|
Ignacy Karpowicz "Sońka"/ Wydawnictwo Literackie |
„Sońka” Ignacego Karpowicza pochłonęła mnie bez reszty, bez przerw i bez jakichkolwiek
oczekiwań wobec lektury. Zanurzyłam się w niej żarłocznie. Zachłystywałam się
sformułowaniami, zagarniałam chciwie kolejne sceny, które wcinały się w umysł.
Gdy skończyłam, prawie się oblizałam. Zachwycona, zdziwiona, zadowolona z
dokonanego wyczynu. Odetchnęłam, odstawiłam na chwilę, by ochłonąć i… następnego
dnia sięgnęłam po nią znowu. Już wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Mój
głód został zaspokojony, już przeżyłam wrażenia, nie musiałam się więc spieszyć
w obawie, że ktoś może mi wyrwać przyjemność z rąk. Teraz mogłam na spokojnie i
z wyrafinowaniem zanurzać się w treść, dawkować ją porcjami, miesić w głowie słowa,
powtarzać je, by wyryły się w pamięci na dłużej, dokładać i żuć ze smakiem. Za
pierwszym razem to była lektura wygłodniałego czytelnika rzucającego się dziko
na literacką strawę, za drugim razem to była niespieszna uczta delicjusza,
który doskonale wie, z jak wykwintnymi doznaniami artystycznymi przyjdzie mu
obcować.
Karpowicz
w sposób z pozoru przypominający klimaty baśniowych opowieści splata los
starowinki Sońki i współczesnego yuppie Igora, wziętego reżysera. Trafią na
siebie przypadkiem na poboczu piaszczystej drogi. Ona prowadzi z pastwiska
krowę do skromnego obejścia. Jemu psuje się luksusowe auto i na dodatek brak
zasięgu telefonii komórkowej. Bezradny dołącza do wiejskiego korowodu. Idą
razem. On słucha. Ona opowiada. Jednak to, co pierwotnie we wspomnieniach
kobiety zapowiadało się na romantyczną miłość, zaczyna się zabarwiać rdzawą
czerwienią krwi, żółcią skrywanych zawiści, czernią wojennych masakr. Wydawałoby
się, że oddalone od biznesowej gonitwy i wielkomiejskiego blichtru Podlasie wraz
z upływem sennie przemijających pór roku zdążyło już zapomnieć o tym, co działo
się w sercach i umysłach mieszkańców dawno, dawno temu. Tymczasem nieoczekiwane
spotkanie Sońki i Igora okazuje się być oswobadzającym katalizatorem dla obojga
bohaterów. U każdego z nich pamięć odżywa w zupełnie inny sposób.
Powieść
Karpowicza jest wielopłaszczyznowa. Znajdziemy w niej tak miły sercu i łatwo
uchwytny wątek miłości. Znajdziemy nić tragicznych przypadków, ludzkie
namiętności i rodzicielskie grzechy. Znajdziemy nie tylko wojenne okrucieństwo
czy religijny i narodowy tygiel powiązań sąsiedzkich. Znajdziemy wreszcie tradycję,
odnowę i przemianę. Ja natomiast chciałabym się skupić na sposobie, w jaki do zwierzeń
głównej bohaterki podchodzi sam autor, który ze źródłowej historii Sońki tworzy
wtórną opowieść o niej samej. Igor jako reżyser dokonuje bowiem przełożenia
zasłyszanej historii na adaptację sceniczną. W nurt przejmujących wspomnień wkrada się twór
sztuczny z technicznymi didaskaliami o oświetleniu, rekwizytach czy szczegółach
scenografii. Prywatne wyznanie zaczyna przybierać charakter przedstawienia na potrzeby
szerokiej publiczności. Widzowie i krytycy będą się mu teraz przypatrywać z
dystansem i chłodno analizować z perspektywy teatralnych foteli. Mam wrażenie,
że tą inscenizacją Karpowicz celowo przełamuje płynność pierwowzoru, jakby drażnił
się z odbiorcą, nie pozwalając mu w pełni nasycić się nastrojem chwili. Próbując
oddać autentyk stworzony przez życie, buduje duplikat zrekonstruowany przez ziemskiego
sztukmistrza. Prawdę powiedziawszy, nie jest to jedyny przykład, gdy do głosu
dochodzi dwoistość, ale niewątpliwie jeden z najbardziej wyraźnych.
„Sońka”
to książka nieobszerna, liczy sobie zaledwie dwieście stron, ale autor zmieścił
w niej bogactwo tematyki, która na długo zapada w pamięć. Zalega w niej
kamieniem i odzywa się, wydawałoby się, w zupełnie nieoczekiwanych momentach, ponieważ
postać kobiety potrafi wyłonić się niczym drżący obraz wymykający się spod przymkniętych
powiek. Takie doznania przytrafiają mi się też czasami po lekturze Myśliwskiego
czy Kolskiego. Choć stylistycznie inni, to moja reakcja na nich okazuje się być
podobna.
Uważam,
że Ignacy Karpowicz stworzył niesamowitą historię i opatrzył ją w oryginalny
sposób. Zachwyca język powieści. Jest jak miękka i podatna tkanka, którą autor z
lubością nagina, kształtuje, rzeźbi. Raz rozluźniona, innym razem zwarta, sprawia
wrażenie zupełnie bagatelnego narzędzia użytego do doniosłych momentów. Efekt? Świetny.
Dawno nie czytałam książki,
która zrobiłaby na mnie tak mocne wrażenie jak „Sońka” Karpowicza, bo „Sońka”
to lektura piękna. Piękna stylistyką, krystaliczną aurą, którą wokół siebie
wytwarza, paletą otaczających słów i czystością bezwarunkowej miłości. Ale „Sońka”
to również lektura bezwzględnie okrutna. Okrutna bagażem wielonarodowych
demonów, ciężarem ludzkich żądz, a nawet brzemieniem kobiecości. Łącząc te
przeciwstawne cechy, Karpowicz przekazał historię, która w równym stopniu oczarowuje,
co niepokoi. Czytajcie więc „Sońkę”, bo naprawdę warto.
Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie.
"Sońka" Ignacego Karpowicza ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
W grafice wykorzystano elementy wektorowe ze zbiorów Freepik.