10/02/2022

Virginia Andrews "Eye of the Storm" z wydawnictwa BCA

Obok książki "Eye of the Storm" Wirginii Andrews stoi figurka anioła.
Virginia Andrews
"Eye of the Storm"
Wydawnictwo BCA

Po dobrej passie przyszedł czas na… krytykę, nawet trochę kąśliwą.

            „Eye of the Storm” Virginii Andrews w oryginalnej wersji językowej miało być kolejną książką do zdobywania szlifów w dziedzinie filologii, a mianowicie podwyższania kwalifikacji z angielskiego. Tę rolę książka jak najbardziej spełniła. I na tym chyba powinnam skończyć swoje dywagacje.

            Tak właściwie, to nie jestem zła na książkę, cóż ona zawiniła? Jeśli już, to raczej powinnam się dąsać sama na siebie. Źle sobie wybrałaś, to teraz masz. Otóż zapuściłam się w biblioteczne rewiry, gdzie odkryłam kącik skarbów wydawanych w oryginalnych językach i sięgnęłam, po dwa z nich. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam książki po angielsku, więc trochę obawiałam się, że jak postawię zbyt wysoko poprzeczkę teraz i zrażę się, to później trudno będzie mi się przełamać. Na początek wzięłam dwie, choć chciałam tylko jedną, ale tu też wyszło ze mnie moje czytelnicze łakomstwo. Pierwsza książka, która została skonsumowana, to lektura z pogranicza kryminału i sensacji. Ta druga okazała się beletrystyką, choć miała mieć zacięcie sensacyjne. Liczyłam, że nawet jeśli nie bardzo porwie mnie narracja, to jednak ciekawość będzie domagać się zaspokojenia. Tak też stało się z pierwszą lekturą, ale w przypadku tej drugiej naprawdę z trudem dobrnęłam do końca.

        „Eye of the Storm” Andrews należy do cyklu powieści o rodzinie Hudsonów. Główna bohaterka, młodziutka dziewczyna o imieniu Rain, po śmierci swojej babki zupełnie nieoczekiwanie dla reszty rodziny zostaje obdarzona przez sędziwą nestorkę rodu największą częścią kolosalnego spadku. Rodzina podejmuje próby, by podważyć testament. Kiedy Rain poznaje żarłoczne apetyty członków rodziny, w imię własnego spokoju postanawia zrezygnować z milionów. Jednak wówczas dochodzi do wydarzenia, które zupełnie zmieni sytuację.

            Nie mam nic przeciwko prostym, nierozbudowanym fabułom, ale fabuła mierna nie ma szans, by mi się spodobać. Finał jest przewidywalny, a autorka wręcz łopatologicznie wyjawia motywy wydarzeń. To wygląda nieco tak, jakby pisała dla nierozgarniętych czytelników, którzy w razie gdyby mieli problemy ze zrozumieniem przekazu, to na wszelki wypadek wykłada im kawę na ławę. Nie ma miejsca na samodzielne myślenie, ale też – przyznam – przy tym poziomie narracji, chyba też nie ma potrzeby. Bohaterowie są czarno-biali, a główna bohaterka to niemal chodzący ideał, któremu świat niesprawiedliwie rzuca kłody pod nogi. Nie znalazłam też w „Eye of the Storm” dreszczyku sensacji, nie przechodziły mnie ciarki ani z wrażenia, ani ze strachu. No, może otwierałam usta ze zdziwienia, że jeszcze nie rzuciłam tej książki w kąt. A szczególnie bliska takich zachowań byłam wgłębiając się w niektóre dialogi. Powiedzieć, że były nie-wy-ma-ga-ją-ce, to nic nie powiedzieć, zakochani bohaterowie wzdychają i wywracają oczami. Końcówka była dla mnie wręcz nieznośna, gdy Andrews niemal na siłę starała się przeciągać historię, co miało na celu chyba dodanie jej dramaturgii, a w efekcie okazało się sztuczne i niewiarygodne.

            Nie ma się co rozwodzić i pogrążać lektury do cna. Całe szczęście dobre strony też dostrzegłam. Po pierwsze, o czym już pisałam, „Eye of the Storm” Andrews spełniło swoje podstawowe zadanie, czyli edukacja językowa zaliczona (pomijam, jakim kosztem estetycznym, bo znów mnie poniesie). A po drugie, może czasami niektórzy z czytelników potrzebują tego typu coachingowych historii, prostych, nieskomplikowanych, które pokazują, że jak się chce, to się da, by samemu spojrzeć na własne problemy z innej perspektywy. I to by było chyba na tyle na temat „Eye of the Storm” Virginii Andrews.

Gdy wybieram niechlujnie lekturę, potem nie powinnam się dziwić, że jestem rozczarowana. To taka oczywista oczywistość. Ponieważ niedawno urzekła mnie Doris Lessing swoim „Latem przed zmierzchem”, teraz będę polować na jej książkę pt. „Trawa śpiewa”. Zamierzam czytać w wersji angielskojęzycznej („The Grass is Singing”) i sama jestem ogromnie ciekawa wrażeń, bo noblisty w oryginale jeszcze nie przerabiałam.

            Książka „Eye of the Storm” Virginii Andrews ukazała się w wydawnictwie BCA. 




09/02/2022

Natalia Fiedorczuk "Jak pokochać centra handlowe" z Wydawnictwa Wielka Litera

Natalia Fiedorczuk "Jak pokochać centra handlowe", na grafice logo Czytam duszkiem
Natalia Fiedorczuk 
"Jak pokochać centra handlowe"/
Wydawnictwo Wielka Litera

Nałkowska napisała kiedyś, że między „człowiekiem a człowiekiem jest ciemność”. Czytając Fiedorczuk można by dojść do wniosku, że między kobietą a kobietą jest… centrum handlowe.

            Kolejna książka z biblioteki okazuje się lekturą na przyzwoitym poziomie. Może to i nie wypada tak zdawkowo odnosić się do pozycji, która w 2016 r. zdobyła nie byle jaką nagrodę, bo Paszport Polityki. Laury zdobywają przecież najlepsi, a nie tylko przyzwoici. Na szczęście każdy może mieć swoje zdanie, a ja wprawdzie nie uważam „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk za pozycję wybitną, lecz przyznaję, że czytałam ją z zainteresowaniem, zwłaszcza początek wywarł na mnie mocne wrażenie, druga połowa jakby nieco słabsza.

            Bohaterką książki „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk jest młoda kobieta, zatrudniana na podstawie umów śmieciowych. Wraz z mężem mieszka w Warszawie, niebawem spodziewa się dziecka, ale okoliczności (zarówno te zewnętrzne, jak i wewnętrzne) budzą wątpliwości, czy to dobry moment na potomka.

         Głównym atutem „Jak pokochać centra handlowe”, zwłaszcza dla młodszego pokolenia, może się okazać osadzenie przedstawianej rzeczywistości w aktualnych realiach, a co za tym idzie spojrzenie na bieżące problemy z perspektywy samej uczestniczki lub uczestniczek wydarzeń, bo Fiedorczuk w rozdziale „Od autorki” wyjaśnia, że książka nie powstała wyłącznie w oparciu o jej własne doświadczenia, lecz jest przede wszystkim efektem rozmów z kilkudziesięcioma kobietami. Znajduje się tu więc i epizod depresyjny, i zmagania z przemianami, jakie powoduje macierzyństwo, i zdziwienia co do cielesności, i zaskoczenia własnymi reakcjami na zwykłe i niezwykłe chwile, wreszcie niezgoda na opresyjne oczekiwania otoczenia.

            Efekt świeżości zapewnia sposób podejścia do poruszanych zagadnień. Kobiecość wg Fiedorczuk nie jest jak z obrazka idealna i wizualnie wymuskana, a drży z niepewności o przyszłość, lęka się własnych myśli, paraliżują ją nieposkromione emocje, brakuje jej wiary we własne możliwości. Tym sposobem autorka zagląda pod warstwy niezbyt często odsłaniane, bo w powszechnym mniemaniu oznaczające słabość.

Kolejny aspekt to zmiana spojrzenia na rolę kobiety. Przez wieki jej powinnością było rodzić, wychowywać dzieci, zaspokajać męża, nawet za cenę własnych pragnień, własnego szczęścia czy życia. Hasła emancypantek i feministek nieco ten obraz zaczęły zmieniać, ale teraz z kolei wypacza go celebrycka wizja matki i żony zewnętrznie wypacykowanej, ambicjonalnie zdolnej do wszystkiego. Fiedorczuk natomiast stara się ukazać wątpliwość, niepewność, nieumiejętność, strach, a te cechy przecież nijak nie przystoją współczesnej kobiecie wyzwolonej, która jak robot wszystko wie, wszystko potrafi, niczego się nie boi, jest najpiękniejsza i oczywiście z niczego nie musi rezygnować, niczego się wyrzekać, by osiągnąć wszystko, czego tylko zapragnie. Gdybym miała udzielić odpowiedzi w oparciu o media, w tym społecznościowe, która wersja zdobywa większy poklask, nie miałabym wątpliwości, że obraz sztuczny (choć infantylny) pozostawia daleko w tyle realia.

          Daje się też odczuć, że Fiedorczuk głęboko zakotwiczyła w psychice bohaterki. Świadczy o tym nie tylko pierwszoosobowa relacja, lecz przede wszystkim troska i uważność, z jaką odnosi się do poszczególnych spostrzeżeń, np. dotyczących kobiecego ciała. Nie dotyczy to wyłącznie wyglądu, lecz również postrzegania, odczuwania, subiektywnego podejścia do zachodzących w nim zmian. Jako społeczeństwo mamy problem z aprobatą słabości, a depresja, na którą w pierwszej części Fiedorczuk kieruje reflektor, to niewątpliwie chorobliwa ułomność. Przez wielu negowana, przez równie wielu wyśmiewana. Co ważne, bohaterka „Jak pokochać centra handlowe” nie jest ani ckliwa, ani sentymentalna, nie porównuje się też do innych, natomiast boryka się z własnymi lękami. Każdy ból podbrzusza odbija się ostrym strachem o stratę maleństwa, a kompulsywne sprzątanie ma oznaczać panowanie nad własnym życiem. Jej głównym pragnieniem nie jest może „pokój na świecie”, co raczej bycie wysłuchaną, bo to początek drogi do oswajania wystraszonych emocji i siejących znieczulenie stereotypów.

            „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk to kolejna pozycja literacka, która mierzy się z tematyką bycia kobietą i matką. Autorka pokazuje zagadnienie od wewnątrz, z perspektywy pojawiających się myśli, tych kontrolowanych i tych nasuwających się bezwiednie, wyciągając tym samym na wierzch bardzo osobiste przemyślenia. Napisałam wcześniej, że zwłaszcza początek książki zrobił na mnie wrażenie. Mógłby nawet sam w sobie stanowić pewną minicałość. Im głębiej jednak w lekturę, tym bardziej miałam odczucie, że jakby rozluźniła się narracja, opadło napięcie, a pojawiające się sceny autorka zebrała przypadkowo (to akurat nie musi być wadą, bo przypadek może stać się inspiracją), ale nie poświęciła im wystarczająco dużo sensualnej uwagi, nie przepuściła przez maszynkę literackiej oprawy, przez co nie angażują już tak ściśle myśli czytelnika jak sceny początkowe. Niemniej jednak Fiedorczuk intryguje sposobem patrzenia na sytuację bohaterki, na jej działania skupione często na banalnych, codziennych drobiazgach, otrząśnięte z kolorowej otoczki ulepszających filtrów. Tu nie ma miejsce na oszustwa. Ta próba pokazania twarzy zaledwie jednej z młodych kobiet, partnerki, matki warta jest przyjrzenia się tytułowym centrom handlowym, które współcześnie stanowią miejsca odskoczni dla wielu dziewczyn w podobnej sytuacji.

         „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk uzmysławia rzeczywistość często skrytą pod maską uśmiechu, makijażu, bajecznych ciuchów, najnowocześniejszych akcesoriów. Ale to przecież tylko oprawa. Wnętrze nierzadko mocno odbiega od wystylizowanej ramki.     

          Za podsunięcie intrygującej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka pt. "Jak pokochać centra handlowe" Natalii Fiedorczuk ukazała się nakładem Wydawnictwa Wielka Litera. 

        


 




03/02/2022

Hanna Kirchner "Nałkowska albo życie pisane" z Wydawnictwa W.A.B.

Na okładce książki Hanny Kirchner pt. "Nałkowska albo życie pisane" widnieje twarz pisarki, poniżej logo "Czytam duszkiem".
Hanna Kirchner 
"Nałkowska albo życie pisane"/
Wydawnictwo W.A.B.

 

Nałkowską znamy wszyscy. „Granica” i „Medaliony” to chyba minimalny kanon lektur z repertuaru pisarki. Może jednak nie ją samą a raczej jej dzieła znamy? Ile więc autorki w jej utworach? Lub odwrotnie ile jej dzieł znalazło odzwierciedlenie w jej życiu? Na te pytania próbuje odpowiedzieć Hanna Kirchner w książce pt. „Nałkowska albo życie pisane” z Wydawnictwa W.A.B.

          „Nałkowska albo życie pisane” to obszerne, ponad 800-stronicowe, opracowanie Hanny Kirchner o pierwszej znawczyni ludzkich charakterów, czyli o Zofii Nałkowskiej. Główne źródło wiedzy o Nałkowskiej stanowią dzienniki, które pisarka prowadziła już od 12 roku życia aż do śmierci. Kirchner otrzymała oryginały tych zapisków od siostry pisarki, Hanny, i następnie za jej zgodą opublikowała.

            Kirchner w opracowaniu postawiła sobie za cel przedstawić czytelnikowi Nałkowską od strony jej intymnego diariusza oraz publikowanych kolejno utworów. Sporadycznie zamieszcza opinie o Nałkowskiej jej współczesnych. Biografka dokonała tego wyboru jak najbardziej świadomie, ponieważ obraz Nałkowskiej w oczach jej współczesnych już dawno się uformował, zwłaszcza że już za jej życia otaczał ją nimb sławy i była osobą o uznanym dorobku literackim. Kirchner natomiast – podobnie jak Nałkowska – zdaje się kroczyć analogiczną ścieżką poznawczą, chcąc poznać pisarkę taką, jaką „myśli ona sama o sobie”, jaką się czuje i postrzega, a nie taką, jaką widzą ją inni. Która twarz jest prawdziwa? Chciałoby się powiedzieć filozoficznie, że człowiek ma wiele Ja, których nikt nigdy nie jest w stanie poznać. Jednak obraz zewnętrzny, który stworzył się wokół Nałkowskiej o Nałkowskiej, okazał się mocno odbiegać od tego wewnętrznego, który wyłania się z kart dziennika. Kirchner przytacza więc fragmenty tych zapisków, dzięki czemu czytelnik sam może przekonać się, jak kształtowała się osobowość czy jak dojrzewały poglądy pisarki.

            Drugi filar życia pisanego Nałkowskiej stanowią jej dzieła. Nałkowska nigdy nie ukrywała, że skarbnicą tworzonych przez nią historii ludzkich jest samo życie. Rysy postaci, nie tylko w „Charakterach”, mniej lub bardziej wyraźnie również odnoszą się do prawdziwych osób, które pisarka znała. Kirchner snując chronologiczną nić biografii Nałkowskiej, dokonuje obszernych podróży poznawczych po ważniejszych dziełach. Analizuje je pod kątem tematycznym, stylistycznym, językowym, a także odkrywa powiązania między utworami a zapiskami w dziennikach. Jak wspomniałam, eksplikacje te są dość szerokie i dogłębne, co dla czytelnika, który nie jest zaznajomiony z analizowanymi utworami, może być nieco nużące i z jego punktu widzenia wydawać się zbędne.

            Nałkowska w wydaniu Kirchner opisuje siebie samą własnymi słowami. Patrzymy na nią taką, jaką widziała sama diarystka. Obraz jest uzupełniony zaledwie o analizę jej twórczości pod kątem odniesień do konkretnych szczegółów życiorysu. Jaka twarz z nich się wyłania? Mamy wrażenie, że niepełna, bo okrojona do autorefleksji i tylko do tych elementów, które odbijają się w twórczości. Mimo tak obszernej lektury czytelnikowi może się wydawać, że część wiedzy o Nałkowskiej pozostaje wciąż poza jego zasięgiem poznawczym. Może to i właściwe odczucie, i zamierzona intencja biografki?

            Niewątpliwie po lekturze „Nałkowskiej albo życia pisanego” Hanny Kirchner pozostaje poczucie niedosytu na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, o czym już wspomniałam, miałam wrażenie, że sporo pozostało nieodkryte i zalega wciąż w cieniu, czekając na spotkanie. A po drugie, ogromną przyjemność sprawiło mi poznawanie fragmentów dzienników Nałkowskiej. Z mojej perspektywy aż się prosi, by zamieścić tu dłuższe passusy. Ale nawet w minicytatach styl Nałkowskiej pozostaje wyraźnie rozpoznawalny – skoncentrowany, trafny, dogłębny. I wreszcie po trzecie, Kirchner posługuje się piękną i nienaganną polszczyzną, która dosłownie rozpływa się po kartach stworzonej przez nią książki. Czasami przebija się akademicka konwencja, jednak w moim odczuciu nie zaburza zbytnio rytmu faktograficznego. Warto też nadmienić, że wyraźnie odczuwa się stosunek Kirchner do Nałkowskiej, ogromną rewerencję do wartości, jakim autorka hołdowała, oraz do sposobu uprawiania przez nią literatury. Wszystko to sprawia, że gdy finalizowałam lekturę, wprost odczuwałam pewien rodzaj żalu, swoistego zawodu, że skończą się doznania literackie – tu niejako zdublowane zarówno przez estetykę prozy Nałkowskiej, jak i Kirchner.

Za podsunięcie lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka pt. „Nałkowska albo życie pisane” Hanny Kirchner ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.

 


02/02/2022

Mary Higgins Clark "You Belong to Me" z Wydawnictwa BCA

Mary Higgins Clark "You Belong to Me" z wydawnictwa BCA
Mary Higgins Clark
"You Belong to Me"/
Wydawnictwo BCA

Zastanawiałam się, czy recenzję tej książki napisać w języku angielskim, czyli oryginalnym, w jakim czytałam „You Belong to Me” Mary Higgins Clark, czy może po polsku. Rozważyłam za i przeciw i w efekcie uznałam, że jednak po polsku, ponieważ moim zamierzeniem jest dzielenie się opiniami przede wszystkim z polskim czytelnikami. A po literaturę angielskojęzyczną w oryginale sięgnęłam właściwie impulsywnie, bo węsząc między regałami w bibliotece, natknęłam się na nią jak zwykle przypadkowo. Czy ktoś mi jeszcze wierzy w te moje przypadki? Zrobiła się z nich już seria przypadków, hihihi, jak seria zabójstw, ale nie uprzedzajmy faktów. W każdym razie z biblioteki – za podszeptem bibliotekarki – wyszłam z pokaźnym pakietem, a w nim znalazła się właśnie Mary Higgins Clark z „You Belong to Me”.

       Doktor Susan Chandler jest psychologiem, wcześniej pracowała w biurze prokuratora, obecnie prowadzi w Nowym Jorku program radiowy, w którym na żywo rozmawia ze słuchaczami. Jest specjalistką z dużym wyczuciem taktu, a jej audycja z poradnictwem psychologicznym cieszy się dużym zainteresowaniem. Najnowszy temat rozmów skupia się na wątku kobiet, które znikają bez śladu. Niespodziewanie ofiarą okazuje się być także jedna ze słuchaczek, która wcześniej łączyła się na żywo z Susan i której wspomnienia z rejsu luksusowym statkiem naprowadzają panią doktor na trop mordercy.

„You Belong to Me” Mary Higgins Clark to nie jest literatura wysokich lotów, ale tym razem szukałam w niej może nie tyle ambitnych treści, co bardziej zależało mi na czymś, co będzie narzędziem do szlifowania języka, a w razie gdyby poprzeczka okazała się być postawiona za wysoko, to ciekawość wiążąca się z rozwiązaniem zagadki miała być motorem napędzającym, by nie odkładać książki na bok, a raczej przedzierać się dalej. Tymczasem okazało się, że nie wzięłam pod uwagę faktu, że książka może być napisana naprawdę prostym językiem i nie będzie stanowić językowego wyzwania. Okazało się, że obawiając się, iż mogę nie sprostać stylowi noblistów w oryginale, wybrałam strukturę nie nazbyt wyszukaną. „You belong to me” śmiało polecam do szlifowania angielskich zwrotów i wyrażeń, z gramatyką razem wziętych, dla osób już na poziomie intermediate. Sporo dialogów, niewiele filozoficznych rozważań, no i kontekst wraz z zaciekawieniem, kto okaże się tym złym, powodują, że osoby ze znajomością języka na poziomie średniozaawansowanym poradzą sobie ze zrozumieniem bez problemu.

Inaczej natomiast kształtuje się moja ocena pod kątem narracyjno-stylistycznym. Jak wspomniałam wcześniej, nie jest to literatura wysokich lotów. Uważam, że książka jest prosta, by nie powiedzieć infantylna jak na kryminał czy sensację. Oparta jedynie na przypadkowych zdarzeniach, intuicji, założeniach i dedukcji może sprawdziłaby się w epoce wiktoriańskiego Sherlocka, lecz nie w drapieżnym Nowym Jorku z końcówki lat dziewięćdziesiątych XX w. Tu bez technicznych nowinek dochodzeniowych nie da się przecież prowadzić śledztwa. Autorka nie zadała sobie nawet odrobiny trudu, by książce nadać choćby cień wiarygodności. Znamy natomiast szczegóły codziennej garderoby bohaterów, a także wystrój ich apartamentów w samym sercu Wielkiego Jabłka. Na osłodę muszę jednak przyznać, że pewien plus dostrzegam w sposobie, jak sprytnie Clark utrzymuje nas w niepewności co do tego, kto mógłby być sprawcą. Niby wydaje się, że już, już wiemy, kogo obarczyć winą, a za chwilę, okazuje się, że inny bohater też miałby swoje powody, by przyłożyć rękę do zbrodni.

Podsumowując, jeśli szukacie kryminału czy sensacji w dobrym stylu, to raczej „You Belong to Me” może Was rozczarować. Jeśli natomiast pragniecie podejść do tej lektury w sposób nazwijmy to edukacyjno-lingwistyczny, to jak najbardziej polecam, bo to obcowanie z żywym językiem i na dodatek językiem praktykowanym w codziennej komunikacji.

Za podsunięcie lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „You Belong to Me” Mary Higgins Clark ukazało się nakładem Wydawnictwa BCA. W wersji polskiej książka ma tytuł „Jesteś tylko moja”.

 



01/02/2022

Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie" z Wydawnictwa Albatros

Książka Ishiguro "Nie opuszczaj mnie" oparta o świecznik
Kazuo Ishiguro 
"Nie opuszczaj mnie"/
Wydawnictwo Albatros

Właśnie skończyłam kolejne spotkanie z laureatem literackiej Nagrody Nobla. Tym razem jest to Kazuo Ishiguro, który zaprezentował się ze swoim "Nie opuszczaj mnie". Tytuł sugerujący romans, ale - uwierzcie mi - zawartość nie ma w sobie odrobiny romantyzmu. Określeń szukałabym raczej na drugim końcu skali, sam zaś wydawca zdefiniował książkę w kategorii antyutopii, która rozgrywa się w świecie alternatywnym. 

           Anglia. Końcówka XX w. Kathy ma 31 lat i jest opiekunką. Wspomina swoje dzieciństwo i młodość, które spędziła w Hailsham – szkole z internatem dla wybrańców. Jest tam wielu wychowanków, lecz szczególnie więzi łączyły ją z Ruth i Tommym. Teraz z perspektywy kilkunastu lat Kathy opowiada, jak wspólne dorastali, wspólnie się uczyli, bawili, nawiązywali przyjaźnie, zakochiwali. W elitarnej placówce oddzielonej od świata zewnętrznego podopieczni mają nikłe wyobrażenie, co dzieje się poza jej murami. Co więcej, te bańki rzeczywistości w ogóle się nie przenikają, jakby z założenia nie chciały o sobie nic wiedzieć. Opowieść skupia się więc wyłącznie na uczniach i ich zajęciach, pomijając banalne „zamurze”, z jego sztampową codziennością.

            Jednak w „Nie opuszczaj mnie” w pierwszej kolejności uderza chyba styl opowieści, który oscyluje na pograniczu przyćmionych mgłą niepamięci wspomnień a niesamowitą historią zmyśloną przez skłonne w pewnym wieku do konfabulowania dzieci. Z czasem też wahamy się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy może zapamiętane obrazy podsuwa nam jedynie złudna wyobraźnia.

Dodatkowo w „Nie opuszczaj mnie” motek narracji rozwija się powoli, autor nie umieścił tu super spektakularnych wydarzeń mających odgrywać rolę game changera. Nie dochodzi do trzęsienia ziemi, a jednak napięcie stale narasta i zagęszcza nastrój. Dlatego odbiorca musi wykazać się cierpliwością, a o tę niełatwo, skoro do głowy ciśnie się mnóstwo pytań, czemu ma służyć to wyizolowanie, gdzie są rodziny, co się dzieje poza szkołą i dlaczego coś tu nie pasuje. A Ishiguro konsekwentnie od samego początku i z każdą następną sceną dokłada kolejną cegiełkę do całości, do całości niejasności, dając nam czas na oswojenie się z kolejnym uwierającym faktem. Te fragmenty – podobnie jak same wspomnienia – są niepełne, ledwie napomykają o pewnych kwestiach, jakby stanowiły temat tabu. Jak zwierzęta, które instynktownie wyczuwają zagrożenie, choć nie potrafią go dokładnie zidentyfikować i wycofują się z niebezpieczeństwa, podobnie bohaterowie pomijają niewygodne tematy, dotykają ich tylko powierzchownie, jakby sami właściwie nie chcieli dowiedzieć się szczegółów i sami nie dowierzali w to, co zaraz usłyszą. Ten złowieszczy niepokój jest wyczuwalny do ostatniej sceny, jesteśmy aż stężali z napięcia, czekając, kiedy dowiemy się prawdy i co ona będzie oznaczała. A przecież prawda jest znana od początku.

            Bo „Nie opuszczaj mnie” to również książką o prawdzie, a właściwie o formie, w jakiej występuje. Czy niedopowiedzenie jest częściową prawdą czy częściowym kłamstwem. Czy prawda rani? A czy kłamstwo ochroni przed nieuniknionym? Ishiguro ciekawie oddał mechanizmy psychologiczne, którymi posługujemy się, gdy nie chcemy dopuścić do świadomości niewygodnych faktów. Pokazuje, jak potrafimy kluczyć, oszukiwać samych siebie, by się z nimi nie zmierzyć, lawirujemy wokół nich, stąpamy jak po kruchym lodzie, byle tylko się nie załamał i nie obnażył tego, co w głębi umysłu już od dawna wiedzieliśmy i my, czytelnicy, i oni, bohaterowie. Wspomaganie się eufemizmami, by przykryć niewygodne, może się okazać pomocne dla dwóch stron, zarówno dla tej, która okłamuje, jak i dla tej, która jest okłamywana.

            „Nie opuszczaj mnie” uzmysławia, jak daleko jest w stanie posunąć się człowiek w imię własnych potrzeb, komfortu czy dla zachowania zdrowia i życia. Jakiego rodzaju cenę jesteśmy w stanie zaakceptować? Gdy czytałam „Nie opuszczaj mnie”, przypomniała mi się pewna koncepcja zwana oknem Overtona, która głosi, że nawet najbardziej niewyobrażalne zjawiska przy odrobinie umiejętnej perswazji mogą zyskać aprobatę społeczną, dzięki której z czasem wydostają się ze sfer zakazanych, niemoralnych, a stają się zjawiskiem powszechnym, ba… nawet pożądanym. Mam wrażenie, że podobną metodą posługuje się Ishiguro w „Nie opuszczaj mnie”. Tu fakty nie spadły z nieba. One dokonywały się konsekwentnie, krople prawdy skapywały jedna po drugiej, a z każdym dokonaniem przesuwała się także granica przyzwoitości. Wydźwięk tej lektury jest tym bardziej przerażający, gdy uświadomimy sobie, jak niewiele dzieli zmyśloną na potrzeby literackie historię od potencjalnej rzeczywistości. I ta świadomość, że fikcja może się nieoczekiwanie okazać prawdą, staje się dokuczliwie nieznośna.

Za podsunięcie intrygującej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „Nie opuszczaj mnie” Kazuo Ishiguro ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros.         

10/01/2022

Magdalena Kostyszyn "Też tak mam" z Wydawnictwa W.A.B.

Książka Magdaleny Kostyszyn pt. "Też tak mam" położona na splątanych liściach hoi.
Magdalena Kostyszyn 
"Też tak mam"/
Wydawnictwo W.A.B.


Idąc do biblioteki, zwykle mam przygotowaną swoją listę literackich pragnień, ale dodatkowo podpytuję bibliotekarki/bibliotekarzy o ich propozycje. Niektórzy doskonale znają moje upodobania, więc trafność ich podpowiedzi oscyluje na poziomie 90%. Aż sama jestem pozytywnie zaskoczona. Może powinnam tu przychodzić, by obstawiać totka? Ostatnio na moje zapytanie, co ciekawego w bibliotece piszczy, pani pogalopowała między regały i przytaszczyła mi stosik książek. Postawiła go obok tego, który wcześniej sama wybrałam i… masz tu czytelniku placek. Co wybrać? Skoro limity obowiązują. Wertowałam, medytowałam, oblizywałam się i… byłam bliska płaczu, bo tyle wspaniałości przede mną, a tylko niektóre mogę dostać. Żal. Zaczęłam więc przykrą weryfikację. To wezmę ze sobą teraz, a to innym razem i proszę mi to zapisać na przyszłość. Do listy na przyszłość miała się też dostać Magdalena Kostyszyn z tytułem „Też tak mam”. Tym razem zwyczajnie nie bardzo miałam ochotę na literaturę faktu. Ale tu rezolutnie wkroczyła pani bibliotekarka z kołem ratunkowym, podpowiadając, że pod nazwiskiem Kostyszyn kryje się facebookowa „Chujowa Pani Domu”. Wprawdzie parę razy trafiłam na jej wpisy, ale dokładniej się jej nie przyglądałam. Widząc twarz bibliotekarki, stwierdziłam, że spróbuję. Podsumowując, zdecydowałam się przeczytać, ale się nie cieszyłam (to ma być parafraza jednego z polityków, lecz nie wiem, czy odpowiednio wyraźnie wybrzmiała). Wyboru dokonałam raczej ze względu na… bibliotekarkę. Gnając z nowym pakietem do domu, już w głowie układałam sobie zestawienie, po co sięgnę w pierwszej kolejności. Kostyszyn faworytką nie była. Trafiła na listę oczekujących.

        Tyle tytułem przydługiego wstępu, ale potem, gdy już zanurzyłam się w „Też tak mam”, popołudnie minęło, nie wiem kiedy i – ku mojemu zaskoczeniu – było po lekturze. O czym pisze Kostyszyn? Autorka podzieliła książkę na trzy rozdziały, tytułując je „macierzyństwo”, „praca”, „kobiecość”. Teraz już chyba możecie się domyślić, jaką tematykę znajdziecie w środku. Kostyszyn zamieściła obszerne fragmenty rozmów z kobietami, które dzielą się swoimi przeżyciami po urodzeniu dziecka, opowiadają o pierwszych dniach spędzonych w domu z maleństwem. Opisują sytuacje związane z pracą, wyzwaniami, jakie na nie czekały i o szeroko rozumianej kobiecości. Ostatni rozdział, który o niej traktuje, jest chyba najbardziej zróżnicowany. Nic dziwnego, kobiecość przecież twarzy ma wiele. Ale książka nie jest laurką. Nie ma tu zachwytów nad pulchnym bobasem, nie ma radości na widok pierwszych ząbków, nie ma szczęścia przy rodzinnych obiadkach. Co więc jest? Pewnie każda z nas spotkała się z komentarzami typu „A ty jeszcze nie masz męża?” A jak już ma męża, to „A ty jeszcze nie masz dzieciaczka? Już pora, bo zegar biologiczny tyka.” I dalej „Jak można nie chcieć mieć dzieci?”, „Po co ci praca, skoro masz męża?” I tym podobne uniwersalne prawdy na życie. Na życie kobiety oczywiście. Bo mężczyznom zwykle nikt takich pytań nie zadaje ani nie obdziela tego typu radami. Swoją drogą czy to jeszcze dobroduszna podpowiedź czy może już przemoc werbalna?

Czytając Kostyszyn, dochodzimy do wniosku, że z kobiecością jak z księżycem. Do tej pory dostrzegaliśmy tylko jedną jej stronę. Przez wieki wtłaczano nam do głowy, że kobieta ma być przede wszystkim żoną i matką. Potem łaskawie dołożono do tego, że może być szczęśliwą żoną i matką, o ile sobie na to zasłuży i o ile to szczęście odpowiada cudzej definicji. Ale jest jeszcze inna twarz kobiecości, która zawsze była, ale być może nie miała odwagi czy siły się ujawnić, by nie zostać odsądzonym od czci i wiary. Twarz, która nie pragnie dzieci, nie pragnie męża, a zwyczajnie pragnie żyć po swojemu i iść własną drogą. Ten rodzaj wrażliwości zwyczajnie nie mieści się niektórym w głowach.

Na dodatek z „Też tak mam” dowiadujemy się, że kobiet, które chcą wyrwać się ze zniewalających stereotypów, przybywa. Co więcej, kobiety te mają czelność mówić o tym głośno i rozsiewać ziarno wywrotowej niesubordynacji. Kostyszyn pokazuje również konsekwencje społeczne wyborów oraz cenę, jaką przychodzi płacić za życie na pokaz, na niby, dla innych, gdy traci się siebie i wpada w szpony zobojętnienia. Kobiety otwierając się przed autorką, opowiadają, jak szamotały się z samą sobą, z rodziną, z mężem/partnerem, który okazywał się tyranem psychicznym, ekonomicznym czy wizerunkowym. Kobiety mówią: nie jesteś sama, jest nas coraz więcej, takich, które zmagają się z depresją, z szykanowaniem, zastraszaniem przez własne rodziny, które (z czystej miłości przecież bo z czegóż by innego) wpędzają kobiety w stany odrętwienia, apatii, złości czy furii. Załamania, stany lękowe, chęć odebrania sobie życia to tylko niektóre fakty, które odsłania autorka.

Kostyszyn obnaża też mity ekonomiczne, np. czy kobieta prowadząca dom ma prawo do wynagrodzenia? Czy sprzątanie, gotowanie, prasowanie to kobiece hobby, zajęcie czy praca? Nie, nie ma tu odpowiedzi wprost, ale jest doskonały punkt zaczepienia do… do czego? Dyskusji? Nie, nie naukowej, bo ta dawno się toczy, są przecież badania, tomy analiz. Czas na zastosowanie wniosków w praktyce.  

Myślę, że Kostyszyn ma dużą szansę dotrzeć do wielu kobiet i dodać im skrzydeł, zwłaszcza do tych, które ją śledzą w „internetach”. Bohaterkami „Też tak mam” w dużej większości są kobiety wykształcone, więc wydawałoby się, że takie osoby trudniej styranizować i uwięzić w mentalnej klatce. Okazuje się jednak, że to nie o inteligencję czy wiedzę chodzi, ponieważ traktowania jak „wyrób kobietopodobny” może doświadczyć – jako dziecko, nastolatka czy dorosła – każda z nas. Kostyszyn przytaczając historie żon i matek, pokazuje, jak bardzo potrzebna jest zmiana podejścia społeczeństwa do roli kobiet i przede wszystkim zmiana świadomości ich samych. Uwidacznia, że nie ma jednego słusznego wzorca kobiecości. Każda z nas ma swój i ma prawo wg tego wzorca żyć i kochać, bez narażania się na wytykanie palcami i stygmatyzowanie.

Siłą „Też tak mam” Magdaleny Kostyszyn są bez wątpienia opowiedziane historie – współczesne, prawdziwe i szczere do bólu. Może na spacerze niejedną z nich minęliśmy, nawet nie zdając sobie sprawy, w jak silnych kleszczach tkwi jej bohaterka. Jak wspominałam, w „Też tak mam” wypowiadają się kobiety. To one wyciągają na światło dzienne swoje emocje, przeżycia i pragnienia. To one zwierzają się, jak desperacko wołały o pomoc. Natomiast sama Kostyszyn od siebie dodaje tylko suche fakty. Rzadko trafi się jej ocena, trudno również znaleźć, by przymiotnikami opisywała rzeczywistość. Ona ją pisze faktami. Prawdę powiedziawszy stylistycznie kojarzyła mi się z „27 śmierciami Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko. Tam również mówiły fakty. Bez zbędnego komentarza. Fakt. Cięcie. Następna odsłona. Bez emocji w narracji, ale z bombą emocji w sercu czytelnika.

Za podsunięcie lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „Też tak mam” Magdaleny Kostyszyn ukazało się nakładem Wydawnictwa W.A.B.