Radosław Lewandowski "Australijskie piekło" |
Na „Australijskie piekło”
Radosława Lewandowskiego skusiło mnie tło historyczne jego powieści. I choć
jestem miłośniczką dziejów dawnych, to akurat nie tę cechę uważam za największy
atut książki.
„Australijskie piekło”
opowiada o wyprawie Batavii, statku należącego do Holenderskiej Kompanii
Wschodnioindyjskiej, który na przełomie lat 1628/1629 wyruszył w swój dziewiczy
rejs na Jawę. Niestety nigdy tam nie przybił, ponieważ w wyniku knowań
niektórych członków załogi zboczył z kursu i tak nieszczęśliwie osiadł na rafie
niedaleko zachodnich wybrzeży Australii, że w niedługim czasie zatonął, a wraz
z nim jego drogocenny ładunek. Duża część załogi i pasażerów, w tym kobiety i
dzieci, ewakuowała się na pobliskie wyspy. Inna część, po bezowocnych
poszukiwaniach na archipelagu wody pitnej, zdecydowała się popłynąć na szalupie
ratunkowej po pomoc. Zanim jednak dotarli do cywilizacji i wrócili ze
wsparciem, wśród rozbitków na wyspie na czoło wysunął się samozwańczy watażka,
skrzyknął podległą mu bandę i obwołał się admirałem, a następnie terroryzował i
niewolił pozostałych przy życiu, wszelkie objawy nawet drobnego
nieposłuszeństwa karząc śmiercią. Niewielu udało się przetrwać. Chyba żadna
wyobraźnia nie jest w stanie wymyślić tego, czym uczestników wyprawy zszokowało
życie. Tak można by podsumować całość wydarzeń. Niestety, podróż do Nowego
Świata, zamiast okazać się bajką, przyniosła ze sobą ohydę dobrze sprawdzoną już
na Starym Kontynencie.
Może zacznę od plusów.
Radosław Lewandowski ma świetne wyczucie słowa. Jego bohaterowie posługują się
soczystym językiem, miejscami stylizowanym na starszy, ale jakby wyłożonym
współczesną podszewką, a szorstkie męskie rozmowy poprzerastane są marynarskimi
epitetami. Niech „obwisłe cycki meduz” posłużą tu za drobny przykład. Całość jednak
nie przybiera wulgarnego wydźwięku, a wręcz przeciwnie jest energicznie krzepka
i wpisuje się w potrzebę chwili. Nie brak też chwytliwych wywodów na temat
religii i choć to zaledwie XVII w. Lewandowski pozwolił spojrzeć swoim
bohaterom na wiele kwestii dotyczących wiary w zadziwiająco aktualny sposób.
Nie inaczej dzieje się z
opisami. Zarówno batalistyczne oblężenie Grolle, jak i bitwa morska z
hiszpańskim galeonem, a także międzywyspiarskie potyczki wypadają bardzo
naturalnie kompozycyjnie. Wydarzenia widzimy nad wyraz dokładnie, dudnią huki wystrzałów,
zapach duszącego prochu drażni nam nozdrza i niemal uchylamy się od razów,
które za chwilę spadną na naszą głowę, o ile w porę nie zareagujemy. Na lądzie
czy na oceanie Lewandowski potrafi dać odpór wrogowi w sposób zdecydowany i
plastyczny.
Ponadto „Australijskiemu
piekłu” Lewandowski nie poskąpił ilości wydarzeń, czytelnik nie będzie mógł więc
narzekać na mnogość scen, tym bardziej że autor upodobał sobie czynami, a nie
słowami charakteryzować swoich bohaterów. Tych też tu nie brakuje. Momentami
niemal prawie się w nich gubiłam. Żaden z głównych uczestników wyprawy
charakterologicznie nie wypada blado. Mogą to być typki spod ciemnej gwiazdy, mogą
nie wzbudzać sympatii, a szaleństwo niektórych odstraszać, ale braku
wyrazistości nie można im zarzucić.
Oprawa graficzna również
zasługuje na pochwałę. Stylizowana mapa z trasą rejsu, czcionka o lekko kaligraficznym
kroju jakby tyle co wyszła spod gęsiego pióra oraz delikatna apla z przebijającymi
się fragmentami kartografii rozbudzają wyobraźnię, zanim jeszcze zdążymy zatopić
się w narrację na dobre.
Do czego więc się doczepię?
A no, po pierwsze do tego tła historycznego, które mnie skusiło. Niby jest, ale
liczyłam na więcej. Samo uplasowanie akcji w przeszłości i oparcie powieści na
prawdziwym wydarzeniu historycznym, to nieco za mało bym mogła powiedzieć, że
mój apetyt na dziejowe detale zostanie zaspokojony. Wprawdzie Lewandowski
dołożył na zakończenie rozdział o geopolityce, jednak to trochę tak jakby z
sernika powyciągać rodzynki i jeść je osobno.
Druga rzecz, której mi było
mało, to spoiwo. Jak wspominałam, Lewandowski nie poskąpił na ilości scen, na
ilości bohaterów, wydarzeń też jest tu naprawdę sporo. Być może tak mocno
skupił się na pierwszym planie, na tym, co najważniejsze, że nieco mniej
naświetlił osnowę? Nie umiałam dopatrzyć się między scenami wypełniacza,
emocjonalnego spoiwa, porządnego podkładu intrygi i może przez to nie
potrafiłam wychwycić napięcia, które powinno przecież ściskać mi żołądek wraz z
rozwojem akcji.
Bohaterowie „Australijskiego
piekła” to niewątpliwie postaci z krwi i kości, sprawiający wrażenie
autentycznych. Jednak Lewandowski, dając im solidną cielesną obudowę, jednocześnie
nie zajrzał im zbyt dokładnie pod skórę. Tylko czasami i tylko na chwilę
majstruje w ich wnętrzu. Za mało mi było ich emocji i wewnętrznych przemyśleń.
Gdy tylko autor zahaczał o ich świat duchowy, równie szybko zaraz robił krok
wstecz. A myślę, że w tym obszarze Lewandowski miałby równie wiele istotnych
kwestii do powiedzenia, jak w pozostałych. Toż dopiero mogłaby nas ogarnąć
trwoga, gdybyśmy poznali myśli zdeprawowanego Kornelisza (pomyleńca, który
obwołał się niepodzielnym władcą wyspy i
uosabia XVII-wieczną wersję psychopaty terrorysty).
Mimo pewnego niedosytu
podczas lektury mogę chyba podsumować, że Radosław Lewandowski podjął wyzwanie
stworzenia z „Australijskiego piekła” swoistego marynistycznego widowiska. Na sztormową
próbę wystawił w nim nie tyle statek (zatopione kufry ze złotem i inne cenne
precjoza warte były fortunę), co przede wszystkim samych bohaterów, którzy w diabelskiej
wyprawie stracili umiar, cześć, honor, a inni nawet życie. Los sobie
bezceremonialnie zakpił z ich wyobrażeń o sobie, a każąc im poświęcić szczytne ideały,
nie dał nic na osłodę, bo przecież wybór między złym a gorszym to z założenia alternatywa
tragiczna.
Jako ciekawostkę powiem
jeszcze, że „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego zdobyło główną
nagrodę w piątej edycji konkursu literackiego „Brakująca Litera”.