22/11/2018

Lisa Genova "Motyl"


Lisa Genova motyl wydawnictwo papierowy księżyc
Lisa Genova "Motyl"
 Lisa Genova nie jest dla mnie zupełnie nowym odkryciem, ponieważ już wcześniej natknęłam się na jej twórczość (tak, wiem, to może pomału stawać się nudne, gdy powiem, że znowu dzięki Paniom z MBP w Koninie, ale przecież takie są fakty), czytając „Lewą stronę życia” i zainteresował mnie wówczas zarówno sam temat (dla mnie zupełnie nowy), jak i sposób jego przestawienia. I dlatego sięgnęłam po kolejną jej „produkcję”, choć chronologicznie najpierw powstał „Motyl” będący debiutem pisarki.
Na pierwszy rzut oka – temat kompletnie nie na czasie. Przecież w dobie wyścigów fitness, jak bardzo jestem młoda, jak bardzo jestem sprawna, jak bardzo piękna, temat choroby Alzheimera wydaje się zupełnie chybiony. A jednak. Główna bohaterka, Alice Howland, 50 lat, profesor psychologii na Uniwersytecie Harvarda jest cenionym naukowcem, prowadzi gościnne wykłady na wielu uczelniach za granicą, udziela się na konferencjach, jej audytorium to nierzadko wybitne umysły z Nagrodami Nobla. Ponadto wiedzie szczęśliwe życie rodzinne, ma kochającego męża, 3 dorosłych dzieci i nagle… wieść o chorobie! Choć może niezupełnie nagle, bo pewne symptomy jednak się pojawiają, wszelako ze względu na powszechność ich występowania zrzucane są na karb przepracowania, stresu czy menopauzy. No, kto zainteresuje się takim tematem? Przecież to problem staruszków. Szybciej chyba kogoś odstraszy?
Autorka pisze przystępnym i zrozumiałym językiem o rzeczach skomplikowanych, wychodząc z założenia (poniekąd słusznie), że jeśli czytelnik nie zrozumie, co czyta, to za chwilę przestanie chcieć czytać w ogóle. Więc jest raczej krótko o przyczynach, czyli amyloidach, a znacznie więcej o tym, co się dzieje z Alice, jak reaguje jej rodzina, jak odbija się to na jej życiu zawodowym. Jednym słowem, jak choroba, będąca niczym bezkształtna masa, opanowuje jej umysł, by w konsekwencji pochłonąć ją całą.
Co jednak mnie osobiście mocno zaintrygowało, to sposób, w jaki pokazana jest Alice, jak umiejętnie przedstawione są zmiany zachodzące w niej samej, jak intensywnie jest tego świadoma, a z miesiąca na miesiąc też coraz częściej nieświadoma. Autorka zręcznie przechodzi do opisu rzeczywistości z punktu widzenia samej Alice, jak patrzy ona na świat i na to, co się z nią dzieje, co myśli i czuje w danej chwili. Przeżycia Alice wydają się być momentami okrutnie prawdziwe i autentyczne. Niewątpliwie dlatego, iż pisarka, zbierając materiał do książki, przeprowadziła rozmowy z osobami będącymi we wczesnym stadium choroby i to ich historie wywarły decydujący wpływ na ostateczny obraz emocji Alice.
Alzheimer to nie tylko demencja, to także zapominanie słów niezbędnych do zwykłej, codziennej komunikacji. Jako profesor psychologii kognitywnej Alice doskonale sobie z tego zdaje sprawę i dotkliwie boli ją fakt, iż mimo że zna potrzebne sobie słowo, musi ratować się innym, które nie do końca trafnie oddaje to, co w danej chwili chce wyrazić. Dla naukowca precyzja wyrażania swoich myśli to podstawa, bez tego ani rusz, więc dla Alice oznacza to po prostu utratę profesjonalizmu, na który latami solidnie pracowała. Profesjonalista z jej dziedziny tnie rzeczywistość słowami jak nożem i opisuje zjawiska definicjami o wyraźnym i jednoznacznym zakresie znaczeniowym. Umiejętność komunikacji to przecież jeden z ważniejszych elementów odróżniających nas od zwierząt. Kim więc jestem, gdy nie umiem się komunikować, gdy zapominam znaczenia słów lub przeinaczam ich znaczenia? Czy to nadal ja? Nadal ta sama Alice? Ta dojmująco głęboka świadomość potęguje dramat bohaterki.
Czytając „Motyla”, gdy przeżywałam z Alice kolejne etapy choroby, gdy chodziłam z nią na wizyty kontrolne, gdy wykonywałam razem z nią testy pamięciowe, czułam się, jakbym to była ja. Aż momentami cierpła mi skóra, czy czegoś aby nie zapomniałam, nie pominęłam, bo wtedy… bo wtedy… oznaczałoby to, że to j a mam Alzheimera! Wiele razy przyłapywałam się w sytuacji, gdy wracałam myślami do fragmentów powieści i jeszcze raz zastanawiałam się nad tym, co w niej przeczytałam. Oj, lllubię, gdy książka zachodzi mi tak bardzo pod skórę, że noszę ją w sobie i wspominam ją w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Myślę też, że na długo zapamiętam słowa Alice, która stwierdza, że lepszy już rak niż Alzheimer. Wybór trochę jak między dżumą a cholerą powiecie? Z rakiem można jednak walczyć, jest nadzieja, a Alzheimer jest nieuleczalny, dostępne leki jedynie spowalniają postępy, a choroba rozwijając się odbiera ci samą siebie. Jeszcze będąc świadoma a już w bezwzględny sposób odczuwasz na własnej osobie, że odbiera ci godność, że cię upokarza, że odstrasza przyjaciół, a Ty możesz tylko bezsilnie się temu przyglądać nie wiedząc, kiedy i czego jeszcze ta choroba bez skrupułów cię pozbawi. To walka po pierwsze nierówna, a po drugie skazana na porażkę, bo walczyć można wtedy, gdy istnieje choćby nikły cień szansy.
Alice skupia się na uchwyceniu z życia, z tych jego fragmentów, które jeszcze jej pozostały, tego, co najlepsze. Stopniowo niepamięć i nierzeczywistość lub wypaczone jej odłamki coraz częściej dają o sobie znać, przybierają coraz bardziej gorzkie formy, a pozostające fragmenty coraz mniej do siebie pasują. Z porządku, powstaje nieład, z nieładu chaos, chaos błąkających się myśli, chaos przemijających wspomnień, dawnych obrazów, nieznanych dźwięków. Czy to ja? Czy to jeszcze ja? – pyta Alice – skoro nie stanowię już o sobie, skoro nie pamiętam, skoro nie potrafię się komunikować, skoro nie należę już do tego świata. Powieść kończy się na etapie, gdy Alice zawodzi prawie wszystko, o czym wspomnieliśmy. Oprócz jednego. Nie zawodzą ją uczucia i odczucia, to one bowiem stanowią o tym, kim jesteśmy mimo utraty tak wiele z nas samych, czyli są odpowiedzią na nurtujące ją pytanie.
„Motyl” to piękna opowieść o byciu sobą, o zmaganiu się z nieuchronnym, o wydobyciu z życia tego, co najlepsze, o docenieniu tego, co nam zostało dane i co jeszcze wciąż mamy tu i teraz, jak ważne są uczucia, jak silna jest miłość i jakie ma znaczenie. Są tu rozterki, są trudne decyzje, są też zabawne sytuacje oraz ciepłe i wzruszające momenty. Styl prozy Lisy Genovy, unikający patetycznych sformułowań, miękko prowadzi nas przez bolesne przeżycia, umiejętnie wyważa proporcje między dialogiem i opisem. Rozdziały będące jednocześnie etapami życia Alice dodatkowo podkreślają upływ czasu i zachodzące zmiany. Wszystko to składa się na kompletną i przemyślaną całość spiętą klamrą rozwijających się emocji.
Alice pomogła mi spojrzeć z innej perspektywy, własnymi oczami i niejako z własnego wnętrza na świat takim, jakim widzi go osoba chora na Alzheimera. Wierzcie mi, że poznanie „świata wg Alzheimera” to przeżycie warte zapamiętania, bo potrafi w sposób pozytywny zmienić też nasze odczuwanie świata i sprawić, że w przyszłości być może chętniej sięgniemy do naszych zasobów empatii wobec innych.
Co to ja chciałam jeszcze na koniec powiedzieć? Zapomniałam… A tak, już wiem, polecam bardzo, bardzo gorąco.

8 duszków na 10 i kilka poruszających momentów😊
WYDAWNICTWO PAPIEROWY KSIĘŻYC

16/11/2018

Hanna Cygler "Tryb warunkowy"

Hanna Cygler tryb warunkowy wydawnictwo rebis
Hanna Cygler "Tryb warunkowy"
„Tryb warunkowy” Hanny Cygler nie jest ckliwym romansem, jednakowoż pragnienia miłości jest w nim sporo. Gorących i powikłanych uczuć także.
Może krótko, kto z kim i dlaczego. (Właściwie to wydaje mi się, że jednak byłoby lepiej, gdy na pytanie dlaczego odpowiedzielibyście sobie sami po przeczytaniu). Zosia Knyszewska jeszcze jako podlotek w szkole średniej podkochuje się w swoim starszym kuzynie (Marcin), niejako za jego inspiracją zamierza studiować anglistykę, jednak nie w rodzinnym Gdańsku a w Warszawie, gdzie do kuzyna pracującego jako reporter dla jednej ze "stolicznych" redakcji będzie na wyciągnięcie ręki. Po zdanych egzaminach szybko jednak dowiaduje się, że umiłowany ma już inną wybrankę, z którą zamierza się związać. Jak powiedział, tak zrobił, akcja wartko się toczy… węzeł… Mendelssohn i w efekcie choroba z miłości u Zosi gotowa. Potem próby odkochania się, odwrócenia uwagi, stłumienia uczucia, później na scenę wkracza nowy adorator (Witek) i serce zaczyna szybciej kołatać, i dreszczyk na skórze, ale los łaskawy nie jest, żongluje bohaterami i ich perypetiami… I do Marcina serce się rwie, i bliskość Witka też przyprawia o oszałamiający zawrót głowy… Tyle na początek powinno Wam wystarczyć. No, może dodam jeszcze, że jest to pierwszy tom z trzech, w których bohaterką jest Zosia, później to już raczej Zofia, Knyszewska. Na razie jednak po kolejne nie miałam okazji sięgnąć, więc chwilowo skupię się na tym.
Dość szybko zagłębiałam się w historię życia bohaterki, bo akcja sprawnie się rozwija, by uniknąć nadmiernie długachnych opisów pojawiają się większe przeskoki czasowe, co – w mojej ocenie -  pozytywnie wpływa na rytm opowiadania. Mamy też sporo dialogów, niewiele dłużyzn oraz – co mnie osobiście sprawiało frajdę – to zręczna konstrukcja dialogów – pojawiają się pomysłowe riposty i trafione repliki. Dlatego szykuj się, Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko, że uśmiech dość często może pojawić się na Twym obliczu.
Fabuła ma miejsce na przełomie lat 70-tych i 80-tych, a akcja dzieje się w Warszawie i Gdańsku. Podobał mi się pomysł pokazania życia bohaterów na tle wątków historycznych, jak np. powstanie Solidarności czy wybuch stanu wojennego, jednak wydaje mi się, że gdyby te elementy tematyczne były nieco bardziej rozwinięte, nieco śmielej rozwinięte i nie chodzi mi tu zaraz o wiekopomne dzieło historyczne, to wówczas dla osoby w moim wieku, tj. 40+, akcja mogłaby się stać jeszcze bardziej interesująca, bo zyskałaby jeszcze bardziej na autentyczności i nabrałaby mocniejszych realnych rysów. Jednak powiedzmy sobie też szczerze, „Tryb warunkowy” to raczej nie jest książka dla osób w wieku 40+, ale to tylko tak na marginesie.
Zosia to młoda dziewczyna, nastolatka, wchodzi w dorosłość z nadzieją na szczęśliwe życie u boku wymarzonego partnera i właśnie na wyczekiwaniu tej jedynej miłości skupiają się głównie jej myśli. Skupia się momentami tak mocno, że aż gotowa jest dla niego – tego jedynego – przerwać studia, gdy będzie trzeba. Jednak za usprawiedliwieniem młodej Zosi niech przemówi fakt, że wówczas takie były czasy i takie obyczaje, że często panny wolały najpierw założyć rodzinę, a później ewentualnie dokończyć studia, choć w większości przypadków słowo „przerwanie” to eufemizm, bo w rzeczywistości niewiele dziewcząt kontynuowało edukację. Trochę mi tutaj też brakowało nieco szerszego zarysowania psychologii głównej bohaterki, jej własnych przemyśleń, nawet rozterek, mocowania się z codziennymi problemami – oczywiście, pamiętam wciąż, że to nie ja jestem wiekową target grupą.  
„Tryb warunkowy” Hanny Cygler to tzw. przyjemne i ciepłe czytadło. Umili nam czas w tramwaju, w poczekalni, nada się też świetnie do wieczornej poduchy. Nawet jeśli drobne zakłócacze zewnętrzne odwrócą naszą uwagę od lektury, łatwo nam będzie wrócić do głównego wątku. Przy takich powieściach sympatycznie mija czas.

6 duszków na 10 i kilka sympatycznych momentów😊
WYDAWNICTWO REBIS

15/11/2018

National Book Award nie dla Tokarczuk

Olga Tokarczuk Leśniowski
O. Tokarczuk, zdjęcie Wikipedia, autor T. Leśniowski
National Book Award 2018 nie trafiła do Olgi Tokarczuk za książkę "Bieguni".

National Book Awards, przyznawane w Stanach Zjednoczonych od 1936 r., to nagrody, które są uważane za jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień literackich. W tym roku główne trofeum zdobyła Japonka Yoko Tawada za książkę "The Emissary.

W tegorocznej edycji ustanowiono nową kategorię - najlepszy przekład na język angielski, by móc promować - głównie wśród Amerykańskich czytelników -  literaturę nieangielskojęzyczną. 

"Bieguni" te jedna z moich ulubionych książek Olgi Tokarczuk obok "Ksiąg Jakubowych". Trzymam kciuki za autorkę w kolejnych konkursach!

Szczegóły wydarzenia w linku poniżej:

http://wyborcza.pl/7,75517,24168721,national-book-award-nie-dla-tokarczuk-w-finale-amerykanskiej.html

Zdjęcie: Wikipedia, autor: Tomasz Leśniowski

13/11/2018

Krótka biesiada z Kosmowską o Urbanowskiej


Dziś spotkała mnie prawdziwa uczta… Częstowano nas bowiem wyśmienitym słowem… Słowem o Zofii Urbanowskiej. Ale po kolei.
Spotkanie zorganizowała Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie, na wiadomość trafiłam (nomen omen) na profilu Biblioteki, jednak informacja widniała tam w formie zwykłego posta, a nie wydarzenia. Z punktu widzenia organizacyjnego warto tego typu eventy ogłaszać w formie wydarzeń na FB, ponieważ wówczas istnieje możliwość przetransferowania ich do własnego kalendarza, co z kolei jest wygodne, bo nawet jeśli nam umkną z ulotnej pamięci, to kalendarz nam o tym przypomni. Zwykły post nie daje takiej możliwości, ale to dygresja stricte organizacyjna.
Otóż, z dużym zainteresowaniem wybrałam się na spotkanie z Panią Barbarą Kosmowską, która miała przedstawić audytorium Zofię Urbanowską od strony „podwórka, wielkiego świata i zmierzchu nad Koninem”, bo tak brzmiał temat wykładu. Przyznam się, że postać Zofii Urbanowskiej nie była mi znana, aż do czasu przyjazdu do Konina. Dopiero na terenach Wielkopolski usłyszałam o niej jako autorce książek dla dzieci. Dlatego wpisałam przypomnienie do kalendarza i gdy nadszedł termin, mimo niezbyt zachęcającej aury za oknem, podreptałam do Biblioteki.
I nie zawiodłam się, ponieważ spotkanie z obiema pisarkami – faktyczne z Barbarą Kosmowską i metaforyczne z Zofią Urbanowską – sprawiło mi dużą przyjemność. A była to biesiada słowna w podwójnym znaczeniu, bo czymże jak nie słowem operuje autor, a tu jeszcze autor o autorze. Właściwie trudno powiedzieć, co wywołało większą radość, słuchanie tego, co mówi prelegentka, czy słuchanie, jak mówi. Jakkolwiek by do tego nie podchodzić, i jedno, i drugie warte było spotkania.
Czy story of Zofia Urbanowska mogłaby być interesująca dla współczesnego odbiorcy? Czy jest to historia na miarę serialu na Netflixie czy choćby relacji w mediach społecznościowych? No, bo urodzona w zubożałej rodzinie, wychowuje się na wsi, rodziców nie stać na dobre szkoły, więc przenoszą jedynaczkę do szkółki prowadzonej przez siostry zakonne, potem wyjazd do Warszawy – pamiętajmy, że to naonczas nie stolica, lecz ledwo większe miasto w zaborze rosyjskim – i praca na pensji jako nauczycielka. Pierwsza publikacja – klops, bo krytyka wieeeelce niełaskawa jest. No, dobrze, ładna była (Urbanowska, nie krytyka), ale to w sumie wszystko, bo nawet nieszczególnie wykształcona – jej edukacja zakończyła się na egzaminie maturalnym. Ok, ok, wiem, powiecie, żebym nie była drobiazgowa, bo to przecież inne czasy były. No, to może choć jakaś maleńka tragedia? Jakaś nieszczęśliwa miłość? Może tajemnica w stylu z wierzchu słodka, w środku potwór? Szukam, szukam i nie znajduję. Jestem już na etapie, gdzie uroda się wyczerpuje i nadal żadnej sensacji mogącej wstrząsnąć współczesnymi. Taaak, obecnie jesteśmy przyzwyczajeni do nadzwyczajnych zdarzeń, heroicznych czynów, przesadnych wzlotów i wyolbrzymionych upadków. A zwyczajne życie, zwykła praca nie cieszy się atrakcyjnością. Skrajności, wstrząsy i wszelakie hiper są natomiast na fali. A ta szara mycha (może nawet czarna, bo ubierała się często w tenże kolor), skromna, nieśmiała, stroniąca od świecznika czym nas może zainteresować? Przecież w obecnej dobie nie mamy czasu na zastanawianie się, nie wspominając o chwili samodzielnej refleksji, wolimy wygodnie przyjmować cudze opinie za własne, bo przecież tak łatwiej. My chcemy odkrywać, a i to najlepiej szybko, bo im więcej, tym lepiej. Liczy się ilość lajków, ilość followersów, ilość wyświetleń, ilość challenge’ów (i tylko na marginesie nadmienię, że przecież mamy polski odpowiednik w postaci „wyzwania”). Ufff… Aż się sama tym tempem zasapałam… Otóż, może się okazać – ku nieoczekiwanemu zdumieniu poniektórych – że zwyczajne życie może być losem c a ł k o w i c i e  s p e ł n i o n y m. Bum… A to ci heca… Ale jak to? Tak bez wielkiego halo? Bez głośnego łał?
Uważam, że większość z obecnych na sali nie poświęci Urbanowskiej nawet chwili przemyślenia, bo przecież też nie każdy musi być amatorem biografii, zwłaszcza osób tak mało wyrazistych w swym charakterze i na dodatek ledwo rozpoznawalnych. Ale jeśli tylko choć niektórzy sięgną po dodatkowe materiały na jej temat, to znaczy, że zaintrygowała ich ta postać na tyle, by samemu wyrobić sobie zdanie o tej autorce. Ja z pewnością po takowe sięgnę. Bo kto powiedział, że tylko historie znanych mogą być inspirujące?
Należy jednak wyraźnie podkreślić, że do inspiracji Zofią Urbanowską w dużej mierze przyczyniła się sama prelegentka, a dokładniej styl, w jakim prowadziła spotkanie. Jak już wcześniej wspomniałam, niezmierną przyjemność sprawiło mi zagłębianie się w słowa, które nad wyraz zgrabnie zarysowywały sylwetkę Urbanowskiej. Mogę powiedzieć, że kultura i jakość słowa ujęły mnie na tyle głęboko, że z pewnością to wydarzenie utkwi mi w pamięci i stanie się tematem dalszych rozmów. Oby więcej takich spotkań. Z doświadczenia powiem tylko (bo przetestowałam to na własnej skórze), że dawka dobrej elokwencji zwykle skutecznie zaspokaja mój apetyt na strawę duchową i koi potrzeby finezji języka. Oczywiście, do czasu... do czasu aż znów kolejna porcja zostanie zaaplikowana.

Materiały zdjęciowe: Marek Kowalski
więcej materiałów zdjęciowych na stronie:
https://www.facebook.com/pg/mbp.konin/photos/?ref=page_internal
Kosmowska Urbanowska mbp Konin spotkanie autorskie
Barbara Kosmowska

Kosmowska Urbanowska mbp Konin
Barbara Kosmowska

spotkanie autorskie Kosmowska Urbanowska mbp Konin
Barbara Kosmowska

spotkanie autorskie Kosmowska mbp Konin Urbanowska
Barbara Kosmowska

Kosmowska Janasek Konin
B. Kosmowska i H. Janasek

mbp Konin portret Urbanowska
Portret Zofii Urbanowskiej

Urbanowska mbp Konin spotkanie autorskie
Portret Zofii Urbanowskiej