Krzysztof Varga "Masakra"/ Wielka Litera |
Jeszcze w cielęcych latach
grupa kolegów z podstawówki miała zasadę określającą, które książki SIĘ czyta,
a po które SIĘ w ogóle nie sięga. Jeśli pozycja była pokaźnych rozmiarów i zawierała
niewiele dialogów, nie miała szans, by któryś z chłopaków zaszczycił ją swoją
uwagą. Dlaczego o tym wspominam? Bo wg tego kryterium „Masakra” Krzysztofa
Vargi w ogóle nie powinna trafić w moje ręce. Książka liczy sobie 544 strony i powiedzmy,
że jest skąpodialogowa.
Główny bohater, Stefan
Kołtun, były lider zespołów muzycznych „Masakra” i „Wywłoka”, po tygodniowym
ciągu alkoholowym budzi się skacowany, by nie powiedzieć, że zmasakrowany
mentalnie, duchowo i cieleśnie, na podłodze własnego mieszkania. W domu ani
grama alkoholu, ani ćwierci człowieka, Stefana nie licząc, bo on to raczej
zwłoki funkcjonujące na oparach etanolu. Wyparowała też mamona i zaginął
telefon, a suchą grdykę czas już najwyższy czymś przepłukać. Stefan wyrusza więc
w miasto, by nasączyć swe ciało procentowymi płynami, a przy okazji odnaleźć nieślubną
żonę i dzieci. Przede wszystkim zamierza dotrzeć do swego menagera, licząc, że
ten jak zwykle wyciągnie go z tarapatów i poratuje kasą. Sierpniowy upalny
wieczór w Warszawie potrafi być nieznośny, a droga z Saskiej Kępy, gdzie
mieszka Stefan, do domu Mariana w Śródmieściu może obfitować w wiele
przeciwności. Na trasie eskapady pojawiają się starzy znajomi Stefana, np.
Prezes mający fantastyczny dar do cudownego pomnażania majątków firm, niedoceniany
i przez to zgorzkniały Poeta, Wiedźma – wciąż pociągająca, choć już przecież eksgirlfriend
muzyka, czy wreszcie tajemniczy nieznajomy Lucjan, który zadziwia zrozumieniem
i nadzwyczajną wręcz wielkodusznością. Zaczyna się droga nie tylko przez Warszawę.
Nie od wczoraj wiadomo, że ostrość
języka Krzysztofa Vargi jest oceniana na 6+ (nie kojarzyć z 500+). Do tego
natura obdarzyła go wprawnie świdrującym okiem obserwatora (lub dla precyzji nawet
parą takich bystrych ocząt) i dodała pakiet bujnej wyobraźni wymykającej się z ram
mieszczańskiej zacności. Sporą część tych przymiotów autor przenosi na swoich bohaterów
oraz narratora z „Masakry”. W efekcie czytelnik dostaje atrakcyjną historię, w
której Varga bezpardonowo masakruje współczesne polskie społeczeństwo. Tu wbije
szpilę, tam obnaży, gdzie indziej cierpko skwituje albo i drwiąco podsumuje. Odziera
rzeczywistość z hipokryzji w błyskotliwym stylu albo w błyskotliwych stylach,
bo do czarnej roboty wykorzystuje nie tylko głównego protagonistę, zapijaczoną gwiazdę
punkrockową o przebrzmiałej sławie, lecz także napotkanych znajomych. Razy
sypią się na prawicowców i lewicowców, na liberałów i konserwatystów,
idealistów i materialistów, intelektualistów, artystów, biznesmenów, młodych i
starych. Przy czym Varga nie tyle dyskredytuje ich poglądy, co bardziej ich
hipokryzję, sztuczność, brak autentyczności, życie pod publiczkę i na pokaz.
Doskonale do tego celu wykorzystuje modelowe postaci. Przywołajmy tu jeszcze raz
wspomnianego wcześniej Prezesa – szemranego cwaniaczka-biznesmena czy magistra
Wątrobę – zjadliwego krytyka literackiego, któremu Varga (zresztą nie tylko
jemu) pozwala formułować prowokujące tezy, ot choćby taką „Bezmyślność jest
cnotą najwyższą (…) Albowiem w bezmyślności osiąga się nirwanę.”*), a
następnie – ku uciesze czytelnika – rozwijać, uzasadniać i okopywać się w
argumentach swoich konfrontacyjnych racji.
Wydawca na okładce określa „Masakrę”
jako powieść drogi w dwojakim znaczeniu. Po pierwsze, przez miasto stołeczne i
po drugie, przez pijacką mękę. Poświęćmy chwilę temu pierwszemu znaczeniu. Tu Stefan
przebija się przez miasto w popołudniowo-wieczornym sierpniowym skwarze, upocony
forsuje warszawskie ulice, sapiąc zdobywa mosty, bierze w posiadanie rozgrzane chodniki,
okupuje dla ochłody lokale rozmaitej konduity, a nawet ucina sobie poważny
dyskurs filozoficzny ze spiżowym mieszkańcem centrum – samym mistrzem Prusem.
Varga wiodąc Stefana przez
współczesną Warszawę, z niemal przewodnikową dokładnością opisuje pokonywaną przezeń
trasę. Ale to nie tylko realna Warszawa stanowi crème de la crème
powieści, lecz również to, co się pod jej współczesnością kryje, z czego
pochodzi i do czego prowadzi. I znowu Varga, głównie myślami Stefana, natrząsa się
z dzielnic mieszkaniowych parweniuszy korpoepoki, z nuworyszowskich przyzwyczajeń
i rozrywek typowych dla libertarian, relatywistów czy też innych światopoglądowców,
nie oszczędzi narodowych mitów i lęków tożsamościowych z tak uwielbianą przez określone
środowiska gloryfikacją walki przeciwko wrogom ojczyzny, w której tym więcej bałwochwalczego
pietyzmu i otumaniającego katolicyzmu, im więcej ofiar śmiertelnych.
W tej masakrycznej
marszrucie Stefan przechodzi męki człowieka skacowanego. Varga doskonale,
miejscami z fizjologicznymi szczegółami, pokazał etapy i niuanse stanu od wybudzenia
się z pijackiego snu poprzez kolejne fazy trzeźwienia, dolewania procentów do
umęczonego ciała, by nie cierpiało zanadto na skutek efektów ubocznych ulatniającego
się nadmiernie szybko odurzenia, aż po ponowne otumanianie się mocnymi trunkami
w celu zachowania komfortu funkcjonowania na tyle, by choć móc utrzymać się w pozycji
zbliżonej do pionu. Varga jest wobec swojego bohatera bezlitosny. Nigdy nawet
nie zaproponował mu (uwaga, będzie reklama) choćby popularnego 2KC na
złagodzenie skutków syndromu poalkoholowego, a pompuje w niego kolejne łyki wody
ognistej w różnych postaciach. Stefan poci się, drży, przeżywa lęki, katuje się
wspomnieniami i wyrzutami sumienia, a my miast mu współczuć w cierpieniach, świetnie
się bawimy. Skądinąd, Stefan sensowniej myśli, będąc na rauszu niż trzeźwiejąc,
bo wówczas jego myśli stają się coraz bardziej niezborne. Czyżby rzeczywiście in
vino veritas?
„Masakra” Vargi to nie tylko droga przez miasto i pijacką mękę, to przede wszystkim tour de polskie społeczeństwo, z jego dawnymi i aktualnymi fobiami, mitami i bolączkami, o czym już wcześniej wspomniałam. Varga w inteligentny sposób szydzi, drwi sobie z nas samych i nie raz i nie dwa trafnie dźgnie czytelnika pod serce. Ten czytelnik jednak nie czuje się poruszony na długo, bo wciąż ma wrażenie, że to jednak nie dzieje się naprawdę i że to tylko wytwór pijackiej rozregulowanej wyobraźni. To wygodne usprawiedliwienie pozwala mu bezkarnie śmiać się z perypetii Stefana, a po zakończeniu lektury nałożyć maskę i wrócić do wygodnych przyzwyczajeń myśląc w duchu do siebie, jak to dobrze, że nie jest upadłym pijanicą, a kimś o wiele lepszym.
*) Cytat pochodzi z „Masakry” Krzysztofa Vargi.