26/07/2019

Anka Mrówczyńska "Młody bóg z pętlą na szyi" z Wydawnictwa Psychoskok

mrówczyńska, młody bóg z pętlą na szyi, psychiatryk, wydawnictwo psychoskok, borderline
Anka Mrówczyńska "Młody bóg z pętlą na szyi"/Psychoskok
Przeczytałam Mrówczyńską. I co teraz? Pisać recenzję? Ale jak się do niej zabrać? Przecież nie dam rady. Jestem do niczego. Kogo to zainteresuje? Beznadzieja. Po diabła to czytałam? Teraz siedzę i się męczę. Znowu tysiąc myśli w głowie. Mam już dość... Dzisiaj. Tak, dzisiaj to znowu zrobię. Muszę poczuć się podle. Jak gówno. Bezwartościowy śmieć. Niech boli. Tylko na to zasługuję. Koniec. Definitywnie.

Przez miazmaty emocji tłoczące się w „Młodym bogu z pętlą na szyi” Anki Mrówczyńskiej nie każdy przebrnie. A tym, którzy dotrą do celu, z pewnością nie przyjdzie to łatwo. Bowiem uczuć i odczuć, zmagań się z nimi i brutalnej walki jest tu tyle, że obdarować by nimi można co najmniej kilka innych historii.

Mrówczyńska zawarła w „Młodym bogu z pętlą na szyi” zapis autorelacji z próby podjęcia leczenia psychiatrycznego. Dopełnienie tytułu (część 1) wskazuje, iż być może autorka w przyszłości planuje przygotowanie serii o podobnej tematyce, tym bardziej że sama określa się jako kolekcjonerkę diagnoz (rozpoznano u niej osobowość chwiejną emocjonalnie, typ borderline).

27-letnia Anka zgłasza się do Centrum Interwencji Kryzysowej z myślami samobójczymi i nasiloną autoagresją. Jest świadoma stanu, w jakim się znajduje, bo – zdobyta przez lata terapii – teoretyczna wiedza nakazuje jej szukać profesjonalnej pomocy, zanim wydarzy się nieodwracalne. Analogicznie do stanu psychicznego bohaterki wyraźnie zmienia się styl zapisu. W pierwszej fazie (przed terapią) stanowi on ledwie uwerturę do tego, co czeka nas dalej. Myśli kotłują się już wprawdzie i kłębią, a niekontrolowana huśtawka nastrojów napina mocno cięciwę, lecz wciąż jeszcze istnieje margines bezpieczeństwa. Acz z trudem, to jednak mamy wrażenie, że panujemy nad sytuacją. A tak naprawdę znaczenie ma to, co w suchych i krótkich rozmowach pozostaje niewypowiedziane i tkwi zadrą głęboko wewnątrz.

W drugim kroku, gdy Anka decyduje się na terapię grupową, mamy nadzieję na poprawę, na uładzenie destrukcyjnych myśli i niszczycielskich emocji. Nic bardziej mylnego, bo Anka, osaczona własnymi problemami i przytłoczona negatywnymi emocjami innych, zwyczajnie nie daje rady. Styl nabiera tempa, oddech staje się krótszy, pętla się zaciska. Pozorna strefa bezpieczeństwa pęka jak bańka mydlana. Wstręt do siebie, nieodłączna autopogarda, paniczny strach przed sobą samą i niewytłumaczalna potrzeba krzywdzenia siebie z koniecznością popełnienia samobójstwa przeważają szalę i Anka decyduje się na terapię w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym.

Faza trzecia – Anka pod specjalistyczną opieką. Chcielibyśmy już nieco odsapnąć od zgubnych nastrojów, lecz i tym razem się zawiedziemy, bo pobyt w szpitalu wcale nie przynosi poprawy. Przeciwnie. Wzmagają się stany lękowe, narasta poczucie pustki, dochodzi otumanienie prochami, jednym słowem mamy dość. Psychicznie jesteśmy wykończeni. Po zaledwie 100 stronach lektury chcemy powrotu do normalności. Ale przepraszam bardzo, to jest właśnie codzienny standard Anki. My mamy ten komfort, że możemy sobie odłożyć lekturę i nabrać dystansu, ale autorka funkcjonuje w takim stanie 24 godziny na dobę!!! Bez przerw na spokój i wytchnienie. Ona jest wręcz przeładowana pikującymi emocjami. Co gorsze, są to negatywne emocje nacelowane na permanentną autodestrukcję. Odraza do siebie samej, ataki paniki, bezustanne poczucie winy, maniakalne samookaleczenia i obsesyjne myśli samobójcze wylewają się toksyczną żółcią, stanowiąc stały element rozstroju emocjonalnego bohaterki. W jej świecie ja przybiera co najmniej kilka twarzy (ja – racjonalna, ja – twardzielka, ja – artystka, ja – dziewczynka potrzebująca opieki, ja – autodestrukcyjna) i każda z nich ma własny cel, przy czym ze względu na ich sprzeczne potrzeby absolutnie nie da się ich pogodzić. Wyobraźcie sobie teraz, że balansujecie na cienkiej krawędzi tej neurotycznie przeistaczającej się ektoplazmy różnorakich wersji ja, próbując resztkami sił przeżyć. Myśli nieznośnie brzęczą jak pszczoły, dręczą was ich natarczywe głosy, panuje wieczny chaos. Jednak w tym roju nie panuje jedna królowa, lecz co najmniej kilka. Toczy się wojna na totalne wycieńczenie. Tu nie zawiera się rozejmów i wzajemnych paktów o nieagresji, bo jednej z władczyń na imię AUTODESTRUKCJA.

Styl Mrówczyńskiej staje się momentami tak szybki, jak jej myśli rwące światłowodami neuronów. Wydaje się, że ona sama czasami przestaje nadążać za tym, co dzieje się w jej głowie. Pisze na wyścigi, by uchwycić chwilę i jednocześnie, by się wyzwolić od… samej siebie. Brzmi bezsensownie? A jednak. Tu nie zachodzi powolna ewolucja, a rewolucja ekstremalnych skrajności, gdzie nie ma czasu na dogłębną analizę, bo na jedną myśl w ułamku nanosekundy napiera kolejna, a tej depcze po piętach następna. Każda zajadle odmienna, każda bezpardonowo nachalna.

Te niekiedy surowe i nieuładzone zapiski, rozsypujące się w nielogicznym bezładzie, pozbawione odrobiny rozsądku stanowią niesamowitą wartość poznawczą książki. Mrówczyńska z kolei może i jest ordynarna, może i jest egocentrycznie monotematyczna, ale jest do żywego prawdziwa. Odsłania przed nami swój patologiczny świat, abyśmy mogli go posłuchać, abyśmy mogli go poczuć. Jak najbardziej real. Ona nie zna poczucia stabilności, bo u niej na skali widnieje tylko 0 i 10, czyli spolaryzowane emocje bez harmonijnego środka.

Wewnętrzny świat Mrówczyńskiej szarpie i drapie, jest szorstki i ostry w dotyku, kanciasty w formie, odpychający i raniący innych, a wreszcie niszczycielski dla niej samej. Na okładce książki czytamy, że jest ona polecana, w szczególności studentom psychiatrii, psychologii i psychoterapii oraz początkującym klinicystom i lekarzom. Uważam, że „Młodego boga z pętlą na szyi” można polecić każdemu, kto chciałby poszerzyć swój sposób postrzegania. Odmienność często rodzi niezrozumienie, wykluczenie czy agresję ze strony otoczenia, a Mrówczyńska pozwala nam oswoić się z innością, otworzyć na nietypową wrażliwość. Tego świata nie da się zrozumieć, ale z pewnością nie zaszkodzi go poczuć.

Napisałam recenzję. Myślałam, że jestem z niej zadowolona. Teraz już nie. To zwykłe bazgrajstwo. Bazgroły i mazgajstwo. Dno. Amatorszczyzna. Nie potrafię się niczym cieszyć. Wszystko jest do bani. Znowu zrobię sobie krzywdę. Tylko to mi zostało. Po co się męczyć? Nienawidzę siebie. Już nie mam siły… Lista, lista priorytetów… Jest… Jestem mądra. Jestem wartościowa. Powtarzaj, powtarzaj to jak mantrę. Jestem mądra… Jestem… Nie wiem. Nic już znowu nie wiem…
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Psychoskok.

24/07/2019

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA - James Berry "Doświadczenia kata" z Wydawnictwa Aktywa

james berry doświadczenia kata wydawnictwo aktywa rozmowy z katem
James Berry "Doświadczenia kata"/Wydawnictwo Aktywa
„Doświadczenia kata” Jamesa Berry’ego to kolejny tytuł z cyklu „Rozmowy z katem”, z którym ostatnimi czasy miałam się okazję zetknąć. Wcześniej bowiem przeczytałam „Dziennik kata” Johna Ellisa.
James Berry pełnił funkcję egzekutora w Wielkiej Brytanii w latach 1884-1891. Bodajże jako pierwszy w tej profesji potrafił pisać, miał także zacięcie naukowe. Wykorzystał swe umiejętności, spisując dość skrupulatnie zarówno fakty, jak i przemyślenia w zakresie wykonywania najwyższej kary (kary śmierci przez powieszenie). Notatki, zapiski oraz rozmowy z Jamesem Berrym posłużyły następnie jako podstawa do wydania – jeszcze za jego życia – książki pt. „Doświadczenia kata”.
Końcówka XIX wieku. Ówczesna Anglia uważa się za kraj cywilizowany, dokłada więc starań, by kara śmierci była wykonywana dla skazanego bezboleśnie, a dla osób uczestniczących w egzekucji pozbawiona była makabrycznych szczegółów. Dlatego w Królestwie egzekucja odbywa się przez powieszenie z dochowaniem metod i procedur usprawnianych przez lata, skutkiem czego po przerwaniu rdzenia kręgowego śmierć następowała natychmiastowo, a James Berry miał również swój wkład w dopracowywaniu tejże techniki.
Co nam oferują „Doświadczenia kata”? Przede wszystkim wgląd za kulisy zawodu egzekutora – od genezy i motywów działania samego Berry’ego, który uprzednio pracował jako konstabl i sprzedawca obuwia, poprzez opis niezbędnych narzędzi i sposobów stosowanych przy wykonywaniu kary wraz z przygotowaniem miejsca egzekucji aż po przedstawienie postaci niektórych skazańców (w tym kobiet), a także reakcje opinii publicznej. Ciekawostkę oddającą koloryt epoki i dawnych stosunków służbowych stanowi korespondencja prowadzona między Jamesem Berrym a poszczególnymi urzędnikami wymiaru sprawiedliwości z charakterystyczną dla wyspiarzy wstrzemięźliwą rezerwą, kurtuazyjnymi zwrotami oraz nieodłączną głęboką atencją. Niewątpliwym smaczkiem jest także relacja z procesu o zniesławienie kata, którego osoba – być może poślednia w oczach społeczeństwa – jak każdy obywatel zasługuje na prawo do ochrony dobrego imienia.
Mówiąc kat większość z nas pewnie ma przed oczami zakapturzoną, budzącą grozę, postać dzierżącą w dłoni ociekający krwią topór. Zagłębiając się w lekturę, jawi nam się o dziwo obraz kulturalnego i statecznego dżentelmena, który z profesjonalizmem podchodzi do powierzonych – wielce odpowiedzialnych, acz nieprzyjemnych – zadań. Czyż to nie rozczarowujące w porównaniu do stereotypowego wizerunku żądnego krwi i zaspokajającego mordercze instynkty kata? Nie zapominajmy, że przez lata ewoluował nie tylko sposób wykonywania kary głównej, lecz także zmieniała się prezencja mistrza sprawiedliwości. Nadal wszakże pozostawał on poza nawiasem społeczeństwa i był uznawany za urzędowego mordercę, a w wyobrażeniach większości koniecznie musiał stanowić indywiduum o nad wyraz odpychającej fizjonomii i wręcz najpodlejszym charakterze. Będąc w pełni świadomym takiego odbioru społecznego, James Berry przytacza kilka anegdotycznych faktów związanych z „tropieniem” koronnego asasyna – zajęciem, jakiemu oddawała się miejscowa ludność.
James Berry jako wykonawca kary głównej wychodzi poza sztampowe schematy postrzegania stanowiska kata. Wprawdzie praca budzi w nim niesmak, lecz nie uważa jej za zajęcie hańbiące czy niehonorowe. Przeciwnie, będąc jednym z trybików wymiaru sprawiedliwości, podchodzi do niej chłodno i traktuje jak służbę społeczeństwu, próbując zgłębiać naukową stronę zagadnienia, by w największym stopniu móc zminimalizować niepewność i strach skazanego w oczekiwaniu na ostateczność. Sporo tu osobistych refleksji autora na temat wymiaru sprawiedliwości. Pochyla się on także nad zawodowym statusem kata jako urzędnika, rozpatruje kwestię wysokości honorariów czy ponoszonych ciężarów, w tym osobistych przykrości doświadczanych ze strony społeczeństwa. Krytycznie odnosi się do manipulacji opinią publiczną, zaś jednoznacznie opowiada się za słusznością kary śmierci, wywodząc jej zasadność z prawa boskiego. Zanim jednak sami pochopnie wydamy wyrok na autora książki, miejmy na uwadze czasy i realia, w jakich powstała. Przecież i obecnie zdania na temat stosowania kary śmierci są podzielone.
Wzbogacone ilustracjami „Doświadczenia kata” James Berry’ego nie rozpatrują argumentów za i przeciw karze śmierci, a ukazują specyfikę katowskiej domeny z jej różnymi aspektami. Pozwalają poznać sposób podejścia do rzemiosła egzekutora, jego rolę w systemie na podstawie własnych odczuć oraz zajrzeć z punktu widzenia mordercy w zakamarki przestępczego świata. Jest tam także prostolinijność i duża dbałość o rzeczowość wspartą klarowną argumentacją, a powściągliwa i nieco przykurzona stylistyka utrzymuje czytelnika w klimatach wiktoriańskiej epoki.
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Aktywa.
doświadczenia kata james berry wydawnictwo aktywa rozmowy z katem
James Berry "Doświadczenia kata"/Wydawnictwo Aktywa

17/07/2019

Karina Krawczyk "Nazywam się Milion" z Wydawnictwa Dlaczemu

karina krawczyk, nazywam się milion, wydawnictwo dlaczemu
Karina Krawczyk "Nazywam się Milion"/Wydawnictwo Dlaczemu
„Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze…” Kojarzycie? Juści. Toż to miotający się Konrad z III części „Dziadów” Adama Mickiewicza. Bez obaw. Książka pt. „Nazywam się Milion” autorstwa Kariny Krawczyk nie jest remakiem dzieła narodowego wieszcza, choć znajdziemy w niej pewne nawiązania do romantycznego bohatera.
Pascal Kirski, komisarz lubelskiej policji, od ponad 20 lat w wydziale zabójstw, the best of the best, zdecydowany, bezpośredni, zmotywowany i nastawiony na cel, a jego drugie imię to sukces. Na liście priorytetowych zadań Kirskiego widnieje wykrycie grupy handlarzy narkotyków. Lubiąca mocne wrażenia młodzież chętnie sięga po dopalaczowe nowości, skutkiem czego na brak zajęć nie narzekają szpitale, do których trafiają farciarze, czy kostnice, gdzie lądują pechowcy, którym z jakiegoś powodu szczęścia zwyczajnie nie stało. W tym samym czasie na jednym z oddziałów psychiatrycznych od trzech lat przebywa młoda dziewczyna ze zdiagnozowaną amnezją. Pytana, kim jest i skąd pochodzi, odpowiada, że nazywa się Milion. Osamotniona, oddzielona od świata łaknie dowiedzieć się czegoś o sobie samej i odnaleźć własną tożsamość. W ten oto sposób splatają się życiowe ścieżki jej oraz komisarza Kirskiego.
Opisana powyżej zapowiedź stanowi główny wątek powieści. Myliłby się jednak czytelnik, gdyby pomyślał, że tytułowy milion nawiązuje wyłącznie do Mickiewiczowskiego dramatu. Karina Krawczyk pod milionem skryła bowiem symboliczną mnogość innych nici, rozsianych po kartach książki. Niektóre są wyraźne i łatwe do wychwycenia, jak choćby lejtmotywy sportowe, np. Piłkarskie Mistrzostwa Świata rozgrywane w Rosji w 2018 r. i wyścig kolarski Tour de France. Ich sens można czytać dosłownie, jako pomysł na spędzenie wolnego czasu, ale można znaleźć w nich i drugie dno. Jeszcze bardziej wymowne jest zamieszczenie dedykacji „Wszystkim walczącym o wolność” oraz preambuły konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z 1997 r. Jeśli nie będziemy szeroko przymykać oczu na wartości, do których odnosi się tekst ustawy zasadniczej, zrozumiemy, w jakim celu autorka poutykała w treści, niczym elementy patchworka, fragmenty dot. Hitlera, Majdanka, czasów Solidarności, aż po najświeższą teraźniejszość ukazującą protesty uliczne w sprawie niezależnych sądów. Krawczyk stara się tym samym zwrócić uwagę czytelnika na kwestie fundamentalne dla prawidłowego funkcjonowania dojrzałych społeczeństw, np. wolność, sprawiedliwość, godność człowieka.
Zaglądając z kolei do wnętrza społeczeństw, to składają się one z symbolicznych milionów pojedynczych jednostek, przy czym każda z nich na swój sposób szuka własnej tożsamości, własnego celu.  W przypadku głównej bohaterki jest to dosłowna próba wyjaśnienia przeszłości. Pragnienie, a nawet nieprzeparta konieczność, ustalenia kim jestem, prowadzi do fizycznego bólu i wewnętrznych lęków. Jednak odnalezienie siebie nie polega wyłącznie na formalnym ustaleniu personaliów. Chodzi o coś więcej. Coś, co zalega głębiej i nieustannie napędza człowieka do poszukiwania rzeczy niezwykłych oraz okiełznywania niemożliwego. To poczucie własnej wielkości i duchowych potrzeb zestawione z niedoskonałością, a nawet miałkością, otoczenia prowadzi do romantycznego Weltschmerz. Stąd dygresje na temat filozofii Buddy i Nitzscheańskiej wizji świata.
Jednak dla dominującego wątku zagadkowo-romansowego sprawy światopoglądowe są ledwie łagodnym dodatkiem. I znowu dla jednych filozoficzne akcenty będą miały ukryte znaczenie, drudzy potraktują je jako akcesoria, służące urozmaiceniu akcji i wzbogaceniu fabuły w informacje, a jeszcze inni dopatrzą się w nich spowalniacza akcji wykorzystywanego w celu odwrócenia uwagi czytelnika. Każdy przecież odbierze przekaz po swojemu.
Postaci Kariny Krawczyk są wyraźnie zarysowane, mają zróżnicowane charaktery, przez co jej bohaterowie nabierają żywych kolorów, zwłaszcza gdy tu i ówdzie autorka podsypie drobnym niedopowiedzeniem lub pejoratywnym szczegółem. Smaczku mają też dodawać niepospolite imiona a i rezolutny 9-latek bawi od czasu do czasu swą bezpośredniością. Jednym słowem towarzystwo jest obiecująco barwne. Autorka także sprawnie zawiązuje akcję, potem chwilowo wycisza emocje, by w finale poskładać rozproszone kawałki fabuły w logiczną całość. Miałam natomiast niejakie wątpliwości co do realizmu pewnych wątków, np. pobyt Milion w szpitalu psychiatrycznym bardziej przywodził mi na myśl turnus w kurorcie wypoczynkowym lub sanatorium, podczas którego kuracjuszka wybiera się z własną lekarką na babski shopping. Cóż, może zbyt stereotypowo podchodzę do szpitali?
„Nazywam się Milion” Kariny Krawczyk nie określiłabym mianem klasycznego kryminału czy romansu. Dodatkowo zarysowuje się w nim zacięcie pedagogiczne autorki, a powieść niesie pozytywny przekaz, nawet jeśli traktuje o nieodłącznym w życiu cierpieniu. Przeszłość ma wprawdzie znaczenie, jednak to nie ona decyduje o tym, kim jesteśmy, bo człowiek, jeśli tylko zechce, wszystko może zmienić. Kształtują nas bolesne doświadczenia, własne pragnienia smagają ambicję, lecz to nastawienie do rzeczywistości i wolna wola mają istotny wpływ na nasze losy. Jak w takim razie z problemami własnymi oraz świata poradzą sobie bohaterowie? I czy będą potrzebowali aż milion sposobów, by rozwikłać zagadki. Przeczytajcie sami.
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Dlaczemu.