Virginia Andrews "Ogród cieni"/ Świat Książki |
Względnie niedawno czytałam
w oryginale „Eye of the Storm” Virginii Andrews. W dużym skrócie książka nie
przypadła mi do gustu. Owszem, spełniła zadanie edukacyjne, bo znowu poszlifowałam
sobie przy niej język, ale stylistycznie i narracyjnie kompletnie nie w moim
obszarze zainteresowań.
Po
cóż więc sięgnęłam po kolejną książkę jej autorstwa, skoro pierwsza tak mnie
rozczarowała? (Zaznaczam, że rozczarowanie to tutaj eufemizm.) Bo miała być
saga rodzinna, czyli zapowiadało się, że – tak jak lubię – przygoda będzie trwała
długo, długo. O, czytelnicza naiwności! Tymczasem rozczarowanie jest tak
wielkie, że nie ma szans, bym się przemogła do kolejnych tomów, ba! bym się
przemogła do jakichkolwiek innych tytułów tej autorki.
Amerykanka, jedyna córka
zamożnego biznesmena, Olivia Winfield wreszcie znajduje swoją drugą połowę. Wreszcie,
bo panna ma już 25 lat, a na początku ubiegłego stulecia ten wiek jest uważany
niemal za sędziwy, jeśli chodzi o zamążpójście. Jej wybranek Malcolm Foxworth jest
przystojny i niezwykle rozgarnięty w interesach. Po krótkim okresie
narzeczeństwa pobierają się, a następnie wyjeżdżają do rodzinnej posiadłości męża.
Wraz z przyjazdem okazuje się, że słodki błękitnooki małżonek wciąż czaruje
modrymi oczętami, jednak nie jest już tak uroczy, jak wydawał się być na
początku znajomości. Do tego dochodzą jego psychologiczne traumy z dzieciństwa
i despotyczne zapędy, a sytuacja komplikuje się, gdy do domu z długiej podróży
wraca ojciec Malcolma z drugą, dużo młodszą od niego, żoną.
W moim mniemaniu Andrews
pisze… jak dla pensjonarek. Dość schematyczna jednowątkowa fabuła (pojawiają
się też niemałe analogie do „Eye of the Storm”), charaktery bardzo sztampowe, brak
cienia wyrafinowania. Odnoszę wrażenie, że schody w ogromnym budynku, w którym rozgrywa
się akcja, miały więcej życia niż niejedna z postaci. Na dodatek śmiem przypuszczać,
iż tę cechę schody zawdzięczają swoim spiralnym kształtom, gdyż autorka notorycznie
ten ich wyróżnik podkreśla. W sumie z całej powieści chyba najbardziej zapamiętałam…
spiralne schody.
Gdybym miała do czynienia z
antyczną tragedią grecką, mogłabym powiedzieć, że klasyczna jedność miejsca
została zachowana niemal w 100%, gdyż większość scen rozgrywa się w samej
posiadłości, z tego spora część na wspomnianej już nieszczęsnej klatce schodowej.
Do stu fakirów, chyba zacznie mnie ten motyw prześladować. Bodajże jedynie wstępne
sceny rozgrywają się poza domem i raz (sic!) bohaterowie w porywie sentymentu wybierają
się do Atlanty.
Oszczędzę sobie szczegółowej analizy głębi przemyśleń Olivii – głównej bohaterki, dla której największym
problemem życiowym wydaje się jej nadmierny wzrost.
Nie mam też pochlebnego
mniemania o dialogach, które wydają się sztywne jak pomidorowe tyczki, bez jakiejkolwiek
iskry, a rozmówcy uparcie mielą te same sekwencje.
Może więc powiem coś
ciepłego o opisach? Bardzo bym chciała, ale tych jest niewiele i na dodatek również
w dość miałkim stylu.
Szukam, szperam, myszkuję, wytężam
umysł, co by tu o książce pozytywnego powiedzieć. Ostatecznie chyba tylko to,
że jeśli nie macie w domu nic innego do poczytania, to „Ogród cieni” Virginii
Andrews będzie musiał Wam wystarczyć, bo na bezrybiu i rak rybą.
Cóż, nici z zamiaru
studiowania rodzinnej sagi. Na tym tomie definitywnie kończę krótką znajomość z
twórczością Virginii Andrews. Nie dla mnie te kwiatki (choćby miały być nawet
na poddaszu😊 – aluzja do tytułu jednego
z tomów wchodzących w skład cyklu). Autorka nie zaspokoiła mojego apetytu. Ale za
to zdradzę Wam już teraz, że kolejna lektura, po którą sięgnęłam, zawód literacki
zrekompensowała mi aż z nawiązką.
Książka
„Ogród cieni” Virginii Andrews ukazała się nakładem Świata Książki.