10/06/2019

Katarzyna Zalecka-Wojtaszek "Kąkol" z Wydawnictwa Attyka


katarzyna zalecka wojtaszek kąkol wydawnictwo attyka
K. Zalecka-Wojtaszek "Kąkol"/Attyka
Początek XVII wieku. Ox – mała wioska jakich wiele gdzieś we Francji. To tu splatają się losy trójki przyjaciół. Francesca jest uzdrowicielką, która w swoich praktykach wykorzystuje nie tylko moc ziół, lecz także nadprzyrodzone (czyli wedle powszechnego mniemania wielce niemiłe Bogu) zdolności. Po latach nieobecności powracają do wioski Simon i Dominique. Simona – dawnego narzeczonego Francesci – nękają niepokojące wizje, w których kobieta oskarżona o czary ginie na stosie, dlatego pragnie ją ostrzec przed grożącym jej niebezpieczeństwem. Dawny Dominique, nieśmiały, pełen kompleksów i potajemnie podkochujący się we Francesce, wraca zupełnie odmieniony jako dojrzały i odnoszący sukcesy artysta. Całą trójkę łączą wydarzenia z przeszłości i związane z nimi raniące wspomnienia. Dodatkowo mocna scena na otwarcie obrazowo przedstawiająca egzekucję czarownicy w płomieniach będzie podsycać widmo zagrożenia wiszące niemal jak miecz Damoklesa nad głową bohaterki. Czy jej los się dopełni?
Budując narrację, Katarzyna Zalecka-Wojtaszek sięgnęła po fakty historyczne. Polowania na czarownice niewątpliwie miały miejsce i zapisały się niechlubnie nie tylko w annałach Francji. Na potrzeby powieści wykorzystała „klasykę gatunku” stosowaną w „słusznej walce” z czarownictwem, a mianowicie traktat pt. „Młot na czarownice”. Niewtajemniczonych objaśnię, iż w XV i XVI w. był on uważany za podstawowe źródło wiedzy o czarach oraz podręcznik dla łowców wiedźm. Wybrała z niego bodaj najciekawsze smaczki, wplatając w narrację cytaty dotyczące podatności kobiet na szatańskie zło, skutki zbrodniczej działalności czy sprawdzone sposoby, jak rozpoznać czarownicę. A skoro już mowa o czarach, to samoistnie przekraczamy progi świata magii z jej zaklęciami i cudownymi mocami. Mamy mnóstwo symboli czy znaków świadczących o rzucaniu uroków, np. czarny kot, księga wiedzy tajemnej, misteria pod dębem, pentagram czy choćby tytułowy kąkol.
W „Kąkolu” Zalecka-Wojtaszek pokazuje spolaryzowane podejścia do świata i miejsca w nim człowieka. Jedno wywodzące się z pogańskich tradycji z misteriami ku czci Życia i Miłości, zgodne z naturą i wewnętrznym poczuciem ludzkiego dobra i krzywdy. Drugie związane z narodzinami chrześcijaństwa i wiarą w Boga. Autorka nie rozstrzyga, którą z tych dróg uważa za właściwą. Wydaje się być zwolenniczką kombinacji dwóch opcji. Jednak dostrzega też ówczesną niechlubną rolę Kościoła jako instytucji zarządzającej poprzez strach, wykorzystującej imię Boga i wiarę, epatującej symboliką i posługującą się wypaczonym znaczeniem chrześcijańskich wartości. Bezduszni inkwizytorzy jako narzędzie Boga doskonale wypełniali swą rolę „uwalniając” owieczki na ziemskim padole od wodzącego ich na pokuszenie diabelskiego nasienia. Znajdziemy też w „Kąkolu” zarysowane reakcje społeczeństwa, które nie zachowując odrobiny krytycznego myślenia, staje się bezwolnie podatne na manipulacje, a nawet skłonne do skrajnie podłych zachowań.
U Zaleckiej-Wojtaszek postaci początkowo jednoznacznie zarysowane z czasem przejawiają dodatkowe (niespodziewane) rysy charakteru, przez co stają się nieco bardziej złożone i mniej przewidywalne w swych działaniach. Autorka pokazuje mieszkankę ludzkich losów, odmiennych motywacji do działań, a czasami postawionych przed czystym przypadkiem, który nieoczekiwanie wpłynie na ich los. Elektryzuje nas uczucie, że uprzednio zapowiedziane niebezpieczeństwo w postaci wkroczenia inkwizycji niewątpliwie nadejdzie. Nie wiemy tylko jeszcze, kiedy i jak wplecie je autorka w przyjaźń łączącą bohaterów. No, i te cytaty poprzedzające rozdziały też są wielce pobudzające naszą fantazję! Wydaje się także, że autorka dobrze czuje się w dialogach, nierzadko przeplata bieżącą narrację retrospekcją czy wydarzeniami ze snów, dzięki czemu potęguje napięcie, a akcja toczy się bez zbędnych przestojów.
Jest jednak coś, czego nie znalazłam w „Kąkolu”, a co – moim zdaniem – mogłoby ubarwić fabułę i dać szersze światło na obraz Francji z XVII w. Brakowało mi kolorytu epoki, trochę smaczków o zielarstwie (autorka interesuje się przecież ziołolecznictwem), trochę więcej szczegółów z tamtych czasów, choćby takie drobiazgi jak obyczaje, strój czy wnętrza. Chyba że zamiarem autorki było głównie skupienie się na pokazaniu relacji i ich odcieni między trójką przyjaciół.
Wspomnę jeszcze tylko o zakończeniu, ponieważ sposób, w jaki Zalecka-Wojtaszek pozostawia czytelnika, pozwala domniemywać, że można się spodziewać dalszego ciągu. Może powstałby z tego interesujący rodzaj sagi? Nie wchodźmy jednak w sferę zastrzeżoną dla samej autorki i cieszmy się akcją „Kąkola”.
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Attyka.

05/06/2019

Aleksandra Julia Kotela "Ręce ojca" z Wydawnictwa JanKa


aleksandra julia kotela ręce ojca wydawnictwo janka
A. J. Kotela "Ręce ojca"/Wydawnictwo JanKa

Jeśli mnie pamięć nie myli, nie przypominam sobie, by jakakolwiek książka z Wydawnictwa JanKa kiedykolwiek mnie zawiodła. Trzymając więc przed sobą egzemplarz „Rąk ojca” Aleksandry Julii Koteli, świadomie liczyłam na co najmniej dobry kawałek literackiego chleba, choć – nie powiem – odzywał się i chochlik sceptycyzmu. Na szczęście dotychczasowa reguła sprawdziła się również tym razem, bo książka mną zawładnęła i z pewnością jest to dla mnie ten rodzaj epickiej strawy, po który z dużą przyjemnością sięgnę ponownie w przyszłości.
Julia – bohaterka „Rąk ojca” – młoda dziewczyna, zaledwie dwudziestokilkuletnia, wychowywała się samotnie bez ojca. Jej relacje z matką są jak rany po ostrzu noża, bolesne i dokuczliwe. Kobiety nie potrafią ze sobą rozmawiać, a wzniesiona bariera niczym dawny słup graniczny na Odrze skutecznie trzyma je na dystans. Dowiadując się o śmierci ojca, który zmarł w Heidelbergu, Julia jedzie na jego pogrzeb, by dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości rodzica.
W „Rękach ojca” znajdziemy cechy powieści psychologicznej z rysą kryminału i romansu, a wszystko to podane w atypowy sposób. I chyba ta odmienność stanowi największy wyróżnik stylu zarówno samej Koteli, jak i wykreowanej przez nią głównej postaci. Dzięki differentia specifica książka nie daje się łatwo zaszufladkować i zetykietować. Nie jest to jednak wyłącznie nacisk na wymuszoną oryginalność, a raczej próba poszukiwania w sobie atrybutów stanowiących o naszej indywidualności i tożsamości. Kotela poszukuje odpowiedzi na konkretne pytania, jednakowoż sposób, w jaki peregrynuje, wymaga niejednego przystanku z niemal filozoficzno-egzystencjalnego pogranicza. Odkrywanie i poznawanie własnej tożsamości okazuje się bowiem procesem, który nie zawsze prowadzi do oczywistych wniosków, a nawet nie zawsze opiera się na słusznych założeniach, dlatego Julia często zmuszona jest kluczyć, stawiać pytania, analizować, a nawet mieć wątpliwości. Wewnętrzne samopoczucie bohaterki, w którym przebija się niepewność i strach przed prawdą, niosącą ryzyko konsekwencji i nieodwracalności dokonywanych wyborów, a także instynktowne pragnienie zaspokojenia tęsknoty za ojcem, Kotela wzmacnia uzupełniająco zaledwie kilkoma ruchami pióra, które nie burząc kompozycji, dobarwiają aurę zmętniałym buro-szarym kolorytem Heidelbergu. Tym sposobem prowadzona niemal introwertycznie narracja (podobnie jak sama mizantropijna bohaterka) nie potrzebuje nadmiaru słów, by oddać wyczuwalne w powieści emocje. I choć jest ich wyrażonych wprost może niewiele, to składają się na nieznośną lekkość uczuć, która momentami frustrująco uwiera Julię. Autorka lubi ocierać się o granice zjawisk, czy to sprzeczności czy to paradoksu. W mojej ocenie stanowi to jeden z jej podstawowych asów pisarskich.
Bohaterka tropiąc niestrudzenie ślady ojca, stopniowo odkrywa wielość jego twarzy, przy czym każda z nich – choć różna – okazuje się być jednako prawdziwa. Potrzeba poznania własnych korzeni jest w rzeczy samej intuicyjną koniecznością zrozumienia samej siebie. Kim naprawdę jestem, czyli kto lub co mnie ukształtował? Ile mnie samej we mnie? Co składa się na dualizm ludzkiej natury? Jak bardzo człowiek jest wolny w swoich decyzjach, mogąc o sobie samostanowić? A na ile wpływ na niego mają czynniki od niego niezależne?
Kotela pozwala bohaterce eksplorować przeszłość, jak kropla wody drąży skałę. Niespiesznie, najpierw wierzch i obrzeża, by stopniowo zagłębiać się w zakamarkach, które nie dość, że zawiłe i skomplikowane, to jeszcze jednocześnie fascynująco piękne i przerażające w swych sprzecznościach. Do czego doprowadzi prawda z jej różnorodnymi, acz autentycznymi obliczami? Czy w alternatywie lepsza gorzka prawda niż złudny fałsz, każdy z nas wybierze tę samą drogę?
„Ręce ojca” to książka z charakterem, w której Aleksandra Julia Kotela w podskórnym pragnieniu odkrywania faktów ociera się niemalże o kognitywną teorię względności, a postaciom daje możliwość balansowania w swych zachowaniach na krawędzi odmienności i psychopatii. Autorka przewrotnie modeluje kontrasty, zestawia odcienie czerni i bieli, gdzie każdy szczegół i niuans mają znaczenie, sama być może wyznając zasadę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Kotela ujęła mnie dojrzałym, wyrobionym stylem, wnikliwością obserwacji, sposobem kształtowania narracji tak, bym się zatrzymała, zastanowiła, wróciła do niektórych wątków i odnalazła akurat to jedno słowo lub zdanie, które w przyszłości odegra kluczową rolę. Takie podejście lubię i tego szukam w literaturze.
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu JanKa.

03/06/2019

Adam Molenda "Fruwające figurki" z Wydawnictwa Akronim



adam molenda fruwające figurki wydawnictwo akronim
A. Molenda "Fruwające figurki"/Akronim
Wrzucając do sakwy rowerowej „Fruwające figurki” Adama Molendy, by w przerwie na przygodnej łące lub polanie sobie poczytać, nie miałam absolutnie żadnych oczekiwań co do lektury. Estetyka okładki taka sobie – ale de gustibus non disputandum, tytuł? – bo ja wiem… Jeszcze szybki rzut oka na tył książki, moszczę sobie miejsce w trawie... Zaczynam… I od razu mknę z nurtem dowcipnej, a miejscami nawet dość frywolnej narracji. Z krótkiej przerwy zrobiła się dłuuuuga, ale nie żałowałam, bo opowieść wprawiła mnie w doskonały humor.
Bohaterowie tej tragikomedii, czy może raczej komediodramatu, to dwie rodziny. Gronowie, a w niej: Artur – szanowany dyrektor szkoły, jego żona – ponętna anglistka i ich kilkuletnia córa. Reprezentują etos inteligenckiej i statecznej familii. W przeciwnym narożniku Żyłowie w osobach mrukliwego, ale biznesowo nad wyraz rozgarniętego Józia oraz jego żony, Renaty, aż nadto dobrze zorientowanej w lokalnych koneksjach i osiedlowych ploteczkach. Dla równowagi kompozycyjnej autor przydał im też małoletniego syna. Żyłom z kolei rytm w kieszeniach wybija dźwięk złotych monet, do tego oboje zaradni i obrotni. Przewrotny los zagiął parol na Artura i wszelkimi dostępnymi sposobami, systematycznie rozbudza w nim chęć poprawienia sobie standardu życia. Przykłady wśród znajomych ewidentnie pokazują, że tylko rozpoczęcie własnego biznesu może przynieść rodzinie upragniony dostatek. Do tego jego samcze ego podbudowywane jest wzorcami męskiej witalności z dzieł literackich, jako że Artur pisze doktorat o… uprawianiu miłości. Z chwilą gdy wspólny biznes połączy obie rodziny, zaczyna się jazda po równi pochyłej i z każdym kolejnym rozdziałem zastanawiamy się, co jeszcze może się przydarzyć, skoro podobno gorzej już być nie może i jaki finał znajdzie ta historia.
Molenda buduje narrację osadzając ją na kontrapunkcie, gdzie przeciwwagą dla nauki, wiedzy, światłości, inteligencji oraz wszelkich wzniosłych ideałów staje się banalna mamona, czyli żądza pieniądza, a wraz z nią komplet negatywnych cech, jak choćby materialna chciwość, leniwe wygodnictwo, komercyjne pozoranctwo, prostactwo czy kulturowy prymitywizm. Już na pierwszy rzut oka widać, że wartościom tak dalece rozbieżnym trudno będzie znaleźć punkty styczne, które nie wywoływałyby ognisk zapalnych wymagających interwencji w postaci rozbudowanego pakietu środków zaradczych. Jakby tego było mało, w tę spinającą klamrę autor wprowadza dla ubarwienia dodatkowy wątek – erotykę jako czynnik sprawczy zachodzących wydarzeń i niosący wielce bałamutne skutki. Wije się ona niby biblijny wąż-kusiciel między bohaterami, ciał wszelkich rozmaitość wodząc na nieobyczajne pokuszenie i wieczne potępienie…
Frapuje styl Molendy, miejscami ocierający się o prześmiewczą satyrę, z postaciami niemal karykaturalnymi i rzeczywistością przedstawioną jak w krzywym zwierciadle. Wyraziści bohaterowie ze zindywidualizowanym sposobem wypowiedzi (raz barwnym, raz soczyście obiegowym) dodają „Fruwającym figurkom” niezbitego uroku. A „społecznie nieprzystosowany” (czytaj: uczciwy i prostoduszny)  intelektualista próbujący rozpocząć przygodę w świecie small biznesu, w którym panuje bezlitosne prawo kapitalistycznej dżungli, czyli zarabiaj albo giń, zestawiony z cwaniackim i nieokrzesanym podejściem wspólnika mającego własną pokrętną moralność, zadziwia i bawi niepomiernie swą inteligencką nieudolnością na arenie biznesu. Bo jakże można mieć głowę nabitą cytatami z klasyków albo zachwycać się wysoką kulturą, a nie posiadać choćby odrobiny instynktu przedsiębiorczości podpowiadającego, gdzie można zrobić korzystny finansowo handelek? No, jak?
Jakie więc etyczne przesłanie należałoby wysnuć z treści „Fruwających figurek” Adama Molendy? Czyżby autor chciał nam powiedzieć, że brudny szmal nie powinien przekroczyć progu szlachetnych idei? To trochę jak dylemat  filozoficzny „Mieć czy być?” rodem z Fromma o różnych sposobach egzystencji. Dajmy spokój zawiłym traktatom, lepiej wróćmy do „Fruwających figurek”, skoro możemy tu znaleźć mnóstwo żartobliwych scen, lotnych dialogów, zmyślnej akcji  i „filutnej” erotyki. Życzę Wam miłej lektury.
Za egzemplarz książki dziękuję Adamowi Molendzie oraz Wydawnictwu Akronim.