|
Doris Lessing "The Grass Is Singing"/ "Trawa śpiewa" |
Jakiś czas temu czytałam “Lato przed zmierzchem”
Doris Lessing i tak mnie ujął styl opowieści, że postanowiłam sięgnąć po
kolejną autorstwa noblistki. Kolejna okazała się w rzeczywistości pierwszą, bo
„The Grass Is Singing” to debiut literacki Brytyjki. Trochę więc pokrętnie
zaznajamiałam się z twórczością Lessing. A już gdy tylko dowiedziałam się, że
biblioteka dysponuje tekstem oryginalnym, czyli w języku angielskim, aż się
oblizałam. Zaiste moje maniery czasami mnie samą napawają ogromnym zdziwieniem.
Następna lektura to będzie… kurs ogłady, hihihi…
Akcja
„The Grass Is Singing” rozgrywa się na przełomie lat trzydziestych i
czterdziestych ubiegłego wieku w dawnej Rodezji (obecnie Zimbabwe). Bohaterką
jest ok. 30 letnia biała kobieta (kolor skóry ma tu znaczenie), która niejako
wbrew własnym wyobrażeniom o sobie samej i pod wpływem opinii innych na swój
temat wychodzi za mąż za ledwie poznanego ubogiego farmera (też biały). Ona
przyzwyczajona do wygód miasta, on wpatrzony w farmę, która jest wprawdzie
zadłużonym, lecz jego oczkiem w głowie. Oboje nie przystają do siebie pod
żadnym względem. Inne mentalności, inne charaktery, inne oczekiwania. Po kilku
latach jałowego małżeństwa Mary zostaje znaleziona martwa w swoim domu, a do
morderstwa przyznaje się czarnoskóry Moses (kolor skóry znowu ma znaczenie).
Opowieść rozpoczyna się od krótkiego komunikatu prasowego dotyczącego
zdarzenia. Z jego treści wiem, kto zabił, kogo, kiedy i z jakich powodów.
Mogłoby się więc wydawać, że skoro kryminalne okoliczności są znane, czytelnik
zostanie pozbawiony całej tajemniczej otoczki związanej z wyjaśnieniem sprawy.
Nic bardziej mylnego, bo Lessing potrafi mistrzowsko wydobywać na światło
dzienne drobiazgi, minisceny, gesty, półsłowa – niby nieistotne, lecz o ogromnym
ładunku psychologicznym. Czy w kontekście kryminalnym okażą się okolicznościami
łagodzącymi czy obciążającymi? O tym dziennikarz milczy.
Afryka
w „The Grass Is Singing” nie jest przepełniona serdecznymi wspomnieniami i
melancholią do orientalnego kontynentu, jak to się choćby dało odczuć w
„Pożegnaniu z Afryką” Karen Blixen. Założę się, że wielu z nas do farmy u stóp
gór Ngong wybrałoby się bez dłuższego zastanawiania nawet dziś, natomiast
krajobrazy malowane przez Lessing, choć zachwycająco piękne, będąc opatrzone
duszną atmosferą i chorobliwie falującymi nastrojami głównej bohaterki, nie wydają
się już tak gościnne. Afryka Lessing jest bowiem przesiąknięta odpychającymi
kontrastami i niezrozumiałym zmaganiem się z niebezpieczeństwem występującym pod
różnymi postaciami. Jego źródło stanowi już sama przestrzeń: wokół pola
uprawne, cienie falujących drzew, upał zalegający nad równinami. Dodatkowo powracające
poczucie rozdarcia między wewnętrznym „ja” bohaterki a obrazem, jak postrzegają
ją inni, potęguje nieodparte wrażenie dysharmonii. I wreszcie impuls zapalny
stanowi kumulujące się napięcie między białymi i czarnymi. Świadomie używam stygmatyzujących
sformułowań, bo jednym z wątków rodezyjskiej powieści jest rasizm w
najczystszej postaci. Lessing ukazuje stosunki między farmerami, tymi zawsze są
biali Afrykanerzy, a czarnymi vel czarnuchami (pejoratywnych sformułowań pod
adresem tubylców nie brakuje, wszak sama Lessing wzrastała w Rodezji, więc z
pewnością niejedno słyszała i widziała), dziś byśmy powiedzieli rdzennymi
mieszkańcami. Lessing jak najbardziej świadomie decyduje się na język, którym
bohaterowie od lat przesiąkali, sami zupełnie nie zdając sobie sprawy z
narzędzia, jakim się posługują do wyrażania pogardy dla drugiego osobnika. W
ich mniemaniu bowiem Murzyn (sic!) przecież nie może się równać rasie panów. Zresztą
myśl o równi praw wydaje się Mary tak obrazoburcza, że aż przyprawia ją o
mdłości. Autorka świetnie oddaje obłudny światopogląd „istot lepszego gatunku”,
które przybyły na obcy sobie kontynent, by eksploatować mieszkańców, ziemię i
jej zasoby dla własnych korzyści, w tym przede wszystkim dla materialnego
bogactwa. Mówiąc wprost, przygnała ich tu chciwa wizja zysków. Natomiast przed
lokalnymi mieszkańcami, którzy w XX w. (sic!) ciągle jeszcze są sprzedawani jak
rzecz od farmera do farmera i traktowani jak zwierzęta (takim językiem
posługują się biali wobec nich), próbują kreować obraz białego człowieka, który
potrafi pracować dla samej idei, podczas gdy „leniwy Murzyn” oczekuje zapłaty,
co przecież z założenia jest nie do pomyślenia, by istota ledwie dorównująca zwierzęciu
domagała się własnego kąta dla założenia rodziny i pielęgnowania intymnych chwil.
Takich scen rozsianych w „The Grass Is Singing” jest zresztą więcej. Niby
drobne, niby nie posuwają narracji, a jednak smagają niczym biczem i rzucają
mnóstwo światła na zatęchłą koncepcję białej supremacji.
Tak się zagalopowałam o
relacjach społecznych, że właściwie główna bohaterka zeszła mi na dalszy plan,
a to przecież ona jest, jeśli nie siłą napędową powieści, to przynajmniej
źródłem następujących po sobie wydarzeń. Patrząc na Mary, nie można nie zadać
sobie pytania, czy człowiek jest produktem okoliczności, czy może własnych
decyzji. Tertium non datur. Ale czytając Lessing, nie da się również
jednoznacznie rozstrzygnąć, gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy. Lessing
jest doskonałą obserwatorką, równie świetną analityczką, jednakże ocenę i
wyciąganie wniosków przerzuca na czytelnika.
Gdybym miała podsumować jej
powieść jednym słowem, odpowiedź zawarłabym w jednym wyrazie – konflikt.
Konflikt na wielu płaszczyznach, w odmiennych konfiguracjach i na różnych
etapach życia. Mała Mary dorasta w rodzinie, w której miłość już dawno wygasła.
Ojciec pijak, matka szarpiąca się o przetrwanie. Zafiksowany w pamięci obraz
rodzinnego domu będzie dla niej przestrogą, by nie powielać błędów rodziców.
Cóż, kiedy to nie uchroni dorosłej Mary przed katastrofą. Idąc własną drogą,
wydaje jej się, że słuszną, brutalnie dowiaduje się, że otoczenie patrzy na nią
i jej przyszłość inaczej niż ona sama. I tu następuje punkt zwrotny, który
niczym mechanizm spustowy wywoła bezpośrednie i pośrednie konsekwencje. Mary
bowiem próbując sprostać oczekiwaniom innych, zagubi się we własnych
pragnieniach. Zagubi się w nich do tego stopnia, że gdy jeden jedyny raz spróbuje
naprawić błąd pierworodny, w efekcie zamiast zbliżyć się do osiągnięcia celu, wyzwolić
ze świata, który ją osacza, zatraci siebie bez możliwości ocalenia. Smutne, ale
Mary przegra podwójnie, bo zarówno z własną wizją na siebie samą, jak i w
starciu z obcym wyobrażeniem.
Lessing fantastycznie
oddaje stany duchowe bohaterki, ich odcienie, zmiany, pęknięcia, od drobnych
drgnień, rozterek i niepewności począwszy aż do niemal obsesyjnych stanów
nachodzących ją nieustannie strachów, lęków, niespełnionych pragnień, duszących
wizji, a na osaczającej ją długodystansowej samotności kończąc. Lessing nie
przepuści żadnemu szczegółowi i nigdy nie powtórzy się podobny opis. Im
bardziej Mary obezwładnia jej własna bezsilność, apatia i złość, tym bardziej
czytelnika zniewala pełnia wyłaniającego się portretu, który także w wymiarze
ogólnym zasadza się na kontraście: zmienność umysłu Mary w kontrze do
niezmienności afrykańskiej przyrody. Wielokrotność odbić i bogactwo powstałych
w ten sposób myśli, odczuć, wrażeń powodują, że niczym w Euklidesowej geometrii
obraz wielokrotnie odbity i przekształcany pozostaje, o zgrozo, bezwzględnie
ten sam, choć już nie taki sam.
Mój krótki rys o „The Grass
Is Singing” Doris Lessing w żadnym razie nie wyczerpuje dostatku tematyki,
choćby przez to, że pominęłam kwestię sytuacji kobiet. Daje jedynie krótki i
wybiórczy wgląd w niektóre zagadnienia. Mam nadzieję jednak, że okaże się dla
Was wystarczający, by podjąć się wyprawy do dawnej Rodezji i być gotowym, by zaryzykować
próbę dialogu z Lessing, po lekturze której w myślach wciąż pozostaje więcej
pytań niż odpowiedzi.
„The Grass Is Singing”
Doris Lessing czytałam w oryginale, nie znam więc polskiego przekładu. „The Grass
Is Singing” ukazało się w 1950 r., natomiast polskie tłumaczenie pod tytułem
„Trawa śpiewa” – o ile wiem – dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego
wieku. Ciekawam, jak bardzo pierwszy i współczesny przekład mogłyby się różnić
od siebie choćby pod względem podejścia do zagadnienia nazewnictwa rdzennych
mieszkańców Afryki. Ot, taka mała zagadka.
Co dodatkowo istotne, autorka
nie posługuje się skomplikowanym językiem, a jej konstrukcje stylistyczne nie
stanowią wielopiętrowych rusztowań. To jeden z wyróżników pisarskich Lessing. Znajomość
języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym spokojnie wystarczy, by
podelektować się książką, zrozumieć ją i poczuć jej klimat. A poza tym jaka to radość,
gdy uświadomicie sobie, że czytacie powieść nie tylko w oryginale, lecz na
dodatek dzieło noblistki. Brawa dla Was!