Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania wyspa, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty
Wszystkie posty spełniające kryteria zapytania wyspa, posortowane według trafności. Sortuj według daty Pokaż wszystkie posty

21/10/2020

Izabela Fietkiewicz-Paszek "Lipiec na Białorusi" z Zaułka Wydawniczego Pomyłka

Tomik "Lipiec na Białorusi" Izabeli Fietkiewicz-Paszek leży na stole wśród rozsypanych starych czarno-białych fotografii, obok stoi biały imbryk z delikatnym kwiatowym wzorem.
Izabela Fietkiewicz-Paszek
"Lipiec na Białorusi"/
Zaułek Wydawniczy Pomyłka


Nie uwierzę, że „Lipiec na Białorusi” Izabeli Fietkiewicz-Paszek trafił do mnie przez przypadek, bo wszystko ma swoją praprzyczynę. A ponieważ trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, postaram się chociaż dowiedzieć po co. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

            Nad wyraz powściągliwa okładka, której nieskazitelną biel łamie tylko tytuł i dane autorki oraz powtórzona w ciągu ta sama podstarzała fotografia rodzinna w wersji od najwyraźniejszej poprzez ujęcia coraz bardziej spłowiałe aż do karty absolutnie białej. W środku na kontrastowo śnieżnym papierze (przypominającym rażącą biel pościeli, którą moja babcia najpierw pieczołowicie prała, a następnie z trudem bieliła i krochmaliła) Fietkiewicz-Paszek przygotowała materiały – wiersze i zdjęcia w czarno-białej, odpowiednio wycieniowanej, tonacji. Wyruszamy na wyprawę. Jest lipiec 2018. Jedziemy na Białoruś.

Nic nie dzieje się bez przyczyny. By mógł wydarzyć się lipiec 2018, najpierw musi zaistnieć rok 1925, czyli tzw. pierwszy zalążek. Zestaw zatytułowany „Kamionka, rok 1925” to komplet składający się ze zdjęcia i poetyckiego dopełnienia, z którego dowiadujemy się, że fotografia przedstawia trzy siostry, a najmłodsza to przyszła babcia autorki.

By mógł wydarzyć się lipiec 2018, najpierw musi zaistnieć rok 1952, czyli tzw. drugi zaczątek. „Stare Siedlisko, rok 1952” – ponownie komplet i ponownie fotografia z wierszem. Tym razem dowiadujemy się, że na zdjęciu widnieje ojciec autorki wraz z częścią rodziny, która po tym, jak w wyniku wojennej zawieruchy jej ojczyste ziemie przypadły Białorusi, osiedliła się w Polsce. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

W „Lipcu na Białorusi” czas i miejsce (zdefiniowane już w samym tytule) to dominujące, lecz nie jedyne toposy, które Fietkiewicz-Paszek wykorzystuje, by odtworzyć i zachować pamięć. Zarówno pamięć ogólnohistoryczną, jak i tę rodzinną.

Autorka wybiera się w drogę, wybiera się w podróż. Cel – Białoruś. Zanim zostanie osiągnięty, należy opuścić jedno miejsce i pojawić się w innym. Faktyczna granica z odprawą i mundurami rozdziela nie tylko teren, rozdziela też czas. Ale nie daj się zwieść, turysto, bo choć dostaniesz bonus na rogatkach w postaci jednej godziny, to rozglądając się wokół, faktycznie cofniesz się o ładnych kilkadziesiąt lat. Jedziemy. Kolejna miejscowość – Grodno. Przystanek. Znowu jedziemy – Mińsk. Przystanek. I kolejna, i kolejna… Stare Wasiliszki, Nowogródek. Typowa objazdówka. Droga wije się jak Niemen, podobnie mija czas. Następny dzień podróży. Wycieczka ma się ku końcowi. Na granicy te same czynności – kontrola, dokumenty, zwrot jednej godziny, którą dostaliśmy niby w prezencie, a teraz pora ją oddać jak kaucję za wrażenia.

Fietkiewicz-Paszek nie jest zwykłą turystką. Owszem są fotografie, są zabytki, ale wydaje się, że nie o samo zwiedzanie tu idzie, a o eksplorowanie w czasie. Jednak czas dla autorki to nie tylko wielkość liniowa odmierzana na osi odciętych, to także oś rzędnych, która zagłębiając się do środka miejsca, przecina kolejne momenty z nim związane. Widziany świat nigdy nie jest pełny i kompletny, dlatego „Lipiec na Białorusi” otwiera tunele czasowe, by postrzegany obraz uzupełnić o brakujące fragmenty, by je wyłuskać, by je nazwać, pokazać i przeżyć emocje im towarzyszące.

Bo u Fietkiewicz-Paszek miejsce stoi w czasie, a czas, choć nie stoi w miejscu, to jednak jest w nim zamknięty. Poetka posługuje się słowem jak łyżką i wydrąża z każdej odwiedzonej przestrzeni kolejne cząstki epok. Zeskrobuje warstwy, odczytuje minione wydarzenia, jakby ściągała kolejne powłoki z palimpsestu, bo „pod powierzchnią splatają się historie”*) i choć może „strach zaglądać do zburzonych studni”*) czy „podważać topniejący asfalt”*), to jednak autorka w ten sposób odkrywa prawdę zapisaną na murach, na pokruszonych macewach, na przetrąconych gzymsach. Wybiera konkretne epizody (sięga do legend, przytacza średniowieczne zdarzenia, przywołuje romantyczne porywy) i to one pozwalają scalać fragmenty historii społeczności odmiennych religii (katolicyzm, prawosławie, islam, judaizm) czy fragmenty opowieści o ludziach różnych narodowości (Białorusini, Litwini, Polacy, Żydzi, Tatarzy, Niemcy). Ale Fietkiewicz-Paszek nie tylko po poznanie historii regionu tu przyjechała. Przyjechała przede wszystkim poznać historię swojej rodziny, babci, ojca, swoją własną. Dlatego kulminacyjny moment zbiorku stanowi „Nocny Mińsk z Witalikiem” – jej krewnym. I okazuje się, że to, co do tej pory murem, polityką i „kreską na mapie”*) zostało podzielone, łączy „krew (…) i strach (…) dziadków”*).

Oprócz rodzinnej kulminacji jest jeszcze jeden moment szczytowy w tomiku. To Trościeniec. Temu miejscu z jego wstrząsającą przeszłością autorka poświęciła aż trzy utwory. To historia długich lat wojennej zagłady. Historia losów wielu bezimiennych, którzy zalegają w dołach, a teraz obchodzimy opustoszałe uroczysko i przeżywamy chwile tragedii zaledwie w kwadrans. Czy czas jest sprawiedliwy?

W jaki sposób autorka dokonuje wypraw w czasie, widać chyba najwyraźniej w utworze pt. „Niamiha”. Jako jeden z wielu został opatrzony przypisem autorki (jakby nie wierzyła w wiedzę czytelnika), naświetlającym dzieje tego miejsca. Tu Fietkiewicz-Paszek wędruje od pokłosia poprzez kolejne etapy historii do konkretnego wydarzenia, jakim była katastrofa w metrze, gdzie na skutek paniki wywołanej burzą zginęli ludzie. Autorka znowu posługując się czasem, przesuwając go wstecz jak suwak na pulpicie, sięga jeszcze głębiej aż do pośrednich przyczyn dramatu i wraz z rzeką Niamihą dociera do źródeł wcześniejszych zdarzeń.

U Fietkiewicz-Paszek droga prowadzi nie tylko do celu, to także droga poznania świata, historii, losów rodziny i przemiany samej siebie, ale też linia podziału, która przebiega między tu a tam. To ta jakże mała, ale brzemienna w skutkach, „kreska na mapie”*) rozdziela, rozgranicza i stwarza podziały między ludźmi, między rodzinami. Dlatego poetka tak eksponuje mosty, połączenia i „wspólny nurt”*), by wiązały, scalały i usuwały przepaście.

Twórczyni „Lipca na Białorusi” posługuje się obrazami, tymi z fotografii i tymi ze swoich wierszy. Zatrzymany w kadrze, uchwycony w słowach widok ma zwolnić spust wyobraźni odbiorcy. Jest zaledwie fragmentem w ogromie nagromadzonych pod kolejnymi warstwami czasu historii. U autorki nie tyle istotne jest to, co sama pokazała, a to, co chcemy i jesteśmy w stanie spomiędzy okruchów czasu i miejsc odkryć, poczuć, przeżyć. 

Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku "Lipiec na Białorusi" opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020
Fragment recenzji Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem"
tomiku "Lipiec na Białorusi"
opublikowanej w Kwartalniku Literackim "WYSPA"
nr 3/2020

W tomiku dominuje wiersz wolny, biały, z niewielkimi wyjątkami zakończony podsumowującym dwuwersem, w którym jak w pigułce autorka próbuje skondensować przekaz. Konstrukcyjnie odmienne są „Kamionka, rok 1925” i „Stare Siedlisko, rok 1952”, w których zaznaczono strofy i które klamrą niczym okładka albumu spinają wrażenia z lipcowego wyjazdu poetki na Białoruś. Lecz nawet ta klamra jest rozszczepiona przez miejsca i czas, przy czym tylko autorka wie na pewno, czy cyfry 2 i 5 zamieniła miejscami celowo, czy tylko los tak sprawił.

Nie uwierzę, że „Lipiec na Białorusi” przyszedł do mnie przez przypadek. Przyszedł do mnie, bo kilkanaście lat temu sama dokonywałam podobnych poszukiwań na Litwie, Ukrainie i we wschodniej Polsce. Ten tomik przyszedł do mnie, by sprawdzić moją pamięć. Miejsca i czas to świadectwa, to ślady, które niejedno przetrwały i niejednych jeszcze zdarzeń będą uczestnikiem. Jednak to ludzie napełniają je pamięcią, która „dzieje się od zawsze, dzieje się wszędzie”*). Pamięć historyczna, pamięć zbiorowa i pamięć jednostki nie zawsze są tożsame. Ta ostatnia najmocniej wywołuje ścisk w żołądku, napięcie na skórze i suchość w gardle, sprawia, że pocą się dłonie i wilgotnieją powieki. Ta ostatnia wywołuje niemo samotny niepokój. Niepokój zakorzeniony w przeszłości, lecz patrzący szeroko rozwartymi oczami w przyszłość. Jeśli zagubi się pamięć współczesnej jednostki, jeśli zanikną wibracje łączące ją ze źródłem, może zatrzeć się też pamięć zbiorowa i historyczna. Właśnie po to przyszedł do mnie „Lipiec na Białorusi”. Bym pamiętała.

Za egzemplarz tomiku pt. „Lipiec na Białorusi” dziękuję autorce. 

Recenzja autorstwa Katarzyny Chmiel z "Czytam duszkiem" tomiku pt. "Lipiec na Białorusi" Izabeli Fietkiewicz-Paszek ukazała się w Kwartalniku Literackim "WYSPA" nr 3/2020.





08/07/2020

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Katarzyna Janus

Katarzyna Janus siedzi obok pomnika przedstawiającego pomnik dobrego Wojaka Szwejka. W tle witryna sklepu AGD
Katarzyna Janus
(zdjęcie z fototeki K. Janus)

Czytam duszkiem: Gościem „Rozmów z Duszkiem” jest dziś Pani Katarzyna Janus. Pani Katarzyno, dziękuję za przyjęcie zaproszenia. W notkach biograficznych o Pani w Internecie czytamy, że jest Pani autorką książek obyczajowych, m.in. „Nigdy nie jest za późno”, „Sacrum et profanum” i najnowszej, która ukazała się w lipcu 2020 r., pt. „Wszystko jest możliwe”, a także lekarzem. Dość ascetyczne te informacje, a jak Pani sama by się przedstawiła?

Katarzyna Janus: Witam wszystkich serdecznie. Jestem mieszkanką Leszna, gdzie od wielu lat pracuję jako lekarz. Jestem poza tym matką, babcią, podobnie  jak  spora część kobiet na tym świecie. Książki zaczęłam pisać dość późno, bo dopiero przed czterema laty, czyli można powiedzieć w wieku „późno średnim”J. Stało się to zupełnie przypadkowo. Podczas któregoś ze spotkań z moimi serdecznymi przyjaciółkami jedna z nich zadała pytanie: „Wyobraźcie sobie, że zaczynacie życie od nowa i pomyślcie, co chciałybyście w tym nowym życiu robić, ale to musi być pierwsza myśl, jaka wam przyjdzie do głowy.” Ja pomyślałam, że chciałabym napisać książkę i bardzo mnie to zdziwiło, bo nigdy nie miałam takiego zamiaru, nigdy nie pisałam wierszy ani opowiadań, nawet jako nastolatka. Wkrótce po tym spotkaniu pojechałam na magiczną wyspę Föhr na Morzu Północnym, w odwiedziny właśnie do jednej z tych przyjaciółek. Wyspa mnie urzekła, z jej przypływami i odpływami, cudownym krajobrazem, fascynującymi zwyczajami ich mieszkańców. I to chyba było dla mnie inspiracją. Pomyślałam „dlaczego nie?”. Dlaczego nie spróbować napisać książki? I tak to się zaczęło. Najpierw powstało „Nigdy nie jest za późno”, potem „Życie za życie”, „Mam na imię Walentyna”, Światło kryje się w mroku”, „Piękni ludzie”, „Sacrum et profanum” i ostatnia z wydanych „Wszystko jest możliwe”. Trochę się tego nazbierało.

C.D.:  Co wspólnego ma Katarzyna Janus – lekarz z Katarzyną Janus – pisarką? Między jedną a drugą przebiega ścisła linia demarkacyjna, są to osobowości rozłączne? Czy może coś je jednak łączy?

K.J.: Raczej te dwie osobowości nie stanowią jedności. Jako lekarz muszę twardo stąpać po ziemi, jako kobieta również. Był taki okres w moim życiu, że z konieczności musiałam zostać „samcem alfa”, a może raczej „samicą alfa”, jeżeli takie określenie w ogóle istnieje. Życie mnie zmusiło do tego, aby być samodzielną, zaradną, konkretną osobą, dowodzić moją rodziną i starać się ze wszystkim sobie jakoś poradzić. W pracy jest podobnie. Natomiast jako pisarz… O! Tu mogę pobujać sobie w obłokach, puścić wodze fantazji. Mogę stać się słabą piękną kobietką, wdać się w cudowny romans, ale także w kryminalną intrygę. Mogę też podróżować do woli po całym świecie i nie ogranicza mnie wtedy fobia przed lataniem. Jako autor mogę wszystko. I to jest fantastyczne uczucie.

C.D.: Co w procesie twórczym jest dla Pani najbardziej fascynujące? Sam moment powstania, zrodzenia się pomysłu? Etap przelewania go na papier? Proces wydawniczy? Czy może premiera dzieła i chwila oddania go do rąk czytelników?

K.J.: Wszystkie, a każdy etap na swój sposób. Kiedy zaczynam pisać, nigdy nie mam pomysłu na całą fabułę. Czasami mam tytuł, czasem imię (tak było w przypadku książki „Mam na imię Walentyna”, gdzie na okładce jest moja córcia), innym razem kilka pierwszych zdań. Potem książka żyje własnym życiem, nigdy nie wiem, jaki będzie jej koniec. Gdy jestem w trakcie pisania, często wplatam w treść różne zdarzenia z mojego życia, zaobserwowane lub usłyszane historie, jakieś fajne zwroty, powiedzonka, wszystko, co zwróci na siebie moją uwagę.  Lubię moment, kiedy pierwszy raz widzę projekt okładki i uwielbiam tę chwilę, kiedy biorę do ręki pierwszy egzemplarz wydanej powieści, taki świeżutki, pachnący drukarnią. Wtedy rzucam wszystko i czytam…

C.D.:  Jest takie popularne przysłowie „Obyś cudze dzieci uczył”, które sparafrazuję w następujący sposób „Obyś książki dla obcych pisał.” Autor pisze, ma swoją wizję, jest emocjonalnie związany ze swoim dziełem, a potem książka trafia do czytelników albo co gorsza w łapska wścibskich recenzentów😊, którzy wywracają tekst na nice, pastwią się nad nim w prawo i w lewo, odkrywają, czego nie ma, zwracają uwagę na inne kwestie, niż autor by sobie życzył. Co czuje wówczas autor? Co robić? Jak żyć? Jak pisać? 😊

K.J.: Muszę przyznać, że jak do tej pory widocznie trafiałam na samych łagodnych recenzentów. Oczywiście, każdy ma jakieś uwagi, ale to dlatego, że każdy inaczej powieść odbiera. Zawsze zaskakujące jest dla mnie, kiedy ktoś zwraca uwagę na drobne fragmenty w tekście, które dla niego są istotne, zaciekawią, zaintrygują czy też się nie spodobają, a dla mnie nie były one tak ważne. Różne treści podobają się różnym osobom. Na początku mojego pisania myślałam, że każda osoba czytająca moją książkę będzie ją odbierała tak samo, a to nieprawda. Można powiedzieć, że ilu czytelników, tyle różnych opinii. Jeden lubi tego bohatera, ktoś inny go krytykuje, za to sympatią obdarza inną postać. Jednego śmieszy dana sytuacja, a inna osoba dostrzeże w niej tragizm. Jak to w życiu. Nigdy się nie obrażam za słowa krytyki, ale biorę je sobie głęboko do serca.

C.D.:  Ostatnie Pani dziecko literackie jest już dostępne. Nosi tytuł „Wszystko jest możliwe” i ukazało się nakładem Wydawnictwa FILIA. Miałam okazję je zrecenzować, postrzępić sobie na nim język jako prowadząca blog „Czytam duszkiem”😊 Widzę w nim pewne punkty wspólne z innymi Pani książkami, np. typową dla Pani stylistykę dotyczącą sposobu podejścia do życia, powiedzmy wprost dodającą otuchy, odkrywającą wewnętrzną siłę człowieka. Mam wrażenie, że pisze Pani ku pokrzepieniu ludzkich serc. Myśli Pani, że w obecnych czasach, gdy właściwie wszystko jest możliwe, gdy generalnie only sky is the limit, potrzebujemy literatury podtrzymującej nas na duchu?

K.J.: Tak, myślę że zawsze będzie istniało grono osób, którym będzie potrzebny taki rodzaj literatury. Zawsze lubiłam dużo czytać. Teraz mam na to trochę mniej czasu, ale staram się przynajmniej słuchać audiobooków. I bardzo często było tak, że kiedy wracałam po pracy zmęczona do domu, nie miałam już siły na czytanie czegoś poważnego czy też przygnębiającego. Problemy starałam się zostawić za sobą, a kiedy miałam wolną chwilę lub też nadszedł wreszcie upragniony spokojny wieczór, potrzebowałam chwili odprężenia. Podobnie ma się z filmami, zazwyczaj nie oglądam filmów, w których akcja dzieje się wśród medyków (medycyny mam wystarczająco na co dzień J ), w których jest dużo przemocy, tragizmu. Wolę wtedy sięgnąć po coś lekkiego, co pozwoli mi choć na chwilę oderwać się od moich trosk. Już pisząc pierwszą powieść, postanowiłam sobie, że będę pisała „ku pokrzepieniu serc”, czyli dam przede wszystkim tym zagonionym kobietom chwilę wytchnienia i nadziei, że przecież… wszystko jest możliwe. Jednak z dumą muszę powiedzieć, że nie tylko kobiety czytają moje książki, co jest dla mnie szczególnym zaszczytem. Na spotkaniach autorskich (których teraz mi bardzo brakuje, bo uwielbiam poznawać nowych ludzi) powtarzam panom, którzy na nie raz po raz przychodzą, że gdyby częściej sięgali po taki rodzaj literatury (obyczajowej, kobiecej…), mogliby się wiele o nas, kobietach, dowiedzieć, nauczyć się z nami postępować, a poza tym mieliby gotowe recepty na rozwiązanie wielu problemów damsko- męskichJ

C.D.: Skoro o kobietach mowa, to jakie są Pani bohaterki, bo w centrum historii stawia Pani zwykle kobietę. Jakie mają cechy charakteru? Kim są? I dlaczego?

K.J.: Myślę, że w każdej bohaterce z moich powieści jest coś ze mnie. Osoby, które mnie dobrze znają i czytają moje książki, często wskazują moje cechy, którymi obdarzyłam postaci przeze mnie wykreowane. Kobiety z moich powieści często mają coś wspólnego z medycyną, a jeżeli już nie mają z racji zawodu, to albo lądują szpitalu, albo dopada je jakieś choróbsko. Ta medycyna stale ze mnie „wypływa”, mimo że pisząc kolejną książkę, obiecuję sobie solennie, że to już ostatni raz. Główne bohaterki są zawsze pozytywnymi postaciami, często nie do końca wierzącymi w siebie, czasami pogubionymi w życiu, podejmującymi złe decyzje. Zawsze staram się dać im szansę i pozytywnie zakończyć ich historię. Wyjątkiem jest może Agata z „Sacrum et profanum”, opowieści o niej nie dałam do końca dobrego zakończenia, ale z drugiej strony zostawiłam sobie furtkę. Może ciąg dalszy nastąpi?

C.D.: A co z mężczyznami? Oni przecież też występują na kartach powieści. Choć wydaje mi się, że w tym obszarze panuje większa różnorodność. Popatrzmy na „Wszystko jest możliwe” – tutaj chyba nawet mężczyzn więcej niż kobiet… 😊

K.J.: Mężczyźni rzeczywiście są różni, ale zawsze jest jeden piękny, przystojny, idealny do kochania, który często takim ideałem w gruncie rzeczy okazuje się nie być, zupełnie jak w życiu. Czasami tym jedynym staje się ten, który zawsze stał gdzieś z boku, niezauważony, mniej piękny, ale bezustannie nas wspierający, pomagający w każdej potrzebie. Być może moi bohaterowie mają tyle pozytywnych cech, bo kumulują się w nich wszystkie atrybuty mężczyzny idealnego, o jakim my, kobiety, w skrytości ducha marzymy: dobry, uczciwy, mądry, silny, przystojny, bogaty, zaradny, wykształcony, pięknie pachnący, dobrze ubrany, doskonały kochanek… etc. , etc. Można by tak wymieniać do rana albo i dłużej. Ja takiego mężczyzny w życiu nie spotkałam, ale być może gdzieś taki istnieje? Z drugiej strony, dla kontrastu na kartach powieści obok nich są też te „czarne charaktery” zarówno mężczyźni, jak i kobiety, bo przecież nie może być nudno! Czasami tym niegodziwcom daję drugą szansę, ponieważ w życiu nic nie jest tak do końca czarne i białe, pomiędzy są przecież różne odcienie szarości, podobnie jak w ludzkim charakterze często można się dopatrzeć jakichś pozytywnych cech i czasami przypadek albo ktoś wyjątkowy sprawia, że to dobro wypłynie na wierzch.

C.D.: Podpytam Panią jeszcze o muzykę, którą słychać w Pani książkach. Przygotowując oprawę muzyczną, kieruje się Pani własnymi gustami muzycznymi czy może inną zasadą?

K.J.: Najczęściej piszę z muzyką w tle. Bardzo rzadko, kiedy dopada mnie ból głowy i przeszkadzają wówczas wszelkie dźwięki, piszę w ciszy. Utwory, którymi przeplatam akcję w książkach zazwyczaj są tymi, których właśnie w danej chwili słuchałam, z tym że lubię bardziej oldskulową muzykę, takie też są i te kawałki. Często przypadkiem natrafiam na jakiś utwór, który mnie zainspiruje. Podam taki przykład: pisząc „Pięknych ludzi” słuchałam muzyki na YouTube i kątem oka dostrzegłam na wyświetlanym filmiku taką scenkę – oto w dużej i nowoczesnej galerii handlowej nagle ni stąd ni zowąd pozornie przypadkowi klienci zaczynali grać Bolero Ravela. Zaczęło się od jednej osoby, która wyjęła z torby flet i zagrała pierwsze nuty tego utworu, stopniowo dołączali  do niego kolejni ludzie z różnymi instrumentami, schodzili po schodach do głównego holu, wchodzili różnymi drzwiami, wychodzili z windy, gromadzili się w jednym miejscu. Przybywało ich z minuty na minutę, a wraz z nimi i dźwięków Bolera, narastała też głośność. Punkt kulminacyjny był taki (oczywiście wraz z bębnami i kotłami), że ja miałam gęsią skórkę na ciele i nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, z fascynacją wysłuchując wspaniałego utworu. Jak mogłam tego nie uwiecznić?

C.D.: Niesamowita historia! Zwykle w każdej Pani książce pojawia się określony zakątek geograficzny. We „Wszystko jest możliwe” i „Sacrum et profanum” były to regiony Francji. Skąd pomysł na „podróże po świecie z Katarzyną Janus”?

K.J.: Pisząc pierwszą książkę „Nigdy nie jest za późno” , jak już wcześniej wspomniałam, byłam pełna wrażeń po podróży na wyspę Föhr, dlatego umieściłam właśnie na niej część akcji. I wtedy pomyślałam sobie, że warto byłoby kontynuować ten pomysł. Uwielbiam podróże, wprawdzie teraz nie latam samolotami, ponieważ po wyprawie do Stanów Zjednoczonych nabawiłam się fobii przed lataniem, ale jest tyle pięknych miejsc na świecie, do których mogę dojechać samochodem, że i tak mi życia zabraknie, aby je wszystkie zobaczyć, a co dopiero opisać. I dotychczas byłam wierna temu pomysłowi z jednym wyjątkiem – w „Pięknych ludziach” nie przenoszę akcji za granicę, ale dla odmiany w przeszłość do czasów przedwojennych.  Kocham Toskanię, mogłabym tam zamieszkać na stałe. Drugim takim miejscem jest Normandia. Marzy mi się, aby kiedyś wynająć w którymś z tych regionów dom, mieć psa, z którym mogłabym chodzić na długie spacery. Poza tym oczywiście pisać, przyjmować gości i… po prostu być szczęśliwą.

C.D.: A nie myślała Pani, by może zmienić gatunek pisarstwa? Z beletrystyki wejść w przewodnik albo przewodnik z domieszką reportażu?

K.J.: Szczerze mówiąc, nigdy nie przyszedł mi taki pomysł do głowy. Może kiedy będę na emeryturze, a koronawirus nie zamknie nas w domach, będę miała więcej czasu i na podróże, i na pisanie (oczywiście, jeżeli zdrowie dopisze)? Kto wie?

C.D.: Zanim przejdę do następnej grupy pytań, chciałabym się jeszcze dowiedzieć, co myśli Katarzyna Janus na temat problemów współczesnego świata? Gdyby miała Pani możliwość i mogła inaczej ukształtować pewne kwestie, to co by Pani zmieniła?

K.J.: Martwi mnie bardzo fakt, jak potwornie niszczymy i zanieczyszczamy naszą planetę. Kiedy byłam dzieckiem, potem nastolatką, mówiło się o zmianach klimatu, zanieczyszczaniu środowiska, suszach, wymieraniu niektórych gatunków zwierząt, ale to zawsze wydawało mi się  tak bardzo odległe, myślałam  że to będzie dotyczyło kolejnych pokoleń, wiele, wiele lat po moim istnieniu. Pomyliłam się. Pocieszającym jest fakt, że mamy jako ludzkość coraz większą świadomość tego faktu. Sortujemy śmieci, oszczędzamy wodę, staramy się nie marnować jedzenia. Ja jestem bardzo proekologiczną osobą i mam nadzieję, że stanowię takie ziarenko piasku wśród tych wszystkich osób, które usiłują ratować naszą planetę. Kolejna sprawa to epidemia wywołana przez koronawirusa. Nieraz oglądałam filmy katastroficzne o podobnej tematyce, bezpiecznie siedząc w wygodnym fotelu i popijając ciepłą herbatę. Nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że sama stanę się świadkiem czegoś podobnego. Muszę szczerze przyznać, że przeraziła mnie ta cała sytuacja już na samym początku, kiedy dotyczyła tylko Chin, czułam moim szóstym zmysłem, że za chwilę dotknie i nas, dokładnie przewidziałam obecny scenariusz. Jak wiedźma J. I z przykrością muszę stwierdzić, że często załamuję ręce nad niefrasobliwością i beztroską wielu osób, brakiem wyobraźni i empatii. Bo to, że im, szczególnie tym młodym, nic się nie stanie (co nie jest tak do końca powiedziane), nie znaczy, że nie powinni pomyśleć o innych osobach: starszych, schorowanych, które mogą nie mieć tyle szczęścia w starciu z tym podstępnym i niewidzialnym wrogiem. I na koniec ostatnia sprawa – polityka. Nienawidzę jej, załamuję się, kiedy słyszę, jak różni politycy opluwają się nawzajem, jak udają, że przyświecają im wyższe idee, a tak w rzeczywistości większość z nich ma tylko jeden cel – swój dobrobyt. Staram się trzymać od polityki jak najdalej, co  nie znaczy, że nie śledzę codziennych wydarzeń.

C.D.: Pani motto życiowe to…

K.J.: Ciesz się każdym dniem, jakby miał być twoim ostatnim.

C.D.: A jaką osobą jest Katarzyna Janus w domowych pieleszach?

K.J.: Domatorką uwielbiającą piec i gotować, do białego rana biesiadować z rodziną lub znajomymi przy suto zastawionym stole. Kocham nad życie moje dzieci i wnuki, nieba bym im przychyliła. Ale przez większość czasu jestem typem samotnika, nie muszę mieć towarzystwa, żeby być szczęśliwą. Lubię zamknąć się w pokoju czy usiąść w ogrodzie na fotelu pod rozłożystym sumakiem i czytać, pisać, przeglądać Internet czy też po prostu rozmyślać.

C.D.: Na podstawie Pani książek mogłam tylko przypuszczać, że Katarzyna Janus lubi sobie w domu coś pysznego ugotować i dobrze jej z tym. Teraz mam już pewność😊 Kuchnia to miejsce, w którym dobrze się Pani czuje?

K.J.: O, tak. Kuchnia to moje królestwo. Jak już wspomniałam wcześniej, pieczenie, gotowanie, ale też i niestety jedzenie, to moje specjalności. Ostatnio namiętnie piekę chleby i to te na drożdżach, jak i bez. Albo kruche ciasta z budyniem i owocami, którymi zajada się moja rodzinka (i ja sama niestety także).Lubię improwizować, zazwyczaj ta improwizacja wiąże się z brakiem jakiegoś składnika a wtedy dodaję coś w zamian i często okazuje się, że z tej improwizacji wychodzi coś jeszcze lepszego. Ale uwierzy mi Pani, iż mam kilka potraw, które bardzo lubię, ale nigdy ich nie przygotowywałam? Należą do nich pierogi i gołąbki. Myślę, że potrafiłabym je zrobić, ale jakoś dziwnie mnie do siebie zniechęcają. Nie potrafię tego wytłumaczyć.

C.D.: Hm, to rzeczywiście zastanawiające. Psychologia z pewnością ma wytłumaczenie tego zjawiska😊 Niedawno ukazało się „Wszystko jest możliwe”. Gdzie więc w związku z promocją tytułu można spotkać Katarzynę Janus? Planuje Pani spotkania autorskie z czytelnikami?

K.J.: Nie wiem, jak to będzie w przyszłości ze spotkaniami autorskimi. Muszę powiedzieć, że kalendarz spotkań już pod koniec lutego miałam wypełniony prawie do początku października, ale oczywiście w związku z epidemią wszystkie one zostały odwołane. Jak na razie biblioteki nie zgłaszają się do mnie w sprawie tych spotkań, a i ja, z racji mojej pracy, unikam kontaktów z większą liczbą osób. Nie chciałabym kiedykolwiek zawlec koronawirusa do szpitala rehabilitacyjnego, w którym pracuję. Jest tam wielu pacjentów obciążonych licznymi chorobami, nie chciałabym mieć ich na sumieniu. Staram się jak najmniej ryzykować w tej kwestii. Z drugiej strony bardzo tęsknię za tymi spotkaniami z Czytelnikami. Zawsze w czasie takiego spotkania w tle wyświetlałam pokaz slajdów mojego autorstwa z miejsc, do których podróżowałam, a które opisywałam w moich książkach. Opowiadałam o tych miejscach, o moich powieściach, rozmawiałam z osobami, które zaszczycały mnie swoją obecnością. To naprawdę były fantastyczne chwile. Nie tracę nadziei, że jeszcze kiedyś wrócą.

C.D.: Pani Katarzyno, życzę więc, by ponownie mogła Pani poczuć czar tych spotkań, oraz zadowolonych czytelników i dobrej passy w życiu. Dziękuję za rozmowę.

K.J.:  Ja również bardzo dziękuję, pozdrawiam wszystkie Czytelniczki i Czytelników, a Pani życzę wielu sukcesów,  ciekawych recenzji na blogu i wielu osób go odwiedzających.