24/07/2020

Diane Chamberlain "W cieniu" z Wydawnictwa Prószyński i S-ka

Postać dziewczyny w letniej sukience w kwiaty podtrzymująca rękami brzuch na tle panoramy ukazującej wzgórza z kłosami traw
Diane Chamberlain "W cieniu"/
Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Po lekturze „W cieniu” Diane Chamberlain najpierw nie oczekiwałam wiele. Potem zaczęłam mieć apetyt jednak na coś przynajmniej na poziomie, bo dowiedziałam się, że to poczytna, nagradzana i doceniana autorka. Zasiadłam więc sobie, jak tytuł głosi, w cieniu przy jednym z ulubionych krzaczków, gdzie pracowicie uwijają się pszczoły, małe co nieco w postaci ciasta z rabarbarem sobie też przygotowałam. Nie, nie myślcie, że ja je piekłam. W kuchni pełnię rolę zaledwie kuchcika-stażysty i dzięki Opatrzności (o ile ta w ogóle istnieje) wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że poza ten poziom nie wyjdę. Takie pyszności-słodkości tworzy Moje Szczęście, a potem nęci i wabi nas oboje mistrzowskimi rarytasami. No, ale idźmy dalej. Napar ze świeżej mięty w pięknym imbryku też studził się na podorędziu, tudzież kapelusik i wachlarz dla ochłody. Nastrój też był i… i to by było chyba na tyle… Rozczarowanie i klops literacki mnie spotkał. Zadbałam o wszystkie niezbędne, mające umilić lekturę, utensylia, wszystko było… tylko nie radość z czytania.

Nie wiem, czy na rynku jeszcze istnieje cykl wydawniczy, ale kiedyś – lata temu – można było w kioskach nabyć niewielkich rozmiarów książeczki z serii Harlequin. I nawet jedną taką przeczytałam również lata temu, żeby samej na własnym guście przekonać się, ile to warte. Stwierdziłam wówczas, że niewiele i więcej po Harlequina nie sięgnęłam. Do czasu! A tu, proszę, życie nadal potrafi zaskakiwać. Nie dość, że „W cieniu” trącił mi klimatem rodem z Harlequina, co dla mnie oznacza kiczowaty romans, to jeszcze w dużo obszerniejszym wydaniu. Nie poddałam się jednak, czytałam… czytałam… czytałam przez kilka dni, bo nijak nie mogłam się z nim uładzić. Zaczynałam się wiercić, robiło mi się niewygodnie, gula frustracji gniotła w gardle, więc dzieliłam go sobie na mniejsze, nieco mniej szkodliwe, porcje i wreszcie przeczytałam.

Odczekałam też nieco, zanim usiadłam do recenzji, by emocje mi nieco opadły. Bo obawiałam się, że gdybym z marszu przystąpiła do akcji, wówczas, oj, wówczas, by mnie dopiero poniosło. Nie, żebym miała coś przeciwko romansom. Skądże. Je również czytuję, ale od literatury oczekuję choć odrobiny jakości. A tej akurat ze świecą tu szukać, chyba że stylistyka gimnazjalisty nam odpowiada, wówczas „W cieniu” może nam się spodobać. Książką Diane Chamberlain nie zaspokoiłam swojego apetytu literackiego, dodam też, że to pierwszy „bestseller”, po który sięgnęłam, jej autorstwa i mam nadzieję, że pozostałe są jednak odrobinę lepsze. Cóż, dialogi mnie nie porwały, a momentami sztuczne wypowiedzi raziły. Opisy w tle także nie zachwyciły, ascetyczne, wręcz skąpe, do tego nad wyraz proste i dobitne struktury zdaniowe. Postaci to głównie opis wyglądu, powierzchownych pragnień, bez głębszej analizy charakteru. Relacje międzyludzkie wprawdzie zarysowane, lecz też bez intrygującego szczegółu.

Ale jak w każdej historii, tak i w tej, kilka pozytów znaleźć można. I proszę, założenie konstrukcyjne z prowadzeniem dwóch paralelnych historii to niewątpliwy atut powieści. Zanim do nich nawiążę, dodam parę słów na temat fabuły. Joelle D’Angelo pracuje jako pomoc społeczna w szpitalu. Jest po rozwodzie z pierwszym mężem, nie ma dzieci, o których tak bardzo marzy. Jej przyjaciółka, Mara, podczas narodzin pierwszego dziecka dostaje wylewu, jest sparaliżowana i nie ma szans, by odzyskała dawną sprawność i ruchową, i intelektualną. Mąż Mary, Liam, sam wychowuje ich synka i razem z Joelle opiekuje się żoną przebywającą w ośrodku rehabilitacyjnym. Przyjaźń Liama i Joelle, wzmocniona bolesnymi doświadczeniami obojga, zostaje wystawiona na próbę. Dziewczyna, widząc, z jakim oddaniem Liam troszczy się o żonę, i wiedząc, że medycyna jest w przypadku Mary bezradna, sprowadza uzdrowicielkę, która lata temu uratowała także jej życie.

Historia Joelle, Mary i Liama to z założenia główny nurt powieści, z kolei historia zagadkowej uzdrowicielki swoimi korzeniami zapuszcza się aż do okresu przedwojennego, by potem znaleźć swój finał w latach 70-tych ubiegłego wieku. W rzeczywistości jednak to chyba losy uzdrowicielki wydają się bardziej interesujące. Stają się one również asumptem do poznania dwóch obliczy Kalifornii. Pierwsze to jej przyrodnicze piękno, bo akcja dzieje się na wybrzeżu, w okolicach Monterey. Malownicze pejzaże, wijące się wstęgi dróg prowadzące wzdłuż widokowych panoram na Ocean Spokojny. Tyle razy pokonujemy te odcinki, że czujemy się tu niemal jak u siebie w domu. Słońce, ciepło, cyprysy, skalne tarasy, mgliste i pachnące morską wilgocią poranki. Na tych elementach próbuje Chamberlain budować klimat metafizycznej duchowości. Do tego dochodzą wiktoriańskie posiadłości rozrzucone wzdłuż zatoki. Po prostu Kalifornia blue… jak śpiewał bodajże Roy Orbison. Jeśli nie byliście w najbardziej słonecznym ze stanów, to akurat próba pokazania naturalnych uroków tego regionu Chamberlain się udała. Druga twarz Kalifornii to jej mieszkańcy. Tu już nie jest tak powabnie. Owszem wśród miłości i przyjaźni, jazzowych tonów i folkowych akcentów hippisowskich momentalnie wchodzimy w aurę tamtych czasów. Ale jest ona naznaczona segregacją rasową, gdzie biały i Murzyn (w czasach powojennych słowo Murzyn nie miało pejoratywnego zabarwienia, choć chyba i teraz zdania odnośnie do wydźwięku tego wyrazu wydają się być podzielone – bodajże sam profesor Miodek zabierał na ten temat głos) nie wszędzie i nie przez wszystkich byli mile widziani. Rodzące się ruch bitników i dzieci kwiatów dopełniają kolorowego obrazu.

No, proszę, ależ się rozpisałam… Tym sposobem sama siebie zadziwiłam, że po dłuższym zastanowieniu potrafiłam w książce Chamberlain znaleźć tyle pozytywnych aspektów. Nie zmienia to jednak faktu i mojej opinii, że „W cieniu” nie należy do literatury wysokich lotów. Jeśli, sięgając po lekturę, uwzględnicie ten istotny element, z pewnością unikniecie rozczarowania.



21/07/2020

Renata Iwaniec "czasem wieszam się z praniem" z Fundacji Duży Format

Książka "czasem wieszam się z praniem" Renaty Iwaniec przymocowana klamerką do bielizny do suszarki na pranie
Renata Iwaniec "czasem wieszam się z praniem"/
Fundacja Duży Format

„Czasem wieszam się z praniem”, więc jaką jestem kobietą?

Wiemy, że kobieta z tomiku Renaty Iwaniec „nigdy nie jest czysta na okrętkę”, że „nie jest też odpowiednia, by znosić dzieci”, że jest „taka rozmokła” i „rozproszona”. Tyle w skrócie o formie lirycznej. A forma wizualna? Ta widnieje na okładce. Co ważne, postać kobiety nie zajmuje centralnego punktu. Zawieszona nieco z boku, w pozycji raczej figlarnej i choć wydawać by się mogło, że w eleganckiej sukience i zgrabnych bucikach, to… z opadającą niedbale podkolanówką. Twarz widoczna tylko częściowo, spogląda gdzieś wysoko. Tomik Renaty Iwaniec „czasem wieszam się z praniem” pisany przez kobietę, pisany z kobiecej perspektywy, pisany o kobiecych rozterkach można by zakwalifikować jako poezję, w której kobieta jest najważniejsza. Rzeczywiście sporo tu kobiecych atrybutów, jednak, co być może zaskakujące, mimo że kobieta i kobiecość wysuwają się na pierwszy plan, to jednak nie stoją one w epicentrum zainteresowań spraw powszednich, bo życie zatacza własne kręgi, a przecież w jego orbitę wchodzi nieskończona ilość ambarasów, z których jedne przedostają się na czoło i zostają tam dłużej, inne z kolei zaznaczają swój ledwie przelotny ślad. Podobnie jest z narratorką tomiku, która raz mniej, raz bardziej pojawia się w sferze działań stwórcy, przy czym prosi go, by jego ewentualna interwencja odbywała się z głową i by nie zapomniał, że ona „żyje i ma męża i dzieci”.

            Ostatnio przerabiałam dość trudną dla mnie w odbiorze twórczość poetycką i nie ukrywam, że tym razem liczyłam, iż „czasem wieszam się z praniem” nieco mnie zrelaksuje. Dość przewrotny tytuł i okładka nie przyniosły wprawdzie rozrywki, na którą się nastawiłam, ale twórczość Renaty Iwaniec zaintrygowała mnie nie tyle mocno, że postanowiłam przyjrzeć się jej wnikliwiej.

            Tak, chyba właśnie kobiecość wysuwa się na pierwszy plan, choć nie jest to jedyny widocznie zarysowany wątek. Bycie kobietą, bycie partnerką, matką, towarzyszką, opiekunką, bycie kochanką odmieniane jest przez Iwaniec przez wiele przypadków, wypadków i zdarzeń. Kobiecość przybiera tu zarówno uniwersalną postać ukształtowaną przez cechy płci, ale dużo bardziej interesująca i do szpiku kości prawdziwa wydaje się kobiecość w indywidualnej postaci, uformowana przez trud dziennych obowiązków, przez rozmywające się dni, przez starość, śmierć i kalectwo, przez różowe, acz niespełnione, plany. Ta kobiecość zewnętrznie milczy, choć tyle miała wcześniej do powiedzenia, ta kobiecość umyka, kurczy się, pali i wreszcie ta kobiecość śni „o czułości i przytulaniu”. Jest taka niepasująca do wyidealizowanych obrazów, może miejscami zszywana, może miejscami posiniaczona, może nawet wybrakowana, ale przez to jakże prawdziwa i rzeczywista.

            Na kobiecość u Iwaniec składa się również macierzyństwo, tu w parze z obawą o niepełnosprawne dziecko, które nigdy nie dojrzeje i które zawsze pozostanie inne. To powracające wspomnienie „głupiej Maryśki” z podwórka, to strach o dorastanie córki i stała troska o jej przyszłość, zdrowie, rozwój. To wreszcie natrętnie nawracające sny, w których „otwiera się całe gówno”.

            Na klimat tomiku wpływają także szeroką falą  reminiscencje z dzieciństwa – splatane warkocze, tulone lalki, „roześmiane dźwięki”. Przemyka też raptem kilka zapamiętanych scen z dziadkiem i babcią. Iwaniec – jak zwykle daleka od koloryzowania – ich też pokazuje z niekłamanie lekką szczerością. Tak ich zapisała pamięć i tak powracają we wspomnieniach.

Wyraźnie brzmią także w wierszach nuty straty, śmierci i żałoby, jakby autorka chciała podkreślić, że życie to nie romantyczna bajka z happy endem i tylko ten, kto twardo rozegra z nim partię szachów, może czuć się zwycięzcą. I taka właśnie jawi się kobieta przemawiająca do nas z kart tomiku Iwaniec. Wielokrotnie wystawiana przez życie na próbę, nie raz poobijana, mała jak papierek po cukierku, „zawinięta w sobie”, ale niepokonana! Choć bez laurów w postaci wielkich sukcesów, choć bez trofeów bycia gwiazdą, jest osobą kochającą się w prostych gestach i codziennie konsekwentnie uprawiającą sztukę życia i kobiecości.

Co wyróżnia styl Iwaniec? Raczej zwięzła forma, wiersz biały, wolny, bez znaków interpunkcyjnych. A więc także strukturą autorka nawiązuje do codzienności. Jak życie, które składa się z okruchów i które mozolnie próbujemy sklejać w całość, podobnie Iwaniec też podsuwa nam myśli, wątki, ułamki spostrzeżeń, które w zależności od tego, jak je powiążemy, możemy interpretować na różne sposoby. Autorka stawia na wieloznaczności, na podobieństwa brzmieniowe i refleksy semantyczne między nimi, a swoboda, zacieranie granic znaczeniowych i zmiana perspektywy podmiotu lirycznego mogą być uznane za znaki rozpoznawcze Iwaniec.

Wbrew moim oczekiwaniom (ileż to już razy rozmijały się one z rzeczywistością!) nie znalazłam w tomiku Iwaniec rozrywkowych klimatów, ale za to dał mi on dawkę twórczości solidnie osadzonej w rzeczywistości, gdzie los, nawet jeśli głaszcze, to i tak przekornie pod włos, a na dokładkę jeszcze marnie odwzajemnia wysiłki. Dał mi on dawkę poezji rzeczowej i konkretnej, a jednocześnie głęboko poruszającej ("Aleja Dzieci Polskich"), poezji o soli życiowych zmagań, o pieprznych zakamarkach ciała i nieprzemijającej potrzebie czułości.


Za egzemplarz tomiku Renaty Iwaniec "czasem wieszam się z praniem" dziękuję Fundacji Duży Format.






17/07/2020

Krystyna Śmigielska "Kochanek pani Grawerskiej" z Wydawnictwa Replika

Okładka "Kochanka pani Grawerskiej" Krystyny Śmigielskiej, na której widnieją sylwetki kobiety i mężczyzny stojące przed oknem odsłaniającym panoramę miasta
Krystyna Śmigielska "Kochanek pani Grawerskiej"/
Wydawnictwo Replika

Nie oceniaj książki po okładce – mówi stare i dobre przysłowie – ale po tytule też nie, można by dodać, bo „Kochanka pani Grawerskiej” nie przypisałabym do kategorii romansu (jak można by intuicyjnie przypuszczać), więcej tu bowiem cech politycznej sensacji.

          „Kochanek Pani Grawerskiej” to druga książka, po którą sięgnęłam, z literackiego repertuaru Krystyny Śmigielskiej. Pierwszą był „Pokurcz” – ten zaszedł mi mocno za skórę, do głębi przenicował emocje, a serce zupełnie poćwiartował. Przeżyłam przy nim swoiste katharsis. A co ma do zaoferowania „Kochanek pani Grawerskiej”?

     Marta Grawerska to kolejna żona Marka Grawerskiego (do tego dużo od niego młodsza). Ona wyszła za niego dla pieniędzy, z kolei on ożenił się z nią dla jej urody. Grawerskich poznajemy w momencie, gdy małżonek w niedwuznaczny sposób tłumaczy żonie (mając jej włosy owinięte wokół własnej pięści i dociskając jej twarz do poduszki), jaką rolę w tym stadle jej przypisał, tzn. ma stać przy nim i dobrze wyglądać. To chyba niezbyt wiele? Kobieta najwyraźniej pojmuje argumenty, bo absolutnie nie neguje sposobu dyskusji.

Marek Grawerski właśnie się zaprezentował – to ten rodzaj wątpliwego dżentelmena z wielkim ego, który kobiety traktuje instrumentalnie, a jego ulubionym środkiem perswazji jest brutalność i bezwzględność. Ponadto będąc prezesem znaczącej spółki, ma władzę i pieniądze. Wielu zniszczył, wielu zaszkodził. Parafrazując słowa piosenki wykonywanej przez Irenę Kwiatkowską, Grawerski to zwykła szuja i szczeżuja.

W tym emocjonalnie martwym układzie Marta ma wszystko oprócz miłości. Spragniona ciepła, akceptacji i uwagi męża wplątuje się w przygodny flirt akurat wówczas, gdy małżonek, realizując kolejny etap kariery zawodowej, zamierza awansować i wejść już w najwyższe kręgi polityki. Dlatego jakiekolwiek kłopoty właśnie w tej chwili kompletnie nie są mu na rękę.

       Kochanka może sobie daruję, bo nie wiem, czy nie zdradziłabym zbyt wiele na początku, a spoilerować nie chcę.

Trzeba przyznać, że Śmigielska ma wyrobiony styl pisarski. Opowieść w jej wykonaniu układa się sama. Autorka panuje nad dialogami, a bohaterów łatwo rozpoznać po ich sposobie mówienia. Są więc cyniczne polityczne gadki kolesiów, jest psiapsiółkowa pogaducha, jest i język lumpiarsko podwórkowy. W ogóle dialogi uznałabym za mocną stronę Śmigielskiej, ale… ale czasami miałam wrażenie, jakby niektóre fragmenty były „przegadane” i że gdyby je nieco skomasować, nieco skrócić, to konstrukcja w żadnym razie by nie ucierpiała, wręcz przeciwnie rytm mógłby zyskać na sprężystości.

Podobnie jest z narracją, którą Śmigielska potrafi umiejętnie przykuć i zatrzymać uwagę czytelnika. A ponieważ dobrze się w tej warstwie czuje, elastycznie manewruje narratorem i wykorzystuje go do prześwietlania wnętrza postaci, pozwalając czytelnikowi zapoznać się w ten sposób z motywacjami bohaterów, ich potrzebami i pragnieniami. Dla urozmaicenia zestawia odmienne punkty widzenia uczestników wydarzeń, przez co różnice między nimi stają się wówczas widoczne jak na dłoni.

Śmigielska buduje postać pozornie z nieistotnych szczegółów, mało znaczących gestów czy słów. Jednak z czasem dokłada do nich kolejne detale, dzięki czemu odbiorca zyskuje szerszą perspektywę. Każda z jej postaci ma swój indywidualny rys charakterologiczny, każda ma swoją historyczną przeszłość, czyli mówiąc językiem młodszego pokolenia background. Środowisko stanowi jeden z istotnych elementów kształtujących daną postać (w „Pokurczu” jest to jeszcze bardziej widoczne). I co charakterystyczne dla Śmigielskiej, zwykle zalążkiem inicjującym dalsze perypetie bohaterów są również ich negatywne przeżycia. Dodatkowo z przeszłości trudno się bohaterom wyrwać, rzadko też wyciągają właściwe wnioski ze swoich doświadczeń. A w „Kochanku pani Grawerskiej” piętrzy się od nieprzyjaznych, nieprzychylnych, szkodliwych czy wręcz wrogich zachowań i to nie tylko wśród przedstawicieli świata polityki, którzy u Śmigielskiej kompletnie pochłonięci są machlojkami, matactwami i knuciem, a przyświeca im jedynie intrata i dbałość o własne tyłki. Właściwie żaden z bohaterów nie kieruje się wartościami wyższymi, żadnemu z nich nie w głowie ideały, każdy patrzy zaledwie przez pryzmat własnego czubka nosa, korzyści i wygody. Chyba nawet w narratorze bohaterowie nie budzą sympatii, skoro on sam raz mówi o nich po imieniu, innym razem wzmiankuje po nazwisku. Ta duszna atmosfera, podszyta obłudą, wszechobecną interesownością i miałkimi motywacjami powodowała, że nawet wątek miłosny nie pozwalał mi zapomnieć o ogólnym, raczej przygnębiającym, obrazie natury ludzkiej stworzonym przez Śmigielską. Zresztą samo uczucie ma tu również przestępcze korzenie.

Śmigielska zdaje się być bacznym obserwatorem, z tym że jej oko koncentruje się głównie na mrocznej stronie naszego ja, tego ja z parszywymi odcieniami. Czyżby autorka była zwolenniczką filozofii Hobbesa? Mimo wprawy, z jaką buduje postaci, momentami miałam wrażenie, jakby bohaterowie czasami wymykali się jej spod kontroli, balansując – zwłaszcza w momentach zagrożenia – na pograniczu autentyczności reakcji, w efekcie do opowieści wkradał się cień fałszywego tonu i braku naturalności.

Wiem, że Śmigielska potrafi czytelnikiem wstrząsnąć, potrafi go porazić niczym piorun, wywołać niepokojące drżenia duszy, trzepotanie serca i natłok myśli w głowie. Jednak w „Kochanku pani Grawerskiej” nie czułam narastającego napięcia, zagrożenia w krytycznych momentach, nie porwały mnie intymne chwile między kochankami, nie czułam dreszczyku sensacji w kulminacyjnych scenach. Liczyłam, że zmieni się to po zwrocie akcji, że to zabieg celowy, jednak wskaźnik emocji uparcie oscylował wokół umiarkowanych odczytów.

W „Kochanku pani Grawerskiej” zdecydowanie wyróżnia się charakterystycznie wprawne pióro Śmigielskiej, zresztą autorka zdaje się być świadoma swoich atutów stylistycznych i śmiało prezentuje możliwości pisarskie, wplatając w główny nurt narracyjny samodzielną historię w formie opowiadania oraz poezję. Tylko czy to aby nie jest tak jak z tymi grzybkami w barszczu?

I choć pomysł interesujący, narracja dobra, dialogi udane, to jednak drobne mankamenty rzutują na całość, przez co lektura „Kochanka…” wprawiła mnie w pewien rodzaj literackiego spleenu. Może w przypadku autora pośledniejszej klasy przymknęłabym na to oko, jednak nie w przypadku Śmigielskiej, bo przecież przekonałam się już wcześniej, co potrafi zaoferować w „Pokurczu”. A skoro ptaszki ćwierkają, że autorka intensywnie pracuje nad kolejną powieścią, to będę z zaciekawieniem wypatrywać premiery.

"Kochanek pani Grawerskiej" ukazał się nakładem Wydawnictwa Replika.