06/09/2021

PRZEDPREMIEROWA RECENZJA PATRONACKA - "Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej z Oficyny Wydawniczej SILVER

Była zapowiedź premiery, była rozmowa z wydawcą – Iwoną Krynicką z Oficyny Wydawniczej Silver , a już teraz przed Wami (również zapowiadana) recenzja „Siedmiu ślubów mojej siostry” Edyty Kochlewskiej. Książka ukaże się na rynku 8 września 2021 r., a to oznacza, że będzie ją też można zdobyć podczas Warszawskich Targów Książki w dniach 9-12 września. Nie chcę Was zarzucić dobrymi nowinami, ale powiem, że „Siedem ślubów mojej siostry” to po pierwsze – dobra beletrystyka, a po drugie – udany debiut literacki Edyty Kochlewskiej. I jeszcze po trzecie, ale to już gwoli uchylenia rąbka tajemnicy, może niebawem porozmawiam z samą autorką, więc będzie kolejny rarytas. Miłego dnia Wam życzę, Duszki-Poczytuszki👻

Okładka książki "Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej z wydawnictwa SILVER z patronackim logo "Czytam duszkiem"
"Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej/
Oficyna Wydawnicza SILVER

„O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna?” – zastanawiała się swego czasu Irena Santor. A ja zapytam, czego pragnie kobieta, gdy dojrzewać zaczyna? Pokoju na świecie? Dajcie spokój, to nie konkurs piękności. Dziewczyna czy kobieta – każda z nich marzy o odrobinie szczęścia w miłości.

Mnie również ostatnio dopisuje szczęście, tym razem nawet wielokrotnie, bo przytrafiła mi się przygoda z nowym wydawnictwem i na dodatek z nową autorką. Przypadek? Nie sądzę. Do niedawna jeszcze nazwa SILVER Oficyna Wydawnicza nic mi nie mówiła. Podobnie obco brzmiało nazwisko Edyty Kochlewskiej, która zmajstrowała książkę pod tytułem „Siedem ślubów mojej siostry”. Ach, autorka to na dodatek debiutantka. Po co więc sięgałam aż po tyle niewiadomych? To proste. Bo kto nie ryzykuje, ten się nie dowie, co skrywają liczne znaki zapytania. Tak oto rozpoczęłam, nazwijmy to, wielobój nowości.

Najpierw research wydawnictwa, czyli szperanie, co w przestrzeni internetowej piszczy. A tam SILVER zapowiada, że w swojej ofercie ma, m.in. „powieści, które poruszają tematy istotne dla dojrzałych kobiet”*). Hmm, myślę sobie, zerkając na „Siedem ślubów mojej siostry”, ile cukru w cukrze, czyli na ile ta zapowiedź się sprawdzi po konfrontacji z lekturą.

Dalej wzmianka o „standardzie druku przyjaznym nie tylko Srebrnym Czytelnikom”*). I znowu myślę sobie… hmm… choć akurat w tym przypadku od razu widzę, że prawda. Zaraz przed oczami stanęły mi cooltowe „Dzieci z Bullerbyn” (Wy też zapewne je pamiętacie), wydanie z powiększoną czcionką i szerszymi odstępami między wierszami. Och… moje wielce sobie ceniące wygodę oczyska wręcz uwielbiają takie wersje!

 Jeszcze raz łypię niezmęczonym wciąż okiem na samą książkę, na jej okładkę i wnętrze. Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem… ładna. Na wierzchu kwietna łąka tak kipi różanymi akcentami, że aż sama się przyłapuję na tym, jak chłonę głębiej jej zapach. W środku natomiast na tytułowych stronicach rozdziałów przebijają się pola koniczyny. Nie próbowałam wypatrywać czterolistnej, ale kto tam zna intencje wydawcy? Może i co schował w tych kobiercach? Ale Wy odważnie próbujcie szczęścia.

Inwigilacja autorki pod kątem literackim przebiegła bez akcji specjalnych, wszak to debiutantka. Skoro przygotowania poczynione, to teraz mogę przystąpić do dania głównego, czyli zagłębić się w lekturze.

Do „Siedmiu ślubów mojej siostry” podeszłam… właściwie bez podejścia. Niczego nie oczekiwałam, na nic się nie nastawiałam, bo – jak wspominałam – i wydawnictwo nowe, i autorka nieznana. Przygotowałam pozaliterackie czasoumilacze (zielona herbata oraz sporych rozmiarów nieziemski placek w wykonaniu mojej kulinarnie zdolniejszej połowy) i… bujam się niespiesznie w starym fotelu z epoki babciowej z książką w ręku. Wokół uwijają się bzyki z kwietnej łączki (może nie aż tak różanej jak w „Ślubach”, ale jednak urodziwej), powiewa wiaterek, rozleniwia żar słońca, a mnie już sam prolog, powiedzmy, że… zaintrygował. Z każdą kolejną stroną do tego stopnia przesiąkałam poznawaną historią, że zniknął mój świat, a kompletnie pochłonął mnie przypadek Zośki – głównej bohaterki.

Zośka od maleńkości zostaje obdarzona nadmiarem hipnotyzującego uroku. Jako dziecko najpierw czaruje nim dziadka, wymuszając na nim obietnicę, że nigdy nie pokocha nikogo tak jak jej, bez trudu zmiękcza duszę i tak dobrotliwej babki. Potem, już będąc podlotkiem, wespół z innym rezolutnym siedmiolatkiem potajemnie dokonuje pierwszych ślubów. Jej kobieca żywiołowość zniewala kolejne męskie serca, a w miłosnych szrankach stają (z różnymi efektami) rozmaite nacje. Ponieważ świat zachwyca Zośkę w każdym szczególe i z nudą absolutnie jej nie do twarzy, dziewczyna śmiało czerpie z życia mozaikę emocji, nie roniąc przy tym ani kropli. Tylko na apodyktyczną matkę, hołdującą drobnomieszczańskiej maksymie „co ludzie powiedzą”, urok Zośki oddziałuje jakby z mniejszą siłą rażenia. Skoro tyle wokół niej miłości, to czego jeszcze w takim razie pragnie, czego szuka?

Jeśli o miłości już tyle powiedziano, jeśli odkryto już wszystko, to czy zostało jeszcze coś do dodania w tym temacie? Kochlewska chyba też zadała sobie to pytanie i uznała, że najlepiej będzie pisać o miłości… inaczej, pisać po swojemu. I właśnie styl autorki uznaję za największy atut „Siedmiu ślubów mojej siostry”. Naśladując branżę perfumiarską powiem, że w nucie głowy Kochlewska ujmuje kreacją zielonookiej bohaterki z zadziorną grzywką, w nucie serca zniewala korowodem kipiących emocji, a w nucie głębi magnetyzuje stylem opowieści, kształtując ekspresyjny obraz estetyki literackiej. Dlatego nie zdziw się czytelniku, gdy podczas lektury „Siedmiu ślubów” odczujesz aurę zapachów niczym z „Jasminum” Kolskiego czy „Pachnidła” Süskinda. A wszystko to dzięki sile sprawczej głównej postaci, której towarzyszy oszałamiająca i zmienna feeria wonności rozsiewanych przez nią samą. Dla mężczyzn ta zjawiskowa kobieta pachnie jak marzenie, a smakuje jak ideał.

Tworząc nastrój autorka, wzorem własnej bohaterki, owiała mnie zwiewną narracją, przeniknęła ulotnością, pozostawiając przy tym niezapomniane wrażenia. Spod jej pióra opowieść płynie niczym historia snuta po latach w dobrym towarzystwie. Tu czas łagodzi ból nabitych dawniej guzów, poczucie humoru zaciera ostre kontury przykrych wspomnień, z tła wyłaniają się chwile składające się na pogodny i optymistyczny obraz niezwykłych perypetii Zośki. Szczególnie przypadł mi do gustu oryginalny sposób autorki na niby en passant rozrzucone sceny, które do laurkowej rzeczywistości wnosiły zapowiedź nadciągającej zmiany. Jedne z nich zapowiadały się całkiem niewinnie, inne niczym burza z piorunami były bardziej brzemienne w skutkach. Krótko mówiąc, narracja po prostu unosi się w powietrzu jak zapach, spowijając czytelnika nie tylko pachnidłami.

Wspominałam już, że Kochlewska stawia na wrażenia? Aby były pełniejsze, przydaje im muzykę. Ta również nie trafia tu przypadkowo. Pobrzmiewa Stare Dobre Małżeństwo, Osiecka czy choćby Fleetwood Mac. I nie muszę chyba dodawać, że fragmenty utworów mają swoje znaczenie. Elektryzują, zaklinają, zdradzają, splatając się z nastrojem lub akcentując podteksty.

Biorąc pod uwagę tytuł, przyjęłam (acz niesłusznie), że poznam siedem historii miłosnych. Siódemka symbolizuje wszak pełnię i doskonałość, więc jedna miłość nie ma szans usatysfakcjonować ani gorącokrwistej bohaterki, ani mnie jako, a co się będę krygować, doświadczonej czytelniczki. Jednak nie doceniłam autorki, gdyż ta idzie o niebo dalej. Wyobraźcie sobie, że w „Siedmiu ślubach” naliczyłam miłosnych wątków dużo więcej. (Ponieważ doskonała siódemka utożsamia też zapomnienie, więc może i samej autorce też uleciało z wiatrem, że rozpędziwszy się z bogactwem pomysłów, przekroczyła tytułową cyfrę.) Nie zmienia to faktu, że czoło romantycznego maratonu bezapelacyjnie otwiera osoba Zośki, z jej malinowo-jaśminowo-truskawkowo-migdałowo… i Bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze tonacjami. (A propos mistycznych klimatów, szepnę tylko, że co najmniej w jednej z przygód także Jezus bezpośrednio swe paluchy macza.) Ale wcale nie mniej rozczulające są kulisy pachnącej jałowcem mocno kłującej miłości rodziców Zośki czy kolczasta relacja matka-córka. Każda z nich zasługuje na miano osobnego opowiadania, jest jak pąk czekający na pełne rozkwitnięcie.

Niewątpliwie wątki miłosne dominują w „Siedmiu ślubach mojej siostry”, lecz nie brak tu także plastycznego obrazu prowincji (Jezusicku Nazareński, czy Nowy Sącz mi to wybaczy?) przedstawionej w okresie kolejnych 35 lat, bo taki przedział czasowy, zaczynając od lat siedemdziesiątych, obejmuje powieść. Obecnie Zośka dobiegałaby właśnie pięćdziesiątki, jak sądzę. Czytając jej perypetie, przypominałam sobie Pewexowskie klimaty i PRLowską przaśność. Kontrast epoki jawi się tym większy, że zestawiony został ze zgniłym Zachodem, tfu… zamożnym Wschodem, bo Zośka wyfrunie na początku lat dziewięćdziesiątych za mamoną do Izraela. Dopiero potem pogna do gorącej Hiszpanii, zacumuje też w skąpanej w słońcu Italii. Ale za każdym razem wraca do siebie, do domu. A tu zachodzi ryzyko konfrontacji z matką, dla której ślub córki jest rodzinnym celem strategicznym numer jeden, a wyszykowanie go specjalnie dla ciekawskich oczu sąsiedzkiej gawiedzi celem strategicznym numer dwa. Więcej punktów program rodzicielki nie zawiera. No, może jeszcze kilka pomniejszych rodzinnych fiksacji by się znalazło, ale to już o zupełnie drugorzędnym znaczeniu. Natomiast Zośka, w wersji małoletniej i dorosłej, marzy tylko o szczęściu w miłości…

Jejku, chyba czas kończyć. „Siedem ślubów mojej siostry” Edyty Kochlewskiej zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Przyczepiłabym się do drobnostek w stylu, że może zbyt niecierpliwie niektóre sceny zarysowane, jakby konstruowane na chybcika, ale przypominam, że to przecież debiut autorki. Konkludując, lektura „Siedmiu ślubów mojej siostry” otuliła mnie wielce aromatyczną opowieścią, przyjemnie nastroiła i pozwoliła przeżyć niebanalne chwile w Zośki towarzystwie. Nieraz kręciłam głową z niedowierzaniem, czasami miałam wątpliwości, czy aby wszystko z Zośką w porządku, gdy trzeba było, podtrzymywałam ją na duchu (na szczęście dla mnie i dla niej sporadycznie, bo dziewczyna doskonale sobie radzi), a potem znowu żyłam w pełni, kochałam, szalałam, śmiałam się, cieszyłam i chwytałam z nią kolejny dzień… bo historia Zośki łączy pragnienia. Wam też życzę podobnych wrażeń.

Za patronat recenzencki nad książką pt. „Siedem ślubów mojej siostry” autorstwa Edyty Kochlewskiej dziękuję SILVER Oficyna Wydawnicza.

*) cytaty zaczerpnięto ze strony www.silverow.pl

Dodatkowo wywiad z autorką "Siedmiu ślubów mojej siostry", Edytą Kochlewską, można przeczytać, klikając w link poniżej: 

Edyta Kochlewska, autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry", w "Rozmowach z Duszkiem"

03/09/2021

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Iwona Krynicka - założycielka Oficyny Wydawniczej SILVER

Do tej pory w cyklu "Rozmów z Duszkiem" gościli pisarze i pisarki, poetki i poeci, blogerki. Jednym słowem przedstawiciele świata kultury. Jednak nie miałam okazji spotkać się z osobą reprezentującą wydawnictwo. Teraz zaproszenie do "Rozmów z Duszkiem" przyjęła osoba nie tylko reprezentująca wydawnictwo, lecz kobieta, która to wydawnictwo stworzyła od podstaw, dała mu serce, nadała realny kształt, uwielbia je, zarządza nim i rozwija. 

Drogie Duszki-Poczytuszki👻, 

przed Wami Iwona Krynicka - założycielka Oficyny Wydawniczej SILVER. Duszkowa rozmowa przeobraziła się w istny wywiad-rzekę, dzięki czemu mogłyśmy poruszyć mnóstwo tematów. Dowiecie się, m.in. 

👉 jak zrodził się pomysł na SILVER, 

👉jak łączą się losy fikcyjnych bohaterów i prawdziwych czytelników, 

👉 o niezwykłych efektach lektur z SILVER, 

👉jakie książki z Oficyny Wydawniczej SILVER zostały dostrzeżone w konkursie "Brakującej Litery"

👉 o tematyce książek wydawanych w SILVER, 

👉o debiutanckiej powieści Edyty Kochlewskiej pt. "Siedem ślubów mojej siostry", której premiera już na początku września 2021 r. (zapowiedź znajdziecie tu ZAPOWIEDŹ).

I dużo innych spraw, o których w bardzo interesujący sposób moja Gościni opowiada.

Jest również wątek poświęcony akcji #SzczepimySięDuszkiem. 


Czarno-białe zdjęcie twarzy uśmiechniętej kobiety ok. 50 lat
Iwona Krynicka - założycielka Oficyny Wydawniczej SILVER
(fot. archiwum SILVER)

Duszki-Poczytuszki, 

zapraszam Was do obejrzenia wywiadu-rzeki z Iwoną Krynicką - twórczynią Oficyny Wydawniczej SILVER😄 Szykujcie wygodny fotel, filiżankę ze świeżo zaparzoną herbatą (może kawą?) i wysłuchajcie inspirujących historii z życia wziętych. 

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Iwona Krynicka z Oficyny Wydawniczej SILVER

Więcej informacji na temat Oficyny Wydawniczej SILVER można znaleźć, klikając poniższy link👇



30/08/2021

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA - Tess Gerritsen i Gary Braver "Studentka" z Wydawnictwa Albatros

Obok książki pt. "Studentka", na okładce której widnieje profil młodej dziewczyny z twarzą zasłoniętą włosami, siedzi maskotka bloga "Czytam duszkiem" oraz położono czerwony kwiat.
Tess Gerritsen i Gary Braver "Studentka"/
Wydawnictwo Albatros

Nie byłabym sobą, gdybym nie zerknęła na ostatnie strony książki jeszcze przed jej przeczytaniem w całości. Dlaczego? Nie pytajcie. Potrzebna by była pewnie jakaś grubsza analiza. A to nie mnie, lecz literaturę mam analizować. W przypadku „Studentki” Tess Gerritsen i Gary’ego Bravera obowiązkowo rzuciłam okiem na końcówkę, dzięki czemu od razu wiedziałam kto gdzie jak i dlaczego. Powiecie, że gdy mamy do czynienia z zagadką, a tak jest w Studentce” (bo chodzi tu o wyjaśnienie przyczyny śmierci głównej bohaterki), pozbawiam się przyjemności odkrycia sekretu. A ja patrzę na to z zupełnie innej perspektywy, bo gdy już wiem kto gdzie jak i dlaczego, to od razu podczas lektury mogę zwracać większą uwagę na szczegóły, które – gdybym rozwiązania nie znała – pewnie umknęłyby mi wśród wielu drobiazgów fabuły. To tyle tytułem wstępu. Tak więc ja już poznałam drogi, którymi zmierzali autorzy do celu, Wam ich nie zdradzę, bo przecież każdy powinien mieć swój moment na odkrywanie przyjemności z lektury, natomiast podzielę się z Wami moimi wrażeniami na temat „Studentki”.

Na okładce przedstawiona z profilu postać dziewczyny z lekko pochyloną do przodu głową, twarz skryta za opadającymi włosami. Okładka miękka, w środku papier koloru ecru, druk średniej wielkości (ani za duży, ani za mały), uwzględniając dodatkowo odstępy między wierszami, czytało mi się wygodnie, a piszę to z perspektywy zaawansowanego okularnika. Biorąc do ręki 368 stron tekstu, zastanawiałam się, czy to będzie kolejny przereklamowany amerykański tytuł, czy może przyjemnie spędzę czas z bohaterami. O ile w ogóle można powiedzieć, że thriller to akurat dobry sposób na przyjemne spędzanie czasu. Thriller to raczej sposób na odczuwanie lęku, niepokoju, ale skoro tak napisałam, to niech już zostanie, tym bardziej że rzeczywiście dreszczyk strachu mi nie towarzyszył, a raczej uczucia zaciekawienia i zadowolenia z dobrej lektury.

Taryn Moore jest dobrze zapowiadającą się studentką na Northeastern University w Bostonie. Niezbitym dowodem potwierdzającym jej talent do rozumienia i interpretacji literatury jest pozytywnie rozpatrzona aplikacja na studia doktoranckie. Cóż z tego, skoro nad ranem dziewczynę znaleziono martwą, leżącą w deszczu na zimnym chodniku. Wypadła z balkonu swojego mieszkania na piątym piętrze. Śledztwo prowadzi Frankie Loomis. Jest doświadczoną policjantką i wie, że na początku sprawy nie należy zakładać żadnych scenariuszy, dlatego sprawdza skrupulatnie każdy trop, by rozwiać lub potwierdzić wątpliwości.

Kompozycyjnie „Studentka” została podzielona na dwa przedziały czasowe „PRZEDTEM” – czyli przed śmiercią Taryn i „POTEM” – czyli czas prowadzenia śledztwa. „PRZEDTEM” daje nam wgląd we wcześniejsze życie bohaterów, sytuacje, ich motywacje. „POTEM” czerpie z wiedzy bazowej i dokłada bieżące elementy układanki. Dodatkowo autorzy zdecydowali się wprowadzić do dwuwymiarowości czasowej także dwugłos damsko-męskiej perspektywy. W efekcie uzyskują przejrzysty i ciekawy obraz sytuacji, bo bogatszy o relacje łączące Taryn z rówieśnikami, pokazujący jej pozycję wśród studentów, a nawet dawne rodzinne historie.  

Takich dwutorowości w „Studentce” znajdziemy więcej, bo autorzy zestawiają na przykład duety wartości takich jak: powinność czy miłość lub miłość kontra chwała, pokazując tym samym tragizm wyborów kochanków spod nieszczęśliwej gwiazdy. I tu znowu dochodzimy do kolejnego dualizmu (ten wątek przypadł mi szczególnie do serca, bo jestem miłośniczką klasyki), a mianowicie motyw klasycznych bohaterek jak Medea, Ariadna czy Heloiza porzuconych przez swoich ukochanych, odrzuconych przez bezwzględnych mężczyzn w imię ich własnych wartości. Ten wątek jest podwójnie interesujący, ponieważ ukazany został nie tylko z perspektywy współczesnej, lecz również z punktu widzenia samej Taryn, a więc młodej, inteligentnej kobiety, która brawurowo podważa racje i nauki płynące z utrwalonych mitów, a dotychczasowy ideał Penelopy wiernie czekającej na męża jawi się w jej oczach jako obraz kobiety bezwolnej, pozbawionej własnych pragnień i podporządkowanej wyłącznie męskim oczekiwaniom. Dla Taryn miłość jest wartością absolutną, godną wszelkich działań i poświęceń, dlatego klasycznym biernym kochankom przeciwstawia uczucie aktywne. Dawniej mężczyźni walczyli o kobiety, teraz to kobiety mogą i powinny walczyć o mężczyzn. Jak się zapewne domyślacie, obie te postawy, klasyczna i współczesna, skazane są na porażkę, przy czym podejście Taryn staje się jądrem opowieści o niej samej. Może warto w tym momencie nadmienić, że w jednym z wywiadów Gerritsen i Braver wskazali, że luźną inspiracją do napisania „Studentki” stał się ruch #MeToo odnoszący się wykorzystania seksualnego kobiet.

Nie zdziwiło mnie, że Gerritsen, z zawodu lekarka, wprowadziła do „Studentki” wątek medyczny, z kolei Braver, wykładowca akademicki, był pomocny przy kształtowaniu tematyki uniwersyteckiej i przedstawiania smaczków ze środowiska uczelnianego. Dość zwięźle pokazano również pracę detektywa. Dlaczego o tym wspominam? Bo we wszystkich tych kontekstach autorzy ukazali pewne postawy kobiet i mężczyzn oraz sposób traktowania kobiet w określony sposób lub w określonym celu. Wydaje mi się, że autorom udało się zwrócić uwagę na fakt, jak krucha i czasami nawet nieuchwytna potrafi być granica percepcji seksualnych zachowań tak ze strony mężczyzn, jak i kobiet. Uważam to za spory atut książki wraz z kreacją psychologiczną bohaterów, których niespełnione potrzeby, niezaspokojone pragnienia wprowadzają ich do ślepego zaułka, z którego nie ma wyjścia, a jedyną formą uwolnienia się od trudnej sytuacji może być dodatkowe jej skomplikowanie, zwłaszcza gdy przeciwnikowi przyświecają obsesyjne namiętności i zranione uczucia. Bohaterowie Gerritsen i Bravera nie są sztucznymi postaciami, autorzy przydali im prawdziwe motywacje i osadzili w prawdopodobnych sytuacjach. Pokazali zachodzące w nich zmiany i powody, jakie przyświecały ich działaniom. Każdy z nich zbudowany jest na określonych psychologicznych i emocjonalnych podstawach na tyle solidnych, by wiarygodnie wpisywały się w okoliczności narracji. A niemal każdej kobiecej postaci towarzyszy jej własna historia podobna do dramatów dam z zamierzchłej klasyki.

W mojej ocenie w „Studentce” znajdziecie więcej cech kryminału z psychologiczną otoczką niż thrillera. Może w drugiej połowie książki dało się odczuć nieco napięcia emocjonalnego wywołanego zacieśniającą się opowieścią, ale nie była to aż tak duża dawka, by od razu obgryzać paznokcie. Dla mnie jednak nie tyle potrzeba thrillerowych wrażeń miała w tym przypadku znaczenie, co bardziej przyjemność z obcowania z dobrze poprowadzoną fabułą. Przecież znałam rozwiązanie, bo przeczytałam je – jak wspominałam – wcześniej, a mimo wszystko autorzy potrafili przykuć moją uwagę, bym na czas lektury odpuściła inne zajęcia, które zeszły na drugi plan. To niewątpliwie zasługa poprowadzenia narracji i stylu opowieści. Dominują w niej żywe dialogi (mnie podobały się szczególnie akademickie dysputy), opisy natomiast świetnie sprawdzają się do nadania bohaterom indywidualnej obudowy głównie dotyczącej ich charakterologicznej przeszłości, a następnie wynikających z niej decyzji. Zwykle widzimy ich w konkretnych sytuacjach, które pozwalają wyrobić sobie zdanie na ich temat. Warto też zauważyć, że każda scena wprowadza kolejny istotny z punktu widzenia całości element lub dobarwia pojawiające się wątki. Nie ma zbędnego „mielenia”, by tylko nabijać nieistotne strony do druku.

I jeszcze tylko słowo o tłumaczeniu dokonanym przez Andrzeja Szulca. W jego wykonaniu tekst płynnie poddaje się czytelnikowi, a całość sprawia wrażenie świeżości i naturalności.

„Studentkę” Gerritsen i Bravera przeczytałam z zainteresowaniem, sprawiało mi sporą przyjemność śledzenie kolejnych kroków pani detektyw, podpatrywanie, jak pełne frustracji postaci miotają się, próbując uciec z matni manipulacji i szantażu. W mojej ocenie to książka, która skutecznie potrafi rozbudzić ciekawość czytelnika. Do rozwikłania jest oczywiście główny wątek, czyli śmierci studentki Taryn Moore, ale w rzeczywistości okaże się, że każdy z bohaterów skrywa w sobie niewiadomą, będącą czynnikiem, który w określony sposób wpłynie na jego postawę.

Za egzemplarz książki pt. „Studentka” autorstwa Tess Gerritsen oraz Gary’ego Bravera dziękuję Wydawnictwu Albatros. 

 




26/08/2021

Przed nami Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów

 

WARSZAWO, MASZ KSIĘGARNIE!

 

W Warszawie działa wiele wspaniałych księgarń i antykwariatów. Jedne są już na stałe wpisane w krajobraz miasta, inne dopiero powstały i budują sobie pozycję wśród lokalnych społeczności. Wszystkie są godne uwagi i wsparcia. Aby przypomnieć o nich mieszkańcom miasta Staromiejski Dom Kultury organizuje między 12 a 18 września Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów.

 

Księgarnie i antykwariaty tworzą klimat Warszawy. W czasie pandemii okazało się, że stawały się często lokalnymi miejscami spotkań, ostoją normalności i szansą na bezpieczny kontakt z drugim człowiekiem. W stolicy działa wiele miejsc, które – poza sprzedażą książek – pełnią też rolę lokalnych centrów kultury. Większość z nich rozlokowana jest w centrum Warszawy, ale „swoje” księgarnie mają też dzielnice: Żoliborz, Bielany, Saska Kępa, Nowa Praga, Grochów, Wilanów i Mokotów. Organizatorzy wydarzenia zapraszają warszawianki i warszawiaków do poznania tych wyjątkowych miejsc.

Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów odbędzie się między 12 a 18 września. W planach m.in pasmo Czytanie Miasta, w ramach którego pisarki, pisarze, tłumaczki i tłumacze przeczytają fragmenty swoich książek poświęcone miastu. Udział w czytaniach wezmą:  Anna Dziewit Meller, Anna Butrym, Anna Bihun Korzeniowska, Klementyna Suchanow, Dominika Górecka, Ewa Winnicka, Zygmunt Miłoszewski i Łukasz Witczak. Literackie spacery poprowadzą Sylwia Chutnik i Błażej Brzostek. Przez cały tydzień będzie można wziąć udział w specjalnie przygotowanej rodzinnej grze miejskiej  z nagrodami. Powstanie też mapa księgarń i antykwariatów warszawskich, którą będzie można znaleźć wszędzie tam, gdzie będą się odbywały wydarzenia. Tydzień zakończy literacki open mic na Placu Defilad, gdzie mieszkanki i mieszkańcy miasta będą mogli przeczytać fragmenty swoich ulubionych książek; spotkania z laureatkami i laureatami Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.  Organizator przeznaczył też 10 000 zł na działania w księgarniach. Pełen program imprezy zostanie ogłoszony 1 września na stronie www.sdk.pl oraz na wydarzeniu na Facebooku.

Obchody Tygodnia Księgarń i Antykwariatów zamknie koncert i literacka potańcówka w Barze Studio poprzedzona uroczystością przyznania nagrody „Ulubiona Księgarnia Warszawy”, organizowanej przez miasto stołeczne Warszawa we współpracy z partnerami: Stowarzyszeniem Księgarzy Polskich Okręg w Warszawie, Biblioteką Analiz oraz Polską Izbą Książki.

Wydarzenie organizuje Staromiejski Dom Kultury we współpracy z Miastem Stołecznym Warszawa. Kuratorkami Tygodnia są Justyna Czechowska i Anna Karczewska z inicjatywy Książki Kupuję Kameralnie.

23/08/2021

Lucian Dan Teodorovici "Inne historie miłosne" z Wydawnictwa AMALTEA

Książka leży na kolorowym tle obok maskotka bloga "Czytam duszkiem".
Lucian Dan Teodorovici 
"Inne historie miłosne"/
Wydawnictwo Amaltea

Co było pierwsze? Jajko czy kura? Nie, nie o drobiu rozprawa ta będzie, a o innym życiowym dylemacie: co w życiu ważniejsze? Miłość czy zakochanie?

„Inne historie miłosne” wyszły spod pióra – jednak skojarzenia z ptactwem nieuniknione – rumuńskiego autora – Luciana Dana Teodoroviciego. (Jejku, czy to nazwisko się odmienia??? Nieważne. Na razie odmieniam. Zobaczymy, co będzie później.) Hmm… literatura rumuńska raczej rzadko u mnie gości. A tak właściwie, to sobie teraz uzmysłowiłam, że nie przypominam sobie, abym w szkole, którą wprawdzie dawno kończyłam, ale jednak, miała okazję zetknąć się z rumuńskimi pisarzami. Nie, nie chodzi mi o to, że pozycja ma się znajdować w spisie lektur, ale że generalnie nie przytrafiła mi się inspiracja, czyli nawet pośrednio nie sięgnęłam po żaden tytuł z tamtych stron. Zresztą w obecnych czasach chyba tym bardziej nie ma szans przebić się literatura obca na ukwiecone polskimi wybitnymi osobistościami podwórko literackie. No, bo któż mógłby się równać z Wyszyńskim czy samym biskupem Rzymu??? Nawiązując do ostatnich wydarzeń na niwie edukacyjnej, to chciałabym jednak zobaczyć scenę, gdy minister Czarnek odbiera telefon od zapłakanego dzieciaka, który prosi go (tego ministra znaczy się), by do spisu lektur dodał, np. Ciorana, bo chciałby on (dzieciak znaczy się) dowiedzieć się o nim (o Cioranie znaczy się) czegoś więcej. Już odsuwając na bok wyobraźnię, to przypomniałam sobie właśnie „Historie i utopię” Ciorana. Czytałam ją dawno temu i zdecydowanie nie jest to beletrystyka, natomiast „Inne historie miłosne” Teodoroviciego i owszem.

„Inne historie miłosne” Teodoroviciego można potraktować albo jako zbiór opowiadań, albo jako powieść. Dlaczego tak? Bo w każdym opowiadaniu lub rozdziale (w zależności od podejścia) pojawia się ten sam narrator i występują nawiązania do wcześniejszych lub późniejszych wątków. Ja odebrałam książkę jako zbiór opowiadań i tak też będę ją opisywać.

Najistotniejsze z punktu widzenia całości lektury okazuje się pierwsze opowiadanie, w którym wywiązuje się dyskusja na temat zakochania i miłości. Nie, to nie będzie rozprawa filozoficzna. Dysputa toczy się już późną nocą w barze i zakrapiana jest ciężką whisky, a w tle pobrzmiewa „Dance me to the end of love” Cohena. Czy dwóch mocno wstawionych mężczyzn odkryje coś istotnego w duecie miłości z zakochaniem? Czy o poważnych tematach można rozprawiać w niepoważnym miejscu i na dodatek już lekko bełkoczącym językiem? Miłość jest ślepa. Na cel obiera sobie każdego, nawet w najmniej spodziewanym momencie czy miejscu, więc każda chwila jest dobra, a miłości czy zakochaniu z pewnością ujmy nie przyniesie, by podebatować na ich temat.

Historie Teodoroviciego są mocno osadzone w rzeczywistości i zakotwiczone w prawdziwym życiu, często z zawstydzającymi momentami, błędami, porażkami, a nawet brutalnością i śmiercią. Ta daleka od idealnej, pokryta bąblami i rysami miłość w wydaniu rumuńskiego autora przykuwa jednak uwagę czytelnika. To chyba jej nieidealność i nieperfekcyjność tak nas w niej porusza. Gdyby nie opowiadania Teodoroviciego, niektórzy być może nawet nie dostrzegliby tego uczucia wśród codziennych spraw, przeszliby obok niego, tak czasami niewielkich jest rozmiarów, tak blade i niepewne swoich racji. A my przecież pragniemy efektów WOW! To ma być prawie jak BIG BANG, który nami wstrząśnie, sprawi, że doznamy olśnienia, wewnętrznego objawienia i doda nam skrzydeł. Czyżby więc Teodorovici chciał nam powiedzieć, że miłość i zakochanie potrafią być równie szare jak cała ta rutyna codzienności? Bez euforii i motyli w brzuchu? Skądże. Wręcz przeciwnie, Teodorovici zdaje się mówić „Aż się zdziwisz, gdzie, jak i w ilu odmianach możesz znaleźć tę upragnioną parę, której na imię Zakochanie i Miłość.” Przez to otwierają nam się oczy na rzeczy, których byśmy nie dostrzegli, i serca na uczucia, których byśmy nie doznali.

„Innym historiom miłosnym” Teodoroviciego kolorytu nadaje także rumuńska rzeczywistość, w większości obejmująca okres po obaleniu Ceausescu, ale także z odniesieniami do epoki funkcjonowania reżimowych więzień. Transylwańska wieś, jawiąca się we wspomnieniach bohatera, stanowi ciekawy zbiór emocji przyćmionych pyłem czasu. Tu miejscowe obyczaje droższe niż pieniądz, a podlega im bez wyjątku cała społeczność z Cyganami włącznie. Jedno z opowiadań ukazuje ówczesny sposób podejścia do dochodzenia sprawiedliwości w przypadku ujmy na honorze.

W „Innych historiach miłosnych” Teodorovici zdecydował się na prosty język. Opowiadania pisane z punktu widzenia głównego bohatera-narratora, będącego dziennikarzem, prezentują styl dobrego, acz niekoniecznie wysublimowanego warsztatu, ale to wystarczy, by jednocześnie nie przerósł przytaczanych historii i aby zainteresował odbiorcę. Momentami autor dorzuca nawet garść pikantniejszych sformułowań, by nadać im bardziej swojski wydźwięk.

Teodorovici w „Innych historiach miłosnych” odnajduje miłość w najbardziej zaskakujących miejscach i nieoczywistych momentach. I pewnie jak się domyślacie, nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co ważniejsze, by osiągnąć spełnienie, by wytrwać w relacji, by zaznać szczęścia: miłość czy zakochanie. Prawdę powiedziawszy odpowiedzi na pytanie, czym jest jedno, a czym drugie też nie.

„Inne historie miłosne” Luciana Dana Teodoroviciego ukazały się pod auspicjami wrocławskiego wydawnictwa AMALTEA. 




19/08/2021

Bohumil Hrabal "Skarby świata całego" z Państwowego Instytutu Wydawniczego

Na czarnej okładce książki widnieje stylizowany wizerunek staruszki z siwymi włosami, zielonymi powiekami i czerwonymi ustami.
Bohumil Hrabal "Skarby świata całego"/
Państwowy Instytut Wydawniczy

Wg Bohumila Hrabala skarby świata całego można znaleźć nawet w domu starców, czyli tam, gdzie toczy się akcja jego książki pod tytułem „Skarby świata całego”. Dodam, że to tylko częściowa prawda, bo ja akurat „Skarby świata całego” znalazłam w… śmietniku. Nie uwierzycie? Nie dziwię się.

Standardowa wycieczka spacerkiem do pobliskiego parku. Potem ławking i podziwianie rosłych drzew, wsłuchiwanie się w ptasie trele, wypatrywanie ciekawostek w przestrzeni. No tak, samej by mi nie przyszło do głowy, że tą przestrzenią może się okazać… śmietnik przy parkowej ławeczce. Omiotłam go wzrokiem bez większych ekscytacji, bo kto by się spodziewał, że tam akurat spotka mnie coś, co będzie stanowiło zapowiedź przygody dnia. Więc penetruję sobie błogo wzrokiem okolicę, łowię figlarne refleksy słońca, zatrzymuję się na zielonych trawnikach, przemykam po szumiących krzewach wokół, ale coś mi znowu ściąga wzrok na ten nieszczęsny śmietnik. Lookam więc nań jeszcze raz. Wystające plastikowe butelki prężą dumnie niczym żurawie opróżnione ze słodkiej zawartości szyje, z kolei foliowe opakowania łopoczą jak szturmówki w Dzień Niepodległości. Chcę popatrzeć na coś bardziej przyjemnego, choćby na wirujące na wietrze liście, ale nie, uparcie mnie ściąga bocznym zezem w lewo na kosz. No, więc dokonuję wzrokowej obdukcji tym razem już dokładniej, a tam wśród atrakcji wymienionych powyżej wylegują się… „Skarby świata całego” Bohumila Hrabala. Wpatruję się dokładniej… Jeszcze raz… I jeszcze… Nie chce być inaczej. Przez gąszcz pokonsumpcyjnych polimerów przebija się… prawdziwa książka. NIE. DO. WIARY. No, i cały spokój i sielankę spaceru diabli wzięli. Wyjąć? Czy nie wyjąć? Oto jest pytanie! Rozglądam się wokół. Może ktoś zapomniał? Może ktoś zostawił przez nieuwagę? Oszalałaś? W śmietniku sobie przechowalnię albo bibliotekę, albo może kryjówkę przed innymi molami książkowymi urządził? Zwyczajnie wyrzucił i tyle. Korowód skłębionych myśli postępuje. Wdech… Wydech… Oczywiście, że wyciągnęłam. Ale nie to mnie uderzyło. Zadziwiło mnie, że po odgruzowaniu „Skarbów” gmerałam dalej, jakbym liczyła, że może więcej literackich rarytasów tam znajdę. I jak tu teraz przejść obok śmietnika obojętnie? Ech, bez wizyty u psychoanalityka się chyba nie obejdzie…

Przytaszczyłam literacką sierotę do domu. Odkaziłam i „Skarby”, i łapska. I wzięłam się za czytanie. Książka ukazała się w 1985 r. pod auspicjami Państwowego Instytutu Wydawniczego. Na okładce widnieje cena 200 zł! Wyobrażacie sobie?! Takie wydania to wieeelka staroć. Państwowy Instytut Wydawniczy chyba przestał istnieć. Jakieś próby ratowania go były podejmowane, ale z tego, co wiem, nie skończyły się happy endem.

Cóż więc ten Hrabal w „Skarbach świata całego” prezentuje, spytacie. Według opisu na okładce (świadomie nie używam słowa „blurb”, bo to przecież wydanie z 1985 r.) jest to książka o „własnym starzeniu się i obserwacji starości innych w pięknej scenerii dawnego hrabiowskiego pałacu”. Tak, to też prawda. Jeśli znacie Hrabala choć odrobinkę, to wiecie, że za każdym razem odkryjecie w jego prozie coś nowego, więc prawd i wersji, co Czech chciał nam przekazać, będzie wiele. Niewątpliwie jest pałac z jego dwuznacznymi wnętrzami i otoczeniem, jest starzejąca się główna bohaterka (dawniej atrakcyjna kobieta, dziś na własne życzenie bezzębna staruszka), są jej wspomnienia, jest miasteczko, w którym zatrzymał się czas. A przy tym swoista Hrabalowska maniera opisywania rzeczywistości jakby przez nieostre szkiełko, które zniekształca obraz, przez co czasami robi się zabawnie, czasami erotyzująco zalotnie, czasami sentymentalnie. Jego zamiłowanie do szczegółu powoduje, że opowieść spowalnia bieg, owija się ogonem jak kot w kłębek do snu, by po chwili leniwie znowu przyłasić się do innego detalu, dającego asumpt do kolejnego narracyjnego postoju. Dlatego ci, którzy lubią wartką akcję, dialogowe strzelanki czy pyskówki, będą musieli obejść się z pyszna. Zwyczajnie nie ten literacki kaliber.

Pensjonariuszom domu starości (tak, tak, domu starości a nie domu spokojnej starości, bo przypominam, że to wydanie z 1985 r.) umila czas muzyka sącząca się z pałacowego radiowęzła. Jest to stale ten sam utwór zatytułowany (a jakże) „Skarby świata całego”. One to nadają smaku dniom, one nastrajają do wspomnień, one wprowadzają w inny świat i niczym krople kolorowej farby rozpuszczonej w wodzie, rozlewając się bajecznymi kręgami na życie staruszków, zabarwiają narrację. Na to wszystko nakłada się czas. Ten bieżący i ten miniony, także ten z miasteczka, w którym czas się zatrzymał. Może i ma on tu liniowy wymiar, ale i tak błądzi swoimi ścieżkami, bo raz ślizga się po akordach refleksji, innym razem przycupnie przy najświeższych nowinkach. Skąd? Nie skądinąd jak tylko z miasteczka, w którym zatrzymał się czas. Hrabalowski czas figluje z każdym, ale nie przed każdym prezentuje wszystkie swoje możliwości. I nie mam tu na myśli tylko upływu lat.

            Wspomniałam też o podtekstach. Jest ich tu sporo. Chyba te najbardziej widoczne to miłosne pragnienia zestawione z erotyzującymi aluzjami. Dla niewinnego żartu, a może na serio, skontrastowane z czerstwymi twarzami, przygarbionymi plecami i szurającymi nogami staruszków. Hrabal ma swoiste poczucie humoru i dystans do ludzkich spraw. A miłość i starość to stany przecież jak najbardziej ludzkie. Odrobina teatralnego gestu, ociupinka drwiny i nostalgicznych westchnień a momentalnie zostajemy pochłonięci przez atmosferę miasteczka, w którym czas się zatrzymał oraz domu starców, w którym z kolei czas uskutecznia przejściowe harce.

            Tak oto „Skarby świata całego” rodem ze śmietnika uprzyjemniły mi ostatnie kilka dni. Na tamten moment u mnie też się czas zatrzymał.

A tymczasem wybieram się na spacer. Iść do parku? Przycupnąć na tej samej ławeczce? Zerknąć do tego samego kosza? Ech, ciężkie jest i na dodatek naznaczone literackimi dylematami życie czytającej duszkiem…

            PS. Nie żebym marudziła, ale wydanie ma dość drobny druk. Dla mnie niezbyt przyjazny do czytania. Bynajmniej nie zmienia to faktu, że Hrabal znowu zaskarbił sobie moje serce.