Gdy czytałam „Annę
Kareninę”, byłam pod wrażeniem znajomości przez Tołstoja kobiecej psychiki. Gdy
czytałam „Tkanki miękkie”, uderzyło mnie, z jaką obserwatorsko-literacką wprawą
Rudzka oddaje męskie zachowania. Tołstoj miał do czynienia tylko z Anną, Rudzka
wzięła na warsztat i ojca, i syna.
Nie,
w żadnym razie nie porównuję Rudzkiej do Tołstoja. To jedynie wolne
skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy podczas lektury „Tkanek miękkich”. Z autorką
jeszcze nie miałam okazji literacko powiedzieć sobie dzień dobry, ale początek
znajomości przypadł mi do gustu.
Stylistykę
„Tkanek miękkich” chyba trudno pomylić z inną. Jest dość oryginalna. Zdania
przemykające niczym wolne myśli. Szybkie przerzucanie wątków. Częsta zmiana znaczeń.
Niewydzielanie dialogów w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, powoduje,
że Rudzkiej nie można czytać niejako na kolanie. Autorka wymaga od czytelnika
uważności i skupienia. Im głębiej wchodzicie w relacje bohaterów, tym bardziej odczuwa
się ciężar gatunkowy opowieści. Nie zdziwcie się, gdy na koniec odsapniecie z
ulgą, zostawiając za sobą klimat książki. Ja też czułam się zawartością lekko
zmęczona, a jednocześnie pod urokiem umiejętności pisarskich Rudzkiej.
„Tkanki
miękkie” to szczere wyznanie, spowiedź dojrzałego mężczyzny, z której stopniowo
wyłaniają się okruchy przeszłości. Dominuje relacja z ojcem, prowincjonalnym
lekarzem, natomiast statystkami okazują się kobiety w roli matek, żon,
kochanek. Sceny są porozrzucane, im głębiej w treść, tym zdaje się większa ich
kotłowanina. Mimo tytułu „Tkanki miękkie” zawartość jest chropawa i szorstka,
brak tu odrobiny ciepła czy wrażliwości, jakby autorka okroiła do kości
wszystko to, co mogłoby być uznane za przejaw pozytywnych uczuć. Wyjałowione myśli,
drapiące rozmowy nawet na milimetr nie wychodzą poza kanciaste i powtarzające
się ramy, a wysuszony wewnętrznie na wiór główny bohater nie budzi sympatii.
Jest odpychający dla pacjentów, odstręczający dla bliskich, antypatyczny dla
siebie samego. To nadęty bufon skupiający się na zewnętrznej estetyce, której
główne ścieżki prowadzą od snobistycznie włoskiej garderoby do sztucznie
uformowanego idealnego uzębienia. Wypacykowany na zewnątrz, gnijący w środku
niczym jabłko, które psuje się od środka. Nie ma w nim ani iskry uczucia.
Cokolwiek by się z nim wiązało, jest rozpatrywane przez pryzmat lekarskiego
podejścia lub spaczone ordynarnością wulgarnego słownictwa.
Ale
to właśnie słownictwo uważam za mocną stronę „Tkanek miękkich”. Rudzka dokonała
mezaliansu, bezceremonialnie łącząc strefę starannych wypowiedzi z podwórkowym
grubiaństwem aż po zwykłe przekleństwa. W powieści język definiujący główną
postać, określający jej wnętrze, równie mocno wykazuje objawy nadpsucia jak sam
bohater. O czymkolwiek by nie pomyślał, czegokolwiek by nie powiedział, Rudzka formuje
z tego dysonansowe zadziory. Dopełnia się tym samym obraz człowieka uwięzionego
we własnym sposobie myślenia i postrzegania innych, obraz człowieka cynicznie
zgorzkniałego. Autorka dodatkowo zwielokrotniając znaczenia dezorientuje
czytelnika, każąc mu zastanowić się nad podtekstem, który tkwi zaszyfrowany w
przekazie. Tym samym Rudzka udowadnia, że zwykłym postaciom potrafi przydać rys
osobliwie niestereotypowy. Podobne cechy oryginalności nosi również otaczająca
rzeczywistość. Niby prawdziwa, a jednak z cechami zakłamań czasowych typowych
dla relacji wspomnieniowych czy zwierzeń. A przecież z takim właśnie wyznaniem
syna w „Tkankach miękkich” mamy do czynienia.
„Tkanki
miękkie” Zyty Rudzkiej to lektura, która może nie przynosi czytelnikowi relaksu
(sama wspomniałam, że z pewnym uczuciem ulgi westchnęłam, kończąc ostatnią
stronę tekstu), ale swym poziomem literackim zdecydowanie zaspokaja jego
zapotrzebowanie na porcję solidnych powieściowych wrażeń. A to oznacza, że po
Rudzką jeszcze w przyszłości chętnie sięgnę.
„Tkanki
miękkie” Zyty Rudzkiej ukazały się nakładem Wydawnictwa W.A.B., a lekturę
podpowiedziała mi bibliotekarka z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Koninie. Dziękuję za strzał w dziesiątkę.