Virginia Andrews "Eye of the Storm" Wydawnictwo BCA |
Po dobrej passie przyszedł czas
na… krytykę, nawet trochę kąśliwą.
„Eye
of the Storm” Virginii Andrews w oryginalnej wersji językowej miało być kolejną
książką do zdobywania szlifów w dziedzinie filologii, a mianowicie podwyższania
kwalifikacji z angielskiego. Tę rolę książka jak najbardziej spełniła. I na tym
chyba powinnam skończyć swoje dywagacje.
Tak
właściwie, to nie jestem zła na książkę, cóż ona zawiniła? Jeśli już, to raczej
powinnam się dąsać sama na siebie. Źle sobie wybrałaś, to teraz masz. Otóż
zapuściłam się w biblioteczne rewiry, gdzie odkryłam kącik skarbów wydawanych w
oryginalnych językach i sięgnęłam, po dwa z nich. Nie pamiętam, kiedy ostatnio
czytałam książki po angielsku, więc trochę obawiałam się, że jak postawię zbyt
wysoko poprzeczkę teraz i zrażę się, to później trudno będzie mi się przełamać.
Na początek wzięłam dwie, choć chciałam tylko jedną, ale tu też wyszło ze mnie moje
czytelnicze łakomstwo. Pierwsza książka, która została skonsumowana, to lektura
z pogranicza kryminału i sensacji. Ta druga okazała się beletrystyką, choć
miała mieć zacięcie sensacyjne. Liczyłam, że nawet jeśli nie bardzo porwie mnie
narracja, to jednak ciekawość będzie domagać się zaspokojenia. Tak też stało
się z pierwszą lekturą, ale w przypadku tej drugiej naprawdę z trudem dobrnęłam
do końca.
„Eye
of the Storm” Andrews należy do cyklu powieści o rodzinie Hudsonów. Główna
bohaterka, młodziutka dziewczyna o imieniu Rain, po śmierci swojej babki
zupełnie nieoczekiwanie dla reszty rodziny zostaje obdarzona przez sędziwą
nestorkę rodu największą częścią kolosalnego spadku. Rodzina podejmuje próby,
by podważyć testament. Kiedy Rain poznaje żarłoczne apetyty członków rodziny, w
imię własnego spokoju postanawia zrezygnować z milionów. Jednak wówczas
dochodzi do wydarzenia, które zupełnie zmieni sytuację.
Nie
mam nic przeciwko prostym, nierozbudowanym fabułom, ale fabuła mierna nie ma
szans, by mi się spodobać. Finał jest przewidywalny, a autorka wręcz łopatologicznie
wyjawia motywy wydarzeń. To wygląda nieco tak, jakby pisała dla
nierozgarniętych czytelników, którzy w razie gdyby mieli problemy ze
zrozumieniem przekazu, to na wszelki wypadek wykłada im kawę na ławę. Nie ma
miejsca na samodzielne myślenie, ale też – przyznam – przy tym poziomie
narracji, chyba też nie ma potrzeby. Bohaterowie są czarno-biali, a główna
bohaterka to niemal chodzący ideał, któremu świat niesprawiedliwie rzuca kłody
pod nogi. Nie znalazłam też w „Eye of the Storm” dreszczyku sensacji, nie
przechodziły mnie ciarki ani z wrażenia, ani ze strachu. No, może otwierałam
usta ze zdziwienia, że jeszcze nie rzuciłam tej książki w kąt. A szczególnie bliska
takich zachowań byłam wgłębiając się w niektóre dialogi. Powiedzieć, że były
nie-wy-ma-ga-ją-ce, to nic nie powiedzieć, zakochani bohaterowie wzdychają i
wywracają oczami. Końcówka była dla mnie wręcz nieznośna, gdy Andrews niemal na
siłę starała się przeciągać historię, co miało na celu chyba dodanie jej
dramaturgii, a w efekcie okazało się sztuczne i niewiarygodne.
Nie
ma się co rozwodzić i pogrążać lektury do cna. Całe szczęście dobre strony też
dostrzegłam. Po pierwsze, o czym już pisałam, „Eye of the Storm” Andrews
spełniło swoje podstawowe zadanie, czyli edukacja językowa zaliczona (pomijam,
jakim kosztem estetycznym, bo znów mnie poniesie). A po drugie, może czasami
niektórzy z czytelników potrzebują tego typu coachingowych historii, prostych, nieskomplikowanych,
które pokazują, że jak się chce, to się da, by samemu spojrzeć na własne
problemy z innej perspektywy. I to by było chyba na tyle na temat „Eye of the
Storm” Virginii Andrews.
Gdy wybieram niechlujnie
lekturę, potem nie powinnam się dziwić, że jestem rozczarowana. To taka
oczywista oczywistość. Ponieważ niedawno urzekła mnie Doris Lessing swoim
„Latem przed zmierzchem”, teraz będę polować na jej książkę pt. „Trawa śpiewa”.
Zamierzam czytać w wersji angielskojęzycznej („The Grass is Singing”) i sama
jestem ogromnie ciekawa wrażeń, bo noblisty w oryginale jeszcze nie
przerabiałam.