiobooka (informacja dla miłośników czystości języka polskiego: radiobook to po naszemu słuchowisko😊).

Moją uwagę na cykl o Jakubie Kani skierowała Iwona Niezgoda – organizatorka niezależnego plebiscytu literackiego pn. „Brakująca Litera”, w którym nomen omen główną nagrodę w pierwszej edycji zdobył Maciej Siembieda za „444”. 

Wcześniej miałam okazję recenzować też "Gambit" Macieja Siembiedy. Recenzję tego tytułu znajdziecie w linku poniżej: 

Maciej Siembieda "Gambit"

*) cytat z książki Macieja Siembiedy pt. „444” z Wydawnictwa WIELKA LITERA

**) cytaty z książki Macieja Siembiedy pt. „Miejsce i imię” z Wydawnictwa WIELKA LITERA