Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" i Kate Brown "Czarnobyl. Instrukcje przetrwania" z Wydawnictwa Czarne |
Niezmiernie rzadko przedstawiam Wam książki w pakiecie. Taka sytuacja miała
miejsce w przypadku książek Macieja Siembiedy pt. „444” oraz „Miejsce i imię”,
a także Kena Folletta „Filary ziemi”, „Świat bez końca” i „Słup ognia”. Zestawy
łączyła nić przewodnia – główni bohaterowie lub potomkowie głównych bohaterów. Co
jest nicią przewodnią w przypadku tytułów „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany
Aleksijewicz czy „Czarnobyl. Instrukcje przetrwania” Kate Brown? Poszukajmy. Pierwsza
zbieżność: autorki są kobietami. Owszem. Druga zbieżność: oba tytuły to
reportaże. Zgadza się. Trzecie powiązanie: oba ukazały się z wydawnictwa
Czarne. Tak. I kolejne: historie przedstawione w obu książkach dzieją się w
Związku Sowieckim. To wszystko racja, lecz tak naprawdę zdecydowałam się przedstawić
Wam te tytuły razem ze względu na jeden – dla mnie niezwykle istotny – powód, a
mianowicie obie te książki pokazują, jak niewiele warte jest życie jednostki żyjącej
w systemie, w którym w imię szczytnego „dobra ojczyzny” nieludzka władza jest w
stanie poświęcić bez wyjątku każdego ze swoich obywateli, natomiast zindoktrynowani
obywatele są w stanie oddać państwu to, co mają najcenniejsze, życie własne i
swoich bliskich.
O drugiej wojnie światowej powstało wiele książek, mnóstwo filmów, a wojna
ojczyźniana, czyli obronna przeciwko agresji Niemiec w 1941 r. na ZSRR, wciąż
jest tematem budzącym w Rosji skojarzenia z nadludzkim bohaterstwem niezłomnych
żołnierzy. Swietłana Aleksijewicz w reportażu „Wojna nie ma w sobie nic z
kobiety” zmieniła perspektywę i przeniosła ciężar z męskiego heroizmu na wojnę
ukazaną oczami kobiet, które również służyły w armii. Były lekarzami, sanitariuszkami,
telefonistkami, zaopatrzeniowcami, szyfrantkami, lecz także strzelcami
wyborowymi, mechanikami, lotniczkami, fizylierkami… długo by można wymieniać.
Co ważne, w relacjach rozmówczyń, do których dotarła Aleksijewicz, i które
przytacza w szerokich fragmentach, nie dominuje obraz męstwa czy odważnych czynów,
choć te również tam się pojawiają, a wyłania się obraz krzywd, bólu,
cierpienia, codziennego znoju, brudu, niedożywienia, zmęczenia i bezradności,
obraz końca życia i jego odmian od szybkiej śmierci do powolnego konania. Aleksijewicz
przytacza na tyle obszerne wypowiedzi, że czytelnik samodzielnie i bez zbędnej narracji
może odtworzyć rozgrywające się sceny wojenne. Jest z nimi pozostawiony sam, by
je przeżył wewnętrznie, odczuł intuicyjnie. W niemal każdej relacji wciąż czuć
ogromne emocje, a przecież Aleksijewicz prowadziła te rozmowy grubo po 40
latach od zakończenia wojny. Rozmówczynie wspominają nastroje, w jakich zaciągały
się w szeregi czerwonoarmistów, a z czasów walk niemal wszystkie zapamiętały głównie
wstrząsający zapach krwi, pożogi i zwęglonych ciał. Niektóre do tej pory nie
ubierają nic czerwonego. Nauczyły się żyć z wojennymi widmami, pochowały je w głębokich
zakamarkach świadomości, dopóki po nie znowu nie sięgną. Mówiąc o niektórych
chwilach, nawet po dziesiątkach lat nadal łamie im się głos, bezradnie milkną,
bo gdy raz zetknąłeś się z wojną, ona już cię nigdy nie opuści. Zawsze będzie tkwić
zadrą w sercu.
Aleksijewicz poruszyła także aspekt kobiecej fizyczności aż po zmagania się
z fizjologią, dla której wojna nie zawsze okazywała się być barierą, myć się
trzeba było mimo wybuchów, a wypróżniać pod ostrzałem. Nie było ani czasu, ani
miejsca na intymność. Większość kobiet wspomina, że najczęściej albo z
wycieńczenia, albo z powodu traumatycznych przeżyć zatrzymywał się im cykl miesiączkowy,
wcześniej też musiały sobie jakoś radzić. Zero taryfy ulgowej.
Niezwykle poruszające okazały się
wypowiedzi żołnierek, jak były postrzegane po wojnie zarówno przez mężczyzn,
jak i przez inne kobiety, które nie walczyły. Frontowe dziewczyny skażone okrucieństwem
walk i wszechobecnej śmierci nadawały się na pocieszycielki, na wojowniczki, lecz
już nie na żony, kochanki czy matki.
Zaskakujące z mojego punktu widzenia okazały się motywacje kobiet,
dziewcząt, które mimo młodego wieku (poniżej 18 lat) próbowały zaciągnąć się do
armii w obronie ojczyzny. Często musiały uciekać się do kłamstw, by ominąć procedury
wstąpienia w wojskowe szeregi, a wszystko dla rodzinnej ziemi. Tego wymagał przecież
od nich komsomolski honor, wychowanie oraz okoliczności polityczne, poza tym
oczekiwał tego od nich sam dobrotliwy batiuszka Stalin. Czas szybko zweryfikował
zarówno ich motywacje, jak i oczekiwania. Nie tylko powojenne powroty radzieckich
jeńców z niemieckiej niewoli pokazały, jak ojczyzna traktuje swoich obrońców. Lepiej
zginąć lub samemu się zabić, niż trafić do niewoli. Jeniec w ówczesnej perspektywie
rządzących to zaprzaniec i zdrajca.
Jak wspomniałam wcześniej, Aleksijewicz rzadko wkracza w relacje swoich
rozmówczyń. Właściwie głównie na początku wprowadza czytelnika w tło zbierania
materiałów, a potem zostawia go sam na sam z kobietami, z ich emocjami, przeżyciami,
wspomnieniami. Surowość tych faktów, opisy zdarzeń, choć przytaczane dziesiątki
lat po wojnie, wciąż zatrważają autentycznością i piorunują mocą.
„Czarnobyl. Instrukcje przetrwania” Kate Brown to również reportaż, to
również historie, które wydarzyły się na terenach dawnego ZSRR. Chyba większość
z nas pamięta, że 26 kwietnia 1986 r. wybuchł reaktor elektrowni jądrowej, w
efekcie doszło do skażenia ogromnych terenów nie tylko wokół samej elektrowni. Blisko
pół wieku od zakończenia wojennej tragedii dochodzi do kolejnej, wprawdzie nie
wojennej, lecz znowu takiej, w której życie ludzkie dla państwa nie jest warte
funta kłaków.
Reportaż Kate Brown jest zupełnie inny w formie od tego, który stworzyła Swietłana
Aleksijewa. Brown wprawdzie również przez lata przedzierała się przez ogrom materiałów
dot. Czarnobyla, jednak czytelnikowi przedstawia fakty już w otoczce
komentarza. Obszernych cytatów nie macie tu co szukać, ledwie krótkie wypowiedzi
wplecione w narrację. Autorka prowadzi czytelnika za rękę obranymi przez siebie
ścieżkami, podsuwa fakty, interpretuje je, analizuje. Robi to w sposób fachowy,
konsekwentny. Rozprawia się z argumentami przeciwników, ani na chwilę nie tracąc
celu. Brown skupiła się nie tyle na samym fakcie awarii w elektrowni, co na jej
skutkach, próbach nieratowania mieszkańców – pozornych wysiłkach podejmowanych
bezpośrednio po wybuchu, jak i później, po tygodniach, miesiącach i latach (zresztą
aż do dziś).
Czy jeśli oczy nie widzą krwi, nie widzą rozczłonkowanych ciał, a uszy nie
słyszą jęków konających, to czy rozmiar tragedii jest mniejszy? Najwidoczniej. W
przypadku katastrofy, jaka miała miejsce w Czarnobylu, nie było krwi, nie było pokiereszowanych
zwłok. W ogóle niewiele było wiadomo, bo świat o zdarzeniu dowiedział się post
factum a i to ze źródeł pośrednich. Może więc i wybuchu też nie było? Wg
oficjalnych danych w następstwie katastrofy w Czarnobylu zginęły 54 osoby. W dwudziestym
wieku wiedziano o skutkach reakcji atomowych, po zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki
badano osoby zwane hibakusha, czyli te, które przeżyły wybuch atomowy,
poza tym mocarstwa przez lata prowadziły próby nuklearne, mierząc ich
następstwa. Lekarze i naukowcy znali skutki choroby popromiennej, jednak tu
przez lata większość medyków, fizyków i innych specjalistów twierdziła, że
dawka promieniowania była zbyt mała, żeby móc mówić o negatywnych konsekwencjach.
Brown przekopuje mnóstwo raportów, sprzecznych danych, fragmentarycznych
zbiorów analiz, niekompletnych opisów, próbując pokazać, jak starano się
bagatelizować skutki katastrofy. Z mojej perspektywy niezwykle interesujące są
intencje nie tylko samego ZSRR i republik związkowych, lecz także państw i
instytucji ościennych, zainteresowanych wykazaniem, że technologia atomowa to
samo złoto. Oczywiście można dyskutować nad jej wadami i zaletami, czy w ogóle jesteśmy
w stanie zabezpieczyć się przed sytuacjami nieprzewidzianymi, co pokazuje choćby
przypadek Fukushimy, ale mnie absolutnie pochłonęły działania służb
przerzucających się odpowiedzialnością za tragedię, umniejszających skutki
promieniowania, zastraszających tych, którzy ośmielili się zauważać związek przyczynowo-skutkowy
między wybuchem a późniejszymi zachorowaniami.
Reportaż Brown to nie są suche fakty i liczby, to pokazanie sytuacji milionów
osób z obszarów pogranicza, głównie między Ukrainą i Białorusią, które nadal żyją
w skażonych domach, uprawiają radioaktywną ziemię, a ich dzieci chodzą do lasu
na jagody i grzyby, które nierzadko przekraczają limit dawek bekereli
przewidziany dla żywności.
Ludzie z okolic Czarnobyla nie noszą broni i nie strzelają, ale toczą walkę,
walkę o życie, walkę o przetrwanie, a pośrednio też o dostęp do informacji i
prawdy. Do nich też nikt nie strzela, nie podkłada bomb. Nie musi. Mieszkańcy
są podtruwani regularnie, a efekty przychodzą może później niż w przypadku
stosowania broni konwencjonalnej, ale są niemal równie nieuchronne.
Brown obnażyła obłudę ZSRR, który znowu w imię wyimaginowanego bezpieczeństwa,
w imię dobra ojczyzny, w imię wzniosłych ideałów skazuje swoich obywateli na
cichą śmierć i pełzające choroby. Znowu zwykły człowiek poległ w zderzeniu z
ideą narodową, gdzie KGB mistrzowsko posługuje się kłamstwem i judaszową propagandą,
byle nie przyznać się do odpowiedzialności. Związek Sowiecki w istocie od lat nie
zmienił swych metod. Jeden człowiek więcej, jeden mniej nie robi różnicy, czego
nie można powiedzieć o słupkach notowań politycznych.
Brown nie oszczędza też niektórych instytucji, naukowców czy lekarzy,
którzy z kolei w imię własnych interesów potrafią sprzeniewierzyć życie i
zdrowie innych. Jej książka, nawet jeśli nie jest wolna od wad, w świetny sposób
ukazuje funkcjonowanie powiązań, grup interesów, jak można rozmywać argumenty,
pływać w mętnej wodzie i zmieniać front w zależności od okresowych trendów.
W „Czarnobylu. Instrukcjach przetrwania” autorka zwraca też uwagę na
szerszy, globalny kontekst wykorzystania energii z atomu. Stawia pytania
dotyczące bezpieczeństwa i korzyści nie tylko dla samego społeczeństwa, lecz również
dla środowiska.
Jak widzicie, obie przedstawione przeze mnie książki są wprawdzie różne
tematycznie i bardzo odmienne stylistycznie, jednak łączy je podejście do
wartości, jaką jest życie ludzkie. Twór państwowy, który wykorzystuje intencjonalnie
obywateli dla swoich celów, nie waha się poświęcić ich życie dla doraźnych
zadań, w mojej ocenie nie jest godny nazywać się państwem.
Książki pt. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz oraz
„Czarnobyl. Instrukcje przetrwania” Kate Brown ukazały się pod auspicjami
Wydawnictwa Czarne i obie te pozycje gorąco Wam polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz