25/08/2020

Katarzyna Mlek "Zapomnij patrząc na słońce" z Wydawnictwa Oficynka

Na ekranie laptopa wyświetlają się strony tutułowe "Zapomnij patrząc na słońce". Na klawiaturze laptopa siedzi maskotka "Czytam duszkiem"
Katarzyna Mlek
"Zapomnij patrząc na słońce"
Wydawnictwo Oficynka
 

Choć książka Katarzyny Mlek „Zapomnij patrząc na słońce” ma w tytule rozgrzewającą gwiazdę, to ciepła w powieści niewiele, raczej ziąb i chłód.

         7-letnia Hanka w ładnej różowej piżamce siedzi wieczorem w łóżeczku i rozmawia z krukiem. Słodka scena. Zaczyna się bajkowo. Szybko jednak spostrzegamy, bo zaledwie po kilku zdaniach, że coś  tu zgrzyta, nie tak powinna układać się opowieść. A gdy dziewczynce zaczyna dziać się krzywda, jesteśmy pewni, że magia uleciała i dziecko tkwi w sennym koszmarze. Jak to dobrze, że można się obudzić. Ale i tu spotyka nas złudna nadzieja, bo rzeczywistość, która otacza Hankę, niewiele różni się od sennych mar. Matka, wiecznie rozdrażniona, zawsze znajdzie powód do krzyków i bicia, mimo że Hanka stara się ze wszystkich sił, by ta była z niej zadowolona. Podczas domowych awantur dziewczynka najczęściej chowa się w bezpieczne miejsce. W takich sytuacjach zwykle reaguje ojciec, odciągając żonę od dziecka. Oboje nauczyli się schodzić jej z drogi. Kobieta ma dodatkowo problem z alkoholem, wstawiona staje wulgarna i bardziej agresywna. Gdy Hanka krzycząc, budzi się z nocnych koszmarów, to ojciec przychodzi ją przytulić i ukołysać do snu, by hałasy nie prowokowały matki. Ale to tylko część prawdy, jaka dzieje się w domu.

       Tematyka alkoholizmu, przemocy domowej, wykorzystania seksualnego nie jest niczym nowym w literaturze. Jednak Mlek w zaskakujący sposób pokazuje świat tych trojga. Chyba w pierwszej kolejności mrozi czytelnika dystans samego narratora, który niczym oschły i beznamiętny sprawozdawca relacjonuje wydarzenia. Z rezerwą, bez jakiegokolwiek zaangażowania, jakby przedstawiał materiał z dziedziny nauk ścisłych, chłodno i na tyle, na ile to niezbędne, odcedza emocje, zostawiając na pierwszym planie suche fakty. Dodatkowo Mlek naznacza sceny celowymi skazami. To one powodują pewien dysonans w odbiorze, od razu wyczuwamy, że za chwilę wydarzy się coś złego. A jeśli nawet tak się nie dzieje, to autorka utrzymuje w czytelniku permanentne napięcie, stały stan zagrożenia, wyczekiwania na to, z której strony i kiedy nadejdzie burza. Czujemy się jak Hanka – skuleni, przyczajeni w pogotowiu na atak. Od kontrolowanych rys należy jeszcze rozróżnić swoiste mikroślady, które autorka rozsypuje w tle i które mają wypełnić luki w obrazie, by pomóc czytelnikowi odczytać z nich prawdę, np. drobny gest, nieznaczny ruch, ledwie wyłaniający się szczegół, półmgnienie spojrzenia…

            Atmosfera książki Mlek obłapia kleistą papką, momentami dusi tak bardzo, jakby z całego Śląska wypompowano tlen, drażniąca nerwowość nigdy nie opada, a raczej jednostajnie faluje w czujnym wyczekiwaniu na dogodny moment, by uderzyć z pełną siłą. W ten sposób autorka doskonale wprowadza czytelnika w rzeczywistość, w jakiej funkcjonuje Hanka jako dziecko, a później już jako dorosła kobieta. Ponadto przyjęta konstrukcja, w której w centrum narracji staje na przemian każdy z bohaterów, służy do stopniowego odsłaniania następnych jątrzących skrawków życia każdego z nich. W efekcie cierpi już nie tylko Hanka. To trzy nieszczęścia skumulowane w jednej patologicznej rodzinie, rodzinie, w której normalność jest poza zasięgiem.

Stylistycznie Mlek zdecydowała się na krótkie, niemal ascetyczne zdania, przez co informacje ograniczają się do niezbędnego minimum, byle tylko nie wyjść poza drażliwy obszar, byle nie przekroczyć linii, nie dotknąć broczącej rany, która z wierzchu wygląda na zasklepioną, ale w środku stale sieje niszczącego bakcyla. Ta struna jest tak mocno naprężona, że aż czuć jej nerwowe drgania. Mlek, podobnie jak powieściowy kruk, dosłownie dziobie słowem, rani do kości i rozłupuje wnętrze czytelnika, sprawdzając, gdzie przebiega jego próg bólu. Jestem przekonana, że niejednokrotnie będziecie przerywać lekturę, odkładać książkę na bok, by z wyraźną ulgą móc odsapnąć, by wyrwać się z jej kaleczących pazurów. Ale jestem też przekonana, że z co najmniej równym zainteresowaniem do niej będziecie wracać. Czyżby objaw klasycznej fascynacji złem? Złem, do którego Mlek podeszła na zimno, analitycznie, bezdusznie rzeczowo, jakby jednym klawiszem DELETE wykasowała uczucia i emocje. Taki sposób patrzenia poraża.

         Na uwagę zasługuje bohater drugiego planu, lecz o pierwszorzędnym znaczeniu. Kruk – zwiastun nadchodzących nieszczęść, prognostyk. To od niego wszystko się zaczyna, a jego symboliczna dwoistość jest wyraźnie dostrzegalna. Zapowiedź słońca, w promieniach którego mają zniknąć wspomnienia nocnych koszmarów i zapowiedź nocy, podczas której jednak beznadziejność dnia wcale się nie kończy. Ni ranek, ni noc nie dają ukojenia, bo to wybór między jednym koszmarem a drugim. Ptak będąc strażnikiem tajemnic, broni ich w książce Mlek bezpardonowo, a jego metodom ulega i mała, i dorosła już potem Hanka. Obserwujemy, jak bohaterka nie umie wyswobodzić się spod narzuconej tyranii, a także nie radzi sobie z narastającym w niej poczuciem winy. I wreszcie kruk to metafora zwyrodniałego rodzica, który zaniedbuje swoje dziecko, tłamsi je, zastrasza, terroryzuje, wykorzystuje. Historia ze Śląska przesycona jest symboliką, ale czyż podobne sceny nie dzieją się wokół naprawdę?

     „Zapomnij patrząc na słońce” Katarzyny Mlek to opowieść o bezwarunkowej miłości dziecka do rodziców, to opowieść o cenie za tę bezwarunkową miłość, to opowieść o wiecznym naznaczeniu, zobojętnieniu, szaleństwie, obłędzie, zagubieniu siebie i wreszcie tęsknocie za szczęściem oraz kochającą rodziną.

PS. Ponieważ lektura mocno działa na emocje i zapada w pamięć, więc warto ją głęboko przemyśleć, przetrawić, poczuć, zrozumieć sens jej przekazu, dlatego nie czytajcie jej w autobusie, między jednym telefonem a drugim, na szybko, w przelocie, niechlujnie, poświęćcie swój czas i uwagę tylko jej, skupcie się, a na pewno się nie zawiedziecie.

 

 

 

24/08/2020

Natałka Babina "Bodaj Budka" z Domu Wydawniczego "REBIS"

Za okładkę książki Natałki Babiny "Bodaj Budka" zastkonięto okulary. Książka lezy oparta o szklaną lampę stołową.
Natałka Babina "Bodaj Budka"/
Dom Wydawniczy "REBIS"
Co było na początku? Chaos czy słowo? Choć w „Bodaj Budka” Natałki Babiny nie chodzi o stworzenie świata, to jednak słowo ma tu znaczenie kolosalne, bo autorka upatruje w nim źródło tożsamości – tej narodowej i tej indywidualnej.          
        Główna bohaterka – Ałła, ma 50 lat, żyje współcześnie na Białorusi i próbuje pisać powieść. Życie jej nie rozpieszczało, straciła córkę, borykała się z problemem alkoholowym, w jej życiorysie brak znaków szczególnych, które by świadczyły o sukcesie zawodowym. Nieoczekiwanie nadarza się okazja zakupu starego budynku kolejarskiego położonego przy torach popularnie nazywanego „Budką”. Ałła postanawia mieć po raz pierwszy coś dla siebie, czuje, że to miejsce przyniesie zmianę w jej życiu. W istocie nie myli się, bo po wspólnej parapetówce z najbliższymi zostaje zamordowana w lesie jedna z jej przyjaciółek. Podobny los spotyka wkrótce siostrę bliźniaczkę Ałły, choć okoliczności są inne, to wcale nie mniej paraliżujące, a następnie mają miejsce jeszcze bardziej dramatyczne zdarzenia. 
 
         Sama bohaterka, która z perspektywy czasu opowiada o tym, co się wydarzyło, ma problem z ustaleniem początku, bowiem początek przypowieści, którą dzieli się Ałła, z pewnością nie stanowi genezy problemu, gdyż jego zalążek czaił się już wcześniej a to pod krzakiem leszczyny, a to w osnutym mgłą zakątku, a to w ciemnych zakamarkach podświadomości. O czym mowa? O strachu jako źródle zła. Wokół tego motywu Babina tworzy osobliwą powieść paraboliczną, która ma przekazać pewne uniwersalia o współczesnym świecie. Już motto wskazuje na język i prawdę oraz występującą między nimi korelację. W toku fabuły dochodzą do nich wspomniana już wcześniej kwestia zła oraz strachu, a także postaw, poczucia tożsamości czy śmierci. 
 
        Polesie od zarania dziejów uchodzi za krainę tajemniczą, spowitą aurą zagadkowości, będącą niewyjaśnionym fenomenem ezoteryki. Nic więc dziwnego, że Babina akurat tu ulokowała miejsca akcji – zarówno głównej linii narracyjnej, jak i tej wyłaniającej się z nadbużańskiej przeszłości, stanowiącej jednocześnie okruchy powieści tworzonej przez Ałłę. Z pozoru różne i luźne historie splatają się i pozostają współzależne, a finalnie ukształtują przyszłość bohaterów, którzy obecnie – jak pokazuje Babina – utracili nie tylko swoją tożsamość, utracili także świadomość roli i celu swojego istnienia. Autorka zdaje się upatrywać istotę tożsamości w języku. Co ciekawe, Polesie to pod tym względem istny tygiel, bo mieszkańcy tamtych regionów mówią dialektem stanowiącym mieszankę białoruskiego, ukraińskiego, rosyjskiego i polskiego. Język, odróżniający ludzi od zwierząt, to zdolność wyrażania myśli, zdolność definiowania siebie, to również lub przede wszystkim zdolność artykułowania akceptacji i sprzeciwu dla swoich bądź cudzych działań. Jego utrata, swoisty bezgłos, milczenie, nieumiejętność komunikacji czy jej zdawkowość powodują, że dochodzi do zaburzenia naturalnego porządku i bohaterowie „Bodaj Budka” gubią swoją przyrodzoną i dystynktywną cechę stanowiącą o ich ludzkiej naturze, przez co stają się bezwolnymi, bezrozumnymi i bezkrytycznymi wykonawcami poleceń, istotami funkcjonującymi machinalnie jak zombie. Oczywiście dzięki zastosowanej metaforyce przekaz można interpretować na wielu płaszczyznach, np. społecznej jako zanikanie umiejętności nawiązywania relacji przez młodych, z wirtualnym życiem na pokaz włącznie, czy politycznej jako niemą zgodę dla działań władzy, pokorne godzenie się na ograniczanie praw obywatelskich i usprawiedliwianie takiej postawy eufemizmem „spolegliwej neutralności”. Babina właśnie w lęku, życiowym konformizmie, zdaje się dostrzegać główne i bezpośrednie źródło zagrożenia. Brak działania, wygodnickie słabości, bezgłośna aprobata bylejakości, wyrzekanie się wymagającej wysiłku głębszej autorefleksji – te zachowania bezpardonowo obnaża, posługując się różnymi narzędziami literackimi, bowiem różnorodności wyzwań, jakie niesie ze sobą życie, przeciwstawia różnorodność stylistyczną, zmuszając tym samym czytelnika do wnikliwego śledzenia zdarzeń, skrupulatnego wyłapywania rozsianych przez nią uprzednio znaków i podpowiedzi. Musisz, odbiorco, nieco wysilić umysł, by pozbierać te rozrzucone jak grzyby po deszczu wskazówki. Musisz umieć poruszać się w racjonalnych konkretach, by krótko potem nie wpaść w odrealnioną rzeczywistość. Niedopowiedzenia, niejednoznaczne sytuacje służą podważeniu prawdziwości wydarzeń, a nawet wiarygodności samej bohaterki, bo czy mówiące zwierzęta to tylko typowo baśniowe atrybuty albo może już oznaka schizofrenii? Babina korzysta garściami z symboliki, która daje szerokie pole do manewrowania. I tak czerpiąca z natury kolorystyka, wskazuje kierunek poszukiwań: niebieskozielone odcienie nawiązują do przyrody, złotożółte pasma przywołują piaski Polesia, a fiolet to przecież zapowiedź tajemnicy i dostojeństwa. Te wszystkie elementy zostają zmiksowane i odmierzone w odpowiednich proporcjach, by czytelnik tracił poczucie stabilnej pewności w ocenie faktów. Do tego warstwa katastroficznej fantastyki z nadprzyrodzonymi istotami nie z tego świata, a w końcu kryminał i horror z atmosferą zagrożenia mrożącego krew w żyłach powodują, że w zastawione przez Babinę pułapki czytelnik zapewne nie raz i nie dwa wpadnie. 
 
        Autorka celowo przekracza granice prawdopodobieństwa, przerysowuje, przeciąga literacką strunę, by w ten sposób wzmocnić przekaz. Wszechobecne otępienie, postępująca afazja krytycznego myślenia, zdegradowanie człowieka z homo sapiens do bezgłośnego i bezrozumnego zwierzęcia (czy to w hierarchii religijnej, społecznej czy politycznej) mają uczulić odbiorcę na palące problemy współczesności, która próbuje go tumanić teoriami spiskowymi na temat wrogów państwa czy odżywającymi ideami narodowych radykalizmów. A nic lepiej się do tego nie nadaje jak stan permanentnie utrzymującej się niepewności, niewiedzy, plotek i pogłosek, które podsycają negatywne emocje. Wprowadzane absurdy służą otwarciu oczu i w efekcie ust odbiorcy. Babina zdaje się mówić do czytelnika: „Dostrzeż te nonsensy. Zobacz, w jakim świecie żyjesz. To nie jest normalne. Działaj, mów, rozmawiaj. Przełamanie strachu jest możliwe. Nie gódź się na upadlające traktowanie. Nie nakładaj sam sobie kagańca, usprawiedliwiając się strachem lub niewiedzą. Nie bądź łatwym żerem dla innych.” 
 
     Babina tworząc współczesną przypowieść, będącą krytyczną oceną aktualnych realiów, daje też w epilogu nadzieję, bo pokazuje sposób pokonania lęku. „Bodaj Budka” to próba wyeksponowania naturalnych i prawdziwych wartości, bez ich pozoranckiej i rzekomej otoczki, bez sztuczności stworzonej w niezrozumiałym celu. To również próba przywrócenia słowu znaczenia i mocy. Bo na początku było słowo i to ono „rodzi prawdę”*), to ono ma siłę sprawczą, to ono motywuje do działania i staje się skuteczną bronią przeciwko marazmowi, przeciwko otępianiu, przeciwko złu w przeróżnej postaci. Słowo, poprzez mowę uzewnętrzniającą logiczne myślenie, tworzy człowieka, słowo buduje społeczność i wreszcie właściwe słowa wzmacniają poczucie wspólnoty, która jako całość nabiera większej zdolności do działania. Przekaz Babiny może wydawać się tym bardziej wyraźny, gdy uwzględnimy wydarzenia rozgrywające się obecnie na Białorusi, gdzie społeczeństwo w manifestacyjnych protestach daje wyraz sprzeciwu wobec represyjnego systemu. 
 
        Babina ma świadomość zmieniającego się świata, jednak zmieniona i trudna rzeczywistość wg niej tylko wówczas ma szansę przezwyciężyć sztuczność i iluzję, gdy odwoła się do początku, do słowa, do tego, co prawdziwe i naturalne. Dla autorki harmonijnym początkiem jest sama natura, życie w zgodzie z nią, życie w zgodzie z samym sobą, powrót do zapomnianego, ale niewypaczonego fałszem jądra prawdy. 
 
     Główna bohaterka opowiada o upadku jednego i narodzinach innego świata. Świata, w którym człowiek przestaje być człowiekiem, traci cechy odróżniające go od zwierząt, adaptuje się do rzeczywistości, co gorsza urządza się w niej, a nawet zaczyna dostrzegać w zniewoleniu zalety. Nie przeciwstawiając się złu, niemo je akceptuje, ustępuje mu pola, staje się zaszczuty, zastraszany jak zwierz, skulony i wykorzystywany, staje się przynętą dla innych, żyjąc wbrew temu, jak powinien. 
 
        W tej niepozbawionej cech magii współczesnej wersji baśni Babina wydaje się czuć więcej niż swobodnie. Już na samym początku zwiastuje wielość wątków i ich niesamowitość, by następnie całkiem zgrabnie – ledwie na moment – przerwać przyziemnie współczesnym pasażem, a zaraz potem przenieść się do wnętrza ciepłej chaty zimą i podpatrywać jej mieszkańców sprzed wieków, aby po krótkiej wizycie ponownie podejmować czytelnika w tu i teraz. Tym samym wprowadza w czyn przesłanie z własnej powieści, gdyż daje wyraz znajomości słowa, jego znaczenia, zastosowania i mocy sprawczej. Bo któż inny jak nie pisarka właśnie powinna świecić przykładem? Powieść artystycznie łechce czytelniczy apetyt, a prostota stylu połączona z melodyjnością wschodniego zaśpiewu (nie wiem, po jakie zaklęcia Babina sięgnęła, ale dźwięki pogranicza wciąż grają mi w głowie) oraz wyczucie słowa sprawiają, że miękko przenikamy w treść, a rozgrywające się sceny stają przed oczami jak malowane. Styl Białorusinki chyba najpełniej rozkwita w małych uwerturach z minionych czasów, gdzie kreuje klimat nikłym detalem, z akcentami folkloru, tradycji, historii i obowiązkowo z połyskującymi w tle kolorami Polesia. Urok zwykłej powszedniości, magia naturalności, czar tego, co przeminęło, a co zostało zapamiętane i teraz odradzając się w słowie, zostaje przekazane dalej. W „Bodaj Budka” Natałka Babina serwuje fuzję literackich stylów i czasoprzestrzennych wymiarów. Pokazuje, że język może służyć oswajaniu świata, oswajaniu kultur i siebie samego. Bo gdy skończy się słowo, to co odróżni nas od innych istot? 
 
        Za egzemplarz książki pt. „Bodaj Budka” Natałki Babiny w tłumaczeniu Anny Korzeniowskiej-Bihun dziękuję Domowi Wydawniczemu „REBIS”. 
 
*) cytat z książki „Bodaj Budka” Natałki Babiny

18/08/2020

ZAPOWIEDŹ - Ewa Lenarczyk "Po szczeblach drabiny" z Wydawnictwa PSYCHOSKOK

Ewa Lenarczyk "Po szczeblach drabiny" - dziewczyna w długiej rozwianej sukni stoi na ostatnich szczeblach rozstawionej na zielonej łace drabiny
Ewa Lenarczyk "Po szczeblach drabiny"
z Wydawnictwa PSYCHOSKOK

Historia biednej dziewczyny z głębokiej prowincji. Powieść rozpoczyna się drastycznym morderstwem. Stefka – główna bohaterka – dobra, pracowita dziewczyna, jest podejrzana o zabicie własnej matki i wezwana na przesłuchanie. W tym czasie jej brat okrada dom ze wszystkiego, co może mieć jakąkolwiek wartość finansową. Po powrocie do pustego gospodarstwa Stefka pozostaje sama bez środków do życia i perspektyw. W poszukiwaniu szczęścia ucieka do wielkiego świata, w którym jednak nie może się odnaleźć. Wszystko jest nowe, rozpędzone i przerażające. Rozpoczyna pracę w renomowanym hotelu, ale niektóre sprawy układają się inaczej, niż by tego chciała. Dzięki wsparciu życzliwych osób, które ją otaczają, Stefania zaczyna nabierać pewności siebie. Przekłada się to również na awanse, a każdy upadek motywuje ją do dalszego działania i wspinania się o szczebel wyżej w swojej zawodowej i społecznej karierze. Za każdym razem, kiedy wydaje się, że życie bohaterki zaczyna biec właściwymi torami, następuje coś, co burzy takie przekonanie. Nowe wyzwania, miłosne perypetie, mężczyzna żydowskiego pochodzenia i mnóstwo ciekawych przygód. Czy naprawdę w życiu Stefci musiało dojść do wielkiej tragedii, by nabrało ono sensu?

Przewidywana data premiery: 28 sierpnia 2020 r.

Wydawca: PSYCHOSKOK

Kategoria: współczesna powieść obyczajowa

IBSN: 978-83-8119-662-8

EAN: 978-83-8119-662-8

Ilość stron: 320

Format: 148 x 210

Oprawa miękka

Prognozowana cena detaliczna: 39,90 zł




17/08/2020

RECENZJA PATRONACKA - Monika B. Janowska "Selfie z Toskanią" z Wydawnictwa Lucky

 

Książka Moniki B. Janowskiej "Selfie z Toskanią" leży na drewnianej tacy, obok kieliszek i butelka włoskiego wina oraz maskotka "Czytam duszkiem".
Monika B. Janowska "Selfie z Toskanią"/
Wydawnictwo Lucky


Do kroćset! Właśnie dziś, kiedy zaplanowałam sobie domowe porządki (bo trup z rodzaju culex pipiens po „raidowym koksie” coraz grubszą warstwą wyściełał podłogę, a ja zaczynałam się czuć jak na tyłach wroga lub – o zgrozo! – jak w prosektorium), przyszła do mnie przesyłka, a w niej „Selfie z Toskanią” Moniki B. Janowskiej z Wydawnictwa Lucky. Obiecałam sobie solennie, zarzekałam się, że za żadne skarby Medyceuszy nie ulegnę i nie sięgnę po książkę, zanim nie uporam się z pobojowiskiem. Do stu fakirów będę twarda! Karnie więc zaczęłam porządki, ale nawet pogoda sprzysięgła się przeciwko mnie. Upał lał się bowiem z nieba, ja wlewałam w siebie wodę, a im bardziej się nawadniałam, tym bardziej parowałam, dlatego w końcu umęczona sparingiem z mopem zażądałam przerwy. Opadłam więc zwiędła na fotel i ocierając zroszone czoło, sięgnęłam po kolejną szklankę mięty z lodem, by uspokoić oddech, ale ku mojemu absolutnemu zdziwieniu w dłoni trzymałam „Selfie z Toskanią”. Ok, ok, nic się nie stało, uspokajałam. Obejrzę okładkę i tylko pobieżnie przewertuję. No, tak, ale skwar wciąż przypiekał… Do mięty dorzuciłam wprawdzie nieco lodu, ale w taki upał rozpłynął się w tempie światła mknącego wprost z palącego słońca (swoją drogą czy temperatura ma wpływ na prędkość światła?), a skoro autorka podzieliła opowieść na rozdziały, to sobie przeczytam pierwszy, całkiem niedługi. Tak sobie, z lekka posapując, dedukowałam… Uff, gorąc zrobił się podwójnie nieznośny, bo akcja dzieje się latem w Legnicy. No, to dla orzeźwienia kolejny rozdział. I tak, licząc na ochłodę, pochłaniałam następne strony powieści, przebyłam pół Europy i dotarłam do Toskanii, a tam wiadomo, co leje się z nieba i z butelki, więc przejście do kolejnej fazy porządków stanęło pod monstrualnych rozmiarów znakiem zapytania. Zerknęłam jeszcze wprawdzie z niesmakiem, acz już mocno obojętnym wzrokiem, na entomologiczne szczątki walające się po domu i zdecydowanie zweryfikowałam zdanie na temat konieczności uładzenia wnętrza mieszkania. Skoro zalegają podłogę, ale tylko miejscami i nie układają się jeszcze w kopczyki, to znaczy, że pierwsza diagnoza była zdecydowanie błędna i przedwczesna, teraz skorygowana o okoliczności głosiła, że stan faktyczny jednakowoż nie woła o pomstę do nieba, ergo… mogę oddać się czytaniu. Chwilo, trwaj! Toskanio, przybywaj! No, dobrze, a teraz na poważnie. Chyba całkiem na poważnie się nie da, bo to przecież Monika B. Janowska. Znam jej styl, bo wcześniej czytałam i recenzowałam "Czwarty pokój" oraz "Mało brakowało", więc zwykle jest pogodnie, na wesoło i z przytupem. Nie inaczej jest i w „Selfie z Toskanią”.

Marianna ma 40 lat i uważa się za pełnoetatową wariatkę, okazjonalną marudę, przelotną zazdrośnicę, momentami nawet wydaje się jej, że jest stalkerką i stręczycielką. Jest też legniczanką do tego stopnia, że rzadko opuszcza dolnośląski gród. Jednak czego się nie robi dla przyjaciółki, by ją podtrzymać na duchu w rozpaczy po utraconej miłości (zwłaszcza gdy się samej do tej uczuciowej udręki rękę przyłożyło) albo i chronić własną (choćby nieobfitą) piersią, przed niedoszłym mężem, jeśli zajdzie taka konieczność. W trójkącie kobiecej przyjaźni warto jeszcze przedstawić Lucynę (niby tę bardziej rozważną), która nie mogąc oderwać się od kuchni, gdyż jako właścicielka baru zawodowo para się parą buchającą z garnków, serwuje koleżankom swe mądrości telefonicznie. Marianna ma także talent do pechowych zajść i różnego rodzaju niefortunnych zdarzeń, dlatego zanim jeszcze autokar ruszy, zdąży błysnąć manualnymi zdolnościami, których skutek będzie kroczył za nią przez sporą część podróży. Tak oto objazd po Toskanii czas zacząć.

Janowska w „Selfie z Toskanią” funduje nam 10-dniowy pobyt w słonecznych Włoszech, a czego można się spodziewać, wybierając się na wycieczkę? Podróżowania, zwiedzania, jedzenia, picia i oczywiście perypetii „pomiędzy”! Jest więc podróż autokarem, która nastraja do wspomnień i służy nakreśleniu historii przyjaźni trójki muszkieterów w kieckach, czyli jedna za wszystkie – wszystkie za jedną. Tak, nie dziwcie się, kobieca przyjaźń jest możliwa. I to nie tylko w książkach.

Jest również zwiedzanie. Toskania to przepiękne tło opowieści, która rozwija się w Sienie, Pizie oraz kilku innych sztandarowych miejscach regionu, by zwieńczenie znaleźć we Florencji. Bez obaw, to nie jest suchy przewodnik turystyczny, natomiast pewnego włoskiego cicerone, który oprowadzi Was po urokliwych zakątkach, z pewnością obdarzycie sympatią i to nie tylko za jedyne w swoim rodzaju władanie polszczyzną.

Jedzenia i picia we Włoszech także nie może zabraknąć. I tu staniecie przed alternatywą: albo przygotujecie sobie na zapas zakąski i zapitki, albo bez przerw w lekturze na pocieszanie burczącego żołądka się nie obejdzie. Główna bohaterka bowiem to prawdziwa bestia bez dna, którą łatwiej ubrać niż wyżywić (raptem podczas całego pobytu tylko buty kupiła, podczas gdy nie zliczę, ile razy dziennie oddawała się rozpuście żywieniowej, nie bacząc na wyposzczonego czytelnika). Nastawcie się więc, że włoskie zapachy, smaki i wieczny głód będą Wam towarzyszyć w czasie lektury.

A teraz dochodzimy do tego „pomiędzy”, w którym właśnie tkwi największy atut powieści Janowskiej. Czegóż tu nie ma?! Żartobliwe wpadki, niezamierzone przypadki, nagłe wywrotki, ratunkowe zrządzenia losu, półnagie fakty, uszczypliwe stwierdzenia, pobożne życzenia, utyskiwanie w uciesznym stylu, romantyczne marzenia, dreszczyk sensacji z widmem zwłok w tle… Całości zawirowań nie sposób wręcz wymienić. Sprawczynią i główną bohaterką tych wszystkich incydentów jest nie kto inny jak tylko sama (występująca w jednej osobie) Marianna. Dobrze, że autorka nie przydała jej do towarzystwa siostry bliźniaczki o podobnym usposobieniu, bo wówczas nawet opatrzność przy wsparciu włoskich świętych, którzy tu i tam wyzierają zza węgła, ewentualnie poparciu sycylijskiej mafii, nie miałaby co ratować. Podsumowując, Marianna niejednokrotnie z wdziękiem daje plamę. Do tygla atrakcji autorka nie omieszkała dorzucić kilka różnorodnych typów podróżników, którzy swoimi charakterkami również ubarwiają tak zwane „pomiędzy”, np. „Izka daj spokój” czy Jerzy „dziewczyno złota”. A teraz dołóżcie do tego jako wisienkę na torcie (wiśnie, wiśniówki i im podobne będą donośnie akcentować swoją obecność) toskańskie klimaty, w których od południowego „il sole” tylko żar nowo rodzących się uczuć może palić mocniej, to uzyskacie mieszankę tak wciągającą, że wszelkie prace (nie tylko domowe) zwyczajnie odłożycie na powrót z literackiej wycieczki.

„Selfie z Toskanią” Moniki B. Janowskiej czyta się płynnie i w okamgnieniu (ogólne przymrużenie oka na wyjazdowe harce również wskazane). Zwolennicy dialogów będą usatysfakcjonowani, ponieważ zabawne wymiany zdań i półserio riposty zajmują tu dominujące miejsce. Opowieść bawi, rozśmiesza, relaksuje, zwyczajnie niesie radość i pozytywne wrażenia. Natomiast droga do Toskanii okazuje się prowadzić nie tylko przez urokliwe krajobrazy Italii, lecz także wić się nieco pokrętnymi serpentynami wiernej przyjaźni, w imię której kobiety są gotowe na każde, nawet moralnie potępieńcze, poświęcenie, byle tylko ratować jedną z nich przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jest to także (obarczony wprawdzie pewnym ryzykiem, ale jednak) szlak do miłości – uczucia w życiu samotnej 40-latki deficytowego, acz wielce pożądanego – a stąd już tylko krok (w szpilce lub boso) do spełnienia marzeń o małym domku z drewnianym tarasem i widokiem na jabłkowy sad (przy czym główna bohaterka nie wyklucza zamiany tej wizji na skromne siedlisko wśród cyprysów i rozłożystych wzgórz krainy Etrusków).

PS. Jeśli akurat wybieracie się do Toskanii, to polecam lekturę, na pewno wzmocni wrażenia. A jeśli się nie wybieracie, też polecam, bo przyjemnie przenieść się do zakątków, które kojarzą się z sielanką, błogością i słodkim nicnierobieniem.

            Za egzemplarz książki pt. „Selfie z Toskanią” z Wydawnictwa Lucky dziękuję autorce.