17/11/2020

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Maciej Siembieda

 Maciej Siembieda jest z wykształcenia polonistą i politologiem. Pracował jako dziennikarz, publicysta oraz reportażysta. Od paru lat znany jest czytelnikom jako autor powieści sensacyjnych, w których umiejętnie przeplata fakty historyczne z fantazją literacką. Spod jego pióra wyszedł, m.in. „Gambit” oraz seria o prokuratorze Jakubie Kani. Na cykl składają się „444”, „Miejsce i imię” oraz „Wotum”. Zarówno „Gambit”, jak i „444” oraz „Miejsce i imię” miałam okazję przeczytać i dla Was zrecenzować. Materiał o książkach znajdziecie w odnośnikach poniżej:

Maciej Siembieda "Gambit"

Maciej Siembieda "444" oraz "Miejsce i imię"

Jak widzicie, Maciej Siembieda był już pośrednio obecny na duszkowych stronach. A teraz miałam przyjemność także gościć autora w „Rozmowach z Duszkiem”. Dyskutowaliśmy nie tylko o książkach. Przyjrzeliśmy się także reportażom, ich roli komunikacyjnej. Przy tej okazji nie można było nie wspomnieć o Ryszardzie Kapuścińskim czy Hannie Krall. Było także o niemodnych trendach, nudnych bohaterach literackich i do czego potrzebna im egzema😊. Sprawdziliśmy, dokąd prowadzą religijne korzenie (nie tylko Jakuba Kani) i w jaki sposób Maciej Siembieda rewitalizował Jasło w „Gambicie”. I wreszcie mam dla Was również wisienkę na torcie! Będziecie mogli na własne oczy zobaczyć materiał, jaki pisarz zebrał do swoich książek.

Zapraszam Was do obejrzenia i wysłuchania rozmowy z Maciejem Siembiedą.


Maciej Siembieda - gość "Rozmów z Duszkiem"

13/11/2020

Maciej Siembieda - "444" oraz "Miejsce i imię" z Wydawnictwa WIELKA LITERA

Na ekranie laptopa wyświetlają się okładki e-booków "444" i "Miejsce i imię" Macieja Siembiedy, na klawiaturze siedzi maskotka "Czytam duszkiem"
"Czytam duszkiem" książki
Macieja Siembiedy - "444" oraz "Miejsce i imię"
z Wydawnictwa Wielka Litera

Do tej pory każda z moich analiz recenzenckich poświęcona była jednemu tytułowi. A tym razem postanowiłam odejść od dotychczasowego zwyczaju i w jednym materiale przyjrzeć się dwóm książkom tego samego autora. Na cel wzięłam „444” oraz „Miejsce i imię” Macieja Siembiedy. Obie należą do tzw. cyklu o prokuratorze Jakubie Kani.

            Kolejnym odstępstwem, jakie przyjdzie mi poczynić, będzie posłużenie się w recenzji słowami polityka! Leszek Miller powiedział kiedyś, że – przytaczam z pamięci – mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, lecz po tym, jak kończy. Gdyby oceniać Siembiedę po samym finale „444”, wynik mógłby nie usatysfakcjonować ani autora, ani czytelników. Jeśli jednak linię mety nieco przesuniemy i w ogólnej ocenie weźmiemy pod uwagę „Miejsce i imię”, wówczas obraz ulegnie istotnej zmianie. Odniosę się jeszcze raz do wspomnianego polityka, który, parafrazując sam siebie, powiedział bodajże, iż prawdziwy mężczyzna nigdy nie kończy. Dlaczego je tu przywołuję? Ponieważ wiosną 2020 r. ukazał się trzeci tom cyklu zatytułowany „Wotum”, więc oznacza to, że autor jeszcze nie powiedział ostatniego słowa w procesie wymyślania casusów śledczych dla prokuratora IPN. (Lektura „Wotum” na razie przede mną.)

            A może by Siembiedy nie oceniać przez pryzmat finału, lecz otwarcia powieści? Właściwie czemu nie? A może prześwietlić jego dzieło kompleksowo? Rozczłonkować i z recenzenckim animuszem poćwiartować na sceny, rozdziały, a nawet akapity? Przecież można i tak! Łeee… kto jednak byłby chętny do czytania takiego elaboratu? Dlatego wybiorę sobie wg własnego gustu i uznania te zagadnienia, którymi zwyczajnie chcę się z Wami podzielić.

Skoro więc wolnoć Tomku w swoim domku, to duszkiem zaczynam od… od komplementów, jakie potrafią prawić sobie bohaterowie Siembiedy, bo nie są to banalne pochlebstwa, a superlatywy tkane na miarę. Wyświechtany slogan porównujący urodę kobiecą do miliona dolarów nie jest godzien wyjść z ust stuprocentowego dżentelmena (nawet dziś), ale przyznacie, że słowa „Pani wygląda jak groźba bezrobocia dla chirurgów plastycznych”*) mają już swój oryginalny styl. Jestem absolutnie przekonana, że na tego rodzaju nietuzinkowy komplement zwróci uwagę niejedna czytelniczka. A kto wie, może nawet i czytelnik? Ale nie tylko słodkości są ozdobą Siembiedowych dialogów. Błyszczą w nich cięte riposty, szkli się inteligentna dedukcja, a dodatkowo w „444” fragmenty zakotwiczone w minionych epokach autor w umiarkowany, acz umiejętny, sposób stylizuje na język, jakim mogli posługiwać się bohaterowie ówczesnych czasów. Tu zarzuci drobnym archaizmem, tam tchnie saraceńskim pozdrowieniem „Allah akbar” i obraz dawnych dziejów gotowy. To szkicowanie nienachalnym szczegółem czy celnym detalem uważam zresztą za znak rozpoznawczy Siembiedy. Niby nic a dobarwia, niby nic a dodaje esencji, niby nic a podbija smak. Więc powiem, że Siembiedy się nie czyta – Siembiedę czyta się ze szczegółami.

            Autor lubi sobie też pospiskować, podnieść napięcie echem ploteczki, unoszącą się famą, prastarą legendą… Im mniej prawdopodobną, tym lepiej. Świetnie się czuje w tajemnicach i sekretach, najlepiej międzynarodowych, a nawet interreligijnych. Do tego umiejętnie nakłada fikcję literacką na tło rzeczywistości. Wywiady, agencje i inne tajne służby stoją przed pisarzem otworem, a ten swobodnie czerpie z ich metod pracy i archiwalnych zasobów. Siembieda niczym agent o najwyższym stopniu wtajemniczenia przenika przez najbardziej strzeżone kartoteki Mosadu, ABWu, Amanu czy Ochrany i korzysta na potrzeby fabuły z wywiadowczego know-how.

            Fascynacja historią powoduje, że Siembieda decyduje się rozgrywać swoje powieści równolegle na kilku płaszczyznach. W „444” zahacza aż o X w., okres rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim i w Maghrebie, a kończy w dość odległej z naszej perspektywy przyszłości, bo w XXIV w. Z kolei „Miejsce i imię” nie obejmuje aż tak rozległych czasoprzestrzeni, lecz tu również autor sprowadza kilka nitek czwartego wymiaru do jednego kłębka. Rozpiętość czasowa musi pociągać za sobą wielość bohaterów. Z niektórymi z nich autor bez sentymentu się rozstaje, mordując ich nie tylko bez skrupułów, lecz także i bez większego żalu. Innym z kolei pozwala pobrylować dłużej na fabularnej scenie, dzięki czemu czytelnik może przyjrzeć się ich sylwetkom bardziej wnikliwie. Ale niewątpliwie superhero is only one, of course… i jest to nie kto inny jak… Jakub Kania! Dociekliwy, inteligentny, oczytany, elokwentny i na dodatek przystojny prokurator. Tak, dokładnie w takiej kolejności bym go opisała. Jest główną postacią, bohaterem-detektywem, zwłaszcza w „444”, bo w „Miejscu i imieniu” Siembieda przydaje mu do pary panią kapitan ABW – konkretną, rzeczową, racjonalną i dość tajemniczą, a jej znakiem rozpoznawczym czyni prawdy objawione jej autorstwa. Ilość postaci pojawiających się na kartach powieści może kojarzyć się z Matejkowskimi płótnami, na których mistrz również tłumnie umieszczał uczestników wydarzeń, mających niezbicie świadczyć o czasach świetności i chwały Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. „Chrzest Władysława Warneńczyka”, wokół tajemnicy którego toczy się akcja „444”, jest również tego przykładem i wyjątkiem zarazem. Stanowi exemplum na wielość postaci i szczegółów, a jednocześnie rzadkość, ponieważ Matejko utrwalał głównie spektakularne momenty z historii Polski, a przecież chrzest (choćby i samego pierworodnego Jagiełły) już do takich nie należał.

            W warstwie współczesnej Siembieda nierzadko stempluje narrację autografami z własnych poglądów, odnoszącymi się do otaczających go realiów, dlatego od czasu do czasu przemyca sformułowania o „teutońskich knowaniach”**) czy „przywracaniu narodowej świetności”**), elastycznie przy tym rozkładając akcenty. Stworzył również typ własnego szmondaka – usłużnego lizusa i (z namaszczenia partyjnego) dyrektora w pionie śledczym IPN – Wiesława Palucha, na którym z regularnością godną szwajcarskiego mechanizmu marki Pattek Philippe ćwiczy szyderczą akupunkturę.

            Maciej Siembieda to stary dziennikarski wyjadacz w dobrym tego słowa znaczeniu. W swojej karierze zawodowej z pewnością z niejednego źródła wiedzy korzystał, niejedno dane mu było weryfikować i niejeden artykuł przyszło mu skomponować, a teraz te zdobyte i starannie oszlifowane umiejętności profitują również w jego twórczości literackiej. Narracja Siembiedy jest potoczysta, jej nurt nas porywa, lecz nie są to kipiące pretensjonalną gwałtownością bystrzyce, a raczej naturalny dar panowania nad uwagą czytelnika i kierowania jej w te miejsca opowieści, które akurat zamierza uwypuklić. Z precyzją samego Wilhelma Tella trafia słowem w sedno. Ponadto historyczne wycieczki, które jak synapsy wwiercają się w trzon narracji, pozwalają mu dawać upust swojej erudycji w tematach mu bliskich. I myślę, że nie podlega dyskusji, iż intryguje także dystyngowanym językiem w tonie galanterii z czasów, kiedy kultura i inteligencja stanowiły cechy uznawane za wartościowe. Dodałabym także, że Siembieda ma talent do zwartego budowania postaci i scen w taki sposób, by niczym zatrzymane w kadrze odwzorowywały się w wyobraźni czytelnika.

            Osobiście wyżej stawiam „Miejsce i imię” niż „444”. To ostatnie nieoczekiwanie sprawiło mi zawód zakończeniem. Mam wrażenie, że Siembieda zbyt mocno napompował balon napięcia. Bańka z każdą sceną pęczniała i pęczniała, aż w końcu pękła, co w efekcie sprowadziło się do tego, że zapowiadana wielka rewelacja okazała się niewielką sensacyjką. Z tego epizodu Siembieda błyskawicznie wyciągnął wnioski, bo w „Miejscu i imieniu” nie ma nawet śladu po wcześniejszym zgrzycie.

Wracając do słów Leszka Millera, sami widzicie, że pytanie, gdzie jest koniec, okazuje się być jak najbardziej zasadne, bo od odpowiedzi na nie może zależeć całokształt oceny. Ale przypominam też, że Siembieda nie postawił jeszcze definitywnie kropki nad losami Jakuba Kani, bo na rynku ukazało się „Wotum” – trzecia część serii. Natomiast od 9 listopada 2020 r. w jednej z regionalnych rozgłośni radiowych można cieszyć się „Wotum” także w formie radiobooka (informacja dla miłośników czystości języka polskiego: radiobook to po naszemu słuchowisko😊).

Moją uwagę na cykl o Jakubie Kani skierowała Iwona Niezgoda – organizatorka niezależnego plebiscytu literackiego pn. „Brakująca Litera”, w którym nomen omen główną nagrodę w pierwszej edycji zdobył Maciej Siembieda za „444”. 

Wcześniej miałam okazję recenzować też "Gambit" Macieja Siembiedy. Recenzję tego tytułu znajdziecie w linku poniżej: 

Maciej Siembieda "Gambit"

*) cytat z książki Macieja Siembiedy pt. „444” z Wydawnictwa WIELKA LITERA

**) cytaty z książki Macieja Siembiedy pt. „Miejsce i imię” z Wydawnictwa WIELKA LITERA

09/11/2020

Daniel Kocuj "BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I" z Wydawnictwa Annapurna

Na okładce książce wpleciiono w tytuł graficzny symbol rowerowy. Na tle czerwieniejącego nieba sylwetka mężczyzny z szeroko rozłożonymi ramionami. Obok książki maskotka bloga "Czytam duszkiem"
Daniel Kocuj "BIKEowa podróż
z Sydney do Szczecina cz. I"/
Wydawnictwo Annapurna

Nie pamiętam już, kto wypowiedział słowa, że można funkcjonować bez wielu rzeczy, ale nie można żyć bez marzeń. Z tą teorią wydaje się zgadzać autor książki pt. „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” – Daniel Kocuj, który w liście do przyjaciela wspomina „Zawsze byłem zdania, że lepiej nie posiadać niczego, ale mieć marzenia, niż posiadać wszystko i o niczym nie śnić (…)” Dotknięty „cyklozą” (obecnie przypadłość uznawana za nieuleczalną, choć z poczynionych obserwacji wynika, że w określonych przypadkach można doprowadzić do załagodzenia objawów😊) pędzi na swym dwukołowym herosie szos i bezdroży zwanym Hefajstosem z australijskiego Sydney do Szczecina. Poszczególne etapy prowadzą dalej przez Indonezję, Malezję, Tajlandię, Birmę i Indie, gdzie ma miejsce półmetek podróży. Autor to tzw. „korpomensz”, który po odcięciu się od biznesowych korzeni i osiągnięciu określonego pułapu finansowego postanawia przejść do fazy realizacji marzeń, czyli uskutecznić długodystansową wycieczkę rowerową przez świat. Pierwotny plan uwzględniał wprawdzie jeszcze towarzyszkę podróży, prędko jednak okazało się, że dziewczyna, niewprowadzona w szczegóły wizji, odmówiła udziału w zabawie, której zasad z nią uprzednio nie uzgodniono. Jak to mówią, baba z wozu, koniom lżej. A napalonego wariata przecież nikt nie zatrzyma.

            Literatura faktu zwykle jest ciekawym kąskiem poznawczym i chętnie po nią sięgam. Dzięki niej odwiedziłam kilka rejonów, których pewnie nigdy nie dane mi będzie zobaczyć lub ponownie wpadałam do miejsc, które wcześniej sama miałam okazję widzieć. Książka Kocuja skusiła mnie dwoma wabikami: po pierwsze, iż jest to wyprawa przez tę część świata, której jeszcze sama nie spenetrowałam, a po drugie, iż jest to eskapada rowerowa. Zaraz po wzięciu książki do ręki zwraca uwagę dość przyjemna oprawa graficzna. Okładka jak ja to nazywam kiziajno-miziajna, czyli w języku profesjonalistów aksamitny soft touch. Dodatkowo na początku mapa podróży. W środku całkiem sporo tekstu (co lllubię) i niemało zdjęć, co w przypadku tego typu publikacji jest istotnym atutem. Zasiadłam więc do lektury. Pierwsze pozytywne wrażenia estetyczne szybko zostały zweryfikowane. Bo mapka wprawdzie jest, ale nie zaznaczono na niej większości miejsc, przez które mknie autor. Radź więc sobie sam czytelniku. Z kolei zdjęcia nie są opatrzone podpisem, ale na usprawiedliwienie dodam, że w większości przypadków da się z tekstu wywnioskować ich przynależność. W książce zamieszczono również kilka zdjęć z komercyjnego Shutterstocka. No, nie… Proszę Państwa, albo mówimy o relacji z podróży i zamieszczamy z niej autentyczne zdjęcia, albo podrasowujemy ją fotkami w stylu pop. Ale tu też na usprawiedliwienie muszę dodać, że takich strzałów jest niewiele.

            Blurb zachwala „Wyprawa życia. Z rozpalonego słońcem Sydney do rodzinnego Szczecina – na rowerze. Po drodze czekają bezkresne pustkowia, spowite cieniem dżungle, krwiożercza fauna, górskie łańcuchy, ciche, senne wioski i gwarne, tętniące życiem miasta. (…) Opowieść, jakiej jeszcze nie było!” I to rzeczywiście tam wszystko jest, a może nawet trochę więcej, ale… ale mnie to jakoś generalnie nie porwało. Bo odniosłam wrażenie, że zebrane przeżycia i perypetie przedstawiono w dość powierzchowny sposób, jakby autor zaledwie się po nich prześlizgał albo nie chciał lub nie potrafił podzielić nimi z czytelnikiem.  Gdy już, już zdawałoby się, że nastąpią szczegóły czegoś ciekawego, podróżnik zamykał je zaledwie w kilku zdaniach. Chwilami miałam też odczucie, że ze znanych mi materiałów popularnonaukowych dowiedziałam się więcej niż z książki Kocuja. (Czyż swego czasu nie przestrzegano, by nie oglądać telewizji, bo zrobi z głowy glizdy? Glizdy glizdami, ale przy umiejętnym odsiewaniu ziarna od plew i telewizja może przynieść owoce.) A gdy jeszcze autor podarował mi przypisy z Wikipedii, to byłam bliska uznania tego za czytelniczy policzek, bo po Wikipedię mogę sobie sięgnąć sama, gdy tylko będę chciała. Gdy z kolei ktoś zapowiada relację z „wyprawy życia”, to spodziewam się co najmniej czegoś, co przykuje moją uwagę na tyle skutecznie, że będę niecierpliwie wyczekiwała, co też nastąpi dalej (i raczej nie mam tu na myśli powtarzających się opisów podjazdów i zjazdów). Być może wpływ na mój odbiór przygód autora ma sposób relacji. Trochę reportaż, trochę dziennik, napisany wprawdzie przystępnym i potocznym językiem (z wulgaryzmami), a jednak na tyle monotonnym, że całość wydaje się dość jednostajna. Za atrakcyjny uznaję zabieg wprowadzenia listów autora i jego przyjaciela – Zandera, cóż kiedy nawet tu chłopaki mówią w tym samym stylu.

            Jednak książka Kocuja nie jest całkowicie pozbawiona zalet. Wszędzie tam, gdzie autor zdecydował się bliżej zrelacjonować zdarzenie, np. pracę na farmie arbuzów w Australii, przygodę z szerszeniami w Tajlandii lub wrażenia ze spotkania z trzecią płcią tamże, od razu rysuje się pobudzający uwagę dreszczyk autentyczności i tym samym wyłania się obraz prawdziwy, którego w takiej formie nie pokaże żaden materiał telewizyjny. Podobnie dzieje się, gdy na kartach pojawiają się towarzysze podróży, np. tajemniczy Nick – mistrz sztuki przetrwania w buszu lub lokalni mieszkańcy goszczący niecodziennego przybysza. To oni przydają książce pazura różnorodności, bo to oni otwierają drzwi do swojego świata z jego zwyczajami i domowymi zakamarkami. Wówczas od razu wyostrzały się moje zmysły, chciwie racząc się niepowtarzalnymi historiami.

            Kocuj niewątpliwie zrealizował upragnione marzenie. Przeżył chwile miłe, przetrwał momenty niekoniecznie sympatyczne, radził sobie z kłopotami, doznał globtroterskiej wolności, zobaczył, czym może różnić się kolor nieba nad głową, doświadczył niebezpieczeństw i smaku ryzyka, a wszystko dlatego, bo uznał, że dla niego droga jest celem. Bikeowa podróż stała się więc również bajkową przygodą, podczas której Birma skradła mu serce i stała się number one w azjatyckim tournée.

W książce Daniela Kocuja mankamenty formy zdecydowanie rekompensuje aspekt inspirująco-dopingujący, mogący stanowić drogowskaz dla tych, którzy akurat potrzebują podpowiedzi w wyborze możliwości spośród całej gamy czyhających wokół urozmaiceń. Dlatego jestem przekonana, że po przeczytaniu pierwszej części wsiądziecie na rower, choćby tylko po to, by objechać najbliższą okolicę. Bo przecież jak powiedział kiedyś Baudelaire „Prawdziwi podróżnicy to ci tylko, którzy wyruszają, aby wyruszyć.”

             Za egzemplarz książki Daniela Kocuja pt. „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” dziękuję wydawnictwu Annapurna.

*) cytat z książki Daniela Kocuja „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” z wydawnictwa Annapurna