04/12/2019

Roman Bolczyk "Templariusze. Fenomen, który przetrwał" z Wydawnictwa KOS


 
templariusze, zakon, bolczyk, wydawnictwo kos
Roman Bolczyk "Templariusze. Fenomen, który przetrwał"/Wydawnictwo KOS
Biorąc do ręki książkę Romana Bolczyka pt. „Templariusze. Fenomen, który przetrwał”, wiedziałam z opisu na okładce, iż jest to niejako wzbogacenie wcześniejszej publikacji poświęconej zakonowi poszerzonej o spuściznę po nim pozostałą oraz próby poszukiwań kontynuacji wartości związanych z templariuszami.

Książka już na pierwszy rzut oka przykuwa uwagę. Twarda oprawa nadaje jej solidności, stylizowana czcionka tytułów przydaje nobliwego uroku, a inicjały dopełniają estetykę nawiązującą do średniowiecznych manuskryptów, które żmudnie rodziły się w skryptoriach. Wewnątrz nie brak także zdjęć, mapek i innych materiałów graficznych, które ułatwiają czytelnikowi zapoznanie się z materią. Nie samą formą jednak czytelnik żyje, choć niewątpliwie stanowi ona przynętę dla odbiorcy. Co zatem niesie ze sobą treść?

Templariusze budzili zainteresowanie i podziw już sobie współczesnych. Jako zakon rycerski stanowili wytwór będący odpowiedzią na zaspokojenie ideologicznych potrzeb Państwa Kościelnego, a w rzeczywistości jego snów o politycznej i materialnej supremacji. Tworzyli swoistą elitarną grupę wojskowych, których otaczała aura niesamowitości i podziwu dla ich siły militarnej, wiedzy (nie tylko ekonomicznej) oraz walecznego serca. Bazując na solidnych podstawach materialnych (liczne nadania ziemskie w wielu krajach) oraz na wiedzy (własnej oraz wzbogaconej o osiągnięcia nauki arabskiej), szybko i skutecznie pomnażali swe dobra, stając się nie tylko doskonałymi zarządcami majątków własnych, lecz także cudzych, bowiem zawiadywali także skarbcami niejednego europejskiego monarchy. Według średniowiecznej maksymy żarliwie modlili się i równie gorliwie walczyli. Ostatnią walkę stoczyli z królem Francji Filipem IV Pięknym, który uchodził za władcę bezwzględnego, chciwego, małostkowego i pozbawionego wszelkich zasad. A skoro wg niego wszelkie chwyty były dozwolone, to bezpardonowo – nawet jak na owe mroczne czasy – rozprawił się z zakonem. Dlaczego? Bo – w dużym skrócie – po pierwsze, nie lubił, gdy mu się sprzeciwiano i stawano na drodze prowadzącej do realizacji monarszych marzeń i po drugie, miał ogromny apetyt na cudze, niebotyczne przecież, skarby. Bezprecedensowy zamach na tak zasłużoną dla chrześcijaństwa instytucję niósł się paraliżującym echem po dworach Europy (swoją drogą w tamtej epoce doskonale obytych z okrucieństwem i bezprawiem).

Pierwszą część książki Roman Bolczyk poświęcił naświetleniu fenomenu zjawiska templariuszy, ich osiągnięciom i dokonaniom, stosunkom oraz pozycji międzynarodowej. Natomiast druga część skupia się głównie na ich losach po likwidacji zakonu, spuściźnie i śladach w wielu zakątkach świata oraz wpływie na potomnych. Roman Bolczyk pisze interesująco i przyjaźnie dla czytelnika. Fakty podane w niezbędnej ilości nie przytłaczają. Autor głównie skupia się na kluczowych momentach, z których kolejno wywodzi ich następstwa, nie tylko polityczne. Z faktami ponoć się nie dyskutuje, ale można je poddać polemicznej interpretacji i analizie. Tak też robi Bolczyk, wykorzystując w dociekaniu  pełni historycznego obrazu swój prokuratorski warsztat. Bowiem do faktów podchodzi krytycznie. Oceniając materiały źródłowe i artefakty, patrzy na przyczynę i skutki przedstawianych zdarzeń. A podczas rozpatrywania motywów, kieruje się rzymską paremią „Cui bono, qui podest” (Czyja korzyść, tego sprawka). Czytelnikowi łatwiej wówczas zrozumieć całokształt okoliczności, ponieważ poprzez skrócenie dystansu między epokami (dawną i współczesną) wydarzenia stają się bardziej namacalne, a pobudki działań postaci historycznych przystępniejsze. Co interesujące, w części dotyczącej dziejów templariuszy przeważają twarde fakty i dowody (oczywiście można je różnie interpretować). Natomiast po likwidacji zakonu, gdy losy rzuciły poszczególnych jego członków w różne części świata, stopniowo coraz mniej jednoznacznych dowodów ich istnienia, a coraz więcej pola manewru do domyśleń, spekulacji i teorii spiskowych. Dlaczego? Bo niezbitych i bezpośrednich dowodów po templariuszach, którzy przetrwali, pozostało niewiele. Zainteresowani ich losami mogą skorzystać z bibliografii, która została zamieszczona na końcu książki, i w ten sposób dowiedzieć się więcej.

„Templariusze. Fenomen, który przetrwał” Romana Bolczyka pobudził moją wyobraźnię oraz głód na historyczną wiedzę o templariuszach na tyle skutecznie, że już sobie wpisałam na czytelniczą listę kolejkową pierwszy tytuł z tego cyklu. Bolczyk pisze, jak wspomniałam wcześniej, interesująco i przyjaźnie, nawet dla osób niebędących miłośnikami historii. Prowadzi nas za rękę przez manowce mediewistycznych tajemnic i krętactw możnych, nie tylko odnosząc się do samych zdarzeń, lecz również do ich znaczenia i konsekwencji. Powstaje w ten sposób przejrzysty scenariusz zbudowany na faktach, a także wzmocniony emocjami i pragnieniami jej uczestników. A że interesy nierzadko były sprzeczne lub wręcz wykluczające się, nic dziwnego zatem, że członkom Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa Świątyni Salomona (choć wielce nieustraszonym i choć otoczonym szacunkiem oraz chwałą za życia) przyszło zginąć w upokorzeniu, odartym z honoru i konać w mękach na skutek najwymyślniejszych (a przez to jakże skutecznych) praktyk inkwizycyjnych.

Z całego duszkowego serca polecam Wam tę lekturę.

Za egzemplarz książki pt. „Templariusze. Fenomen, który przetrwał” dziękuję Wydawnictwu KOS.

26/11/2019

Jerzy Justyn "Kochałem Żydówkę" z Wydawnictwa Psychoskok

kochałem żydówkę, jerzy justyn, psychoskok
Jerzy Justyn "Kochałem Żydówkę"/Psychoskok

Nie ukrywam, że skusił mnie blurb. Jerzy jest siedemdziesięcioletnim wdowcem, na portalu randkowym poznaje młodszą od siebie kobietę i od razu ulega jej urokowi. To mogłaby być ciekawa historia. Miłość w dojrzałym wieku. Świetny pomysł! W świecie, w którym goni się za ułudą sztucznie przedłużanej młodości, nieczęsto trafia się poruszanie tematów niemedialnych. A uczucie przecież nie wybiera i kochać może każdy. Drugi atut to różnica wieku między partnerami. Z treści wynika, że wynosi ok. 15 lat. Dla jednych to przepaść, dla innych drobiazg bez znaczenia. Więc i tu byłoby pole do literackiego popisu. I last but not least – zakochać się w Żydówce? Dla określonej grupy społeczeństwa wciąż nie do zaakceptowania. Dlatego perspektywa rozprawienia się ze stereotypowym podejściem do kwestii judaistycznych bardzo mi przypadła do gustu.
Niestety, na każdym z tym odcinków spotkał mnie zawód. Nie będę się rozpisywać o przykrych rzeczach, bo to też i dla mnie żadna specjalna przyjemność. Pomysł – jak wspomniałam wcześniej – świetny, ale realizacja wielce nędzna. Warsztat pisarski Jerzego Justyna pozostawia wiele do życzenia i można go przyrównać do poziomu pensjonarskiego. Opis w pierwszej osobie miał najprawdopodobniej przydać historii autentyczności. Wyszło jednak tak, że czułam się, jak gdybym miejscami czytała zeznania a nie wyznania. Akcja skupia się wokół opisów garderoby, na jedzeniu, spacerach i rozmowach telefonicznych. Bodajże najczęściej występującym słowem jest lakoniczne „pa”. Dialogi sztywne i drewniane, nie wnoszą niczego nowego, a jedynie oscylują wokół konwenansowych grzeczności. Miałam wrażenie, że rozdziały były pisane wg jednego schematu. Może gdyby autor wybrał krótszą formę, np. opowiadanie, uzyskałby lepszy efekt, a tak wyszło, że fabuła jest niejako naciągana na siłę. Nie wspomnę już o smaczkach w stylu „Zerwał się lekki wietrzyk.”
„Kochałem Żydówkę” Jerzego Justyna mnie rozczarowała. Kilka momentów, gdzie bohater próbuje snuć rozważania na temat miłości, podejrzeń i braku zaufania czy zazdrości, stanowiły jedynie niezaspokojoną nadzieję na pogłębienie tych wątków. Dla mnie to zdecydowanie zbyt mało, by ocenić książkę pozytywnie.
Za egzemplarz książki Jerzego Justyna pt. „Kochałem Żydówkę” dziękuję Wydawnictwu Psychoskok.
PS. Apel i prośba do Wydawnictwa  Psychoskok. Słowo „zarazem” w znaczeniu „jednocześnie” pisze się łącznie, a nie „za razem”. Zupełnie niepotrzebna korektorska wpadka akurat w opisie na okładce. Rolą wydawnictw jest nie tylko publikacja i wprowadzanie na rynek kolejnej pozycji książkowej, lecz także dbałość o odpowiednią jakość swej pracy. Czytelnicy to widzą i doceniają. Trzymam za Was kciuki następnym razem, bo mój głos wewnętrzny podpowiada mi, że stać Was na więcej😊

22/11/2019

Krzysztof Beśka "Amber-Gold" z Wydawnictwa Oficynka


Amber-Gold, Beśka, Wydawnictwo Oficynka
Krzysztof Beśka "Amber-Gold"/Wydawnictwo Oficynka

„Amber-Gold” Krzysztofa Beśki, czyli retro kryminał z elementami sensacji z przełomu wieków. Wydarzenia z końca lata 1895 r. rozgrywają się w fabrycznej Łodzi wśród scenerii wątpliwej moralnie acz kupiecko zamożnej. Główny bohater, Stanisław Berg (a czasami na bieżące potrzeby posiadacz innych nazwisk), detektyw-elegant (by nie rzec dandys) ma odnaleźć zaginionego studenta – syna finansowej fiszy. Ślady, żywe lub martwe, wiodą go do Koenigsberga (Królewca).

„Amber-Gold” przyjemnie się czyta i od razu spieszę wyjaśnić, co dla mnie owa przyjemność oznaczała. Nie raz podkreślałam, że opasłe tomiska niezmiennie nęcą mnie możliwościami obszerności. A Beśka nie pożałował czytelnikowi atrakcji. Historia jest wręcz przepakowana wątkami, postaciami, miejscami. Topograficznie dostajemy wielokulturową mieszankę począwszy od ziem polskich pod zaborem rosyjskim (akcja rozpoczyna się w Łodzi), kolejno przenosimy się do Prus Cesarstwa Niemieckiego (poznajemy życie Królewca). Jakby tego było mało, Beśka dorzuca jeszcze elementy orientalne, litewskie czy motywy judaistyczne. Jest więc bardzo różnorodnie i kolorowo. Do mniej więcej połowy lektury pojawiają się wręcz w błyskawicznym tempie nowe postaci, których znaczenie jest – jak to w kryminale bywa – wielce enigmatyczne. Rola niektórych stopniowo się wyjaśniała, jednak sens wprowadzenia innych pozostawał w mojej ocenie długo wątpliwy. Być może opowieść wcale nie ucierpiałaby na mniejszej ilości wątków pobocznych, a zyskała nieco na lekkości? Jednakowoż nie sposób odmówić historii uroku. Zwłaszcza językowego. Skoro akcja rozgrywa się pod koniec XIX w., to i język został „ufryzowany” na ówczesną modę. Autor niby od niechcenia kieruje swych bohaterów w sprawach urzędowych do cyrkułu, na frywolną rozrywkę do lupanaru, pozwala im mknąć po mieście raz szykownym landem, innym razem mega nowoczesną elektryczną strasznoboną. Klimat realiów przełomu wieków dopełniają sceny z modelowej kawiarni Roszkowskiego w Łodzi, z których aż roznosi się aromat świeżo zmielonej kawy zmieszany z lekko duszącym dymem cygar. Z kolei w portowych dzielnicach Królewca z oberżami i szynkami pod masywnymi sklepianiami przy piwie (albo i czym mocniejszym) tłoczy się ciasno obok siebie szerokie spektrum przedstawicieli warstw miejskich od zwykłych rzezimieszków po morskich kapitanów o nieprzeciętnych walorach. Gościmy w uroczych wnętrzach pałaców, podziwiamy arystokratyczne ogrody, zażywamy pańskich rozrywek, bywamy w kamienicach możnych ówczesnego świata, trafikach i składach ubraniowych dla wytwornych dżentelmenów. Główny bohater, Stanisław Berg, to przecież elegant ceniący sobie dobry smak i jakość, dlatego przenigdy nie pogardzi szykownym cylindrem, spodniami z szewiotu czy gustownym surdutem. Cechuje go także wysoka sprawność dedukcji, wprawne oko i niezwykłe możliwości fizyczne, czyli wersja atrakcyjnego mężczyzny na miarę swoich czasów.

I jeszcze słowo do konstrukcji. Nie bardzo umiałam znaleźć związek między historią główną a ramą kompozycyjną wydarzeń z 1945 r. Liczyłam, że będzie między nimi jakaś zależność, ale albo jej rzeczywiście nie ma, albo ja jej nie odkryłam. A może wyjaśni się dopiero w kolejnej odsłonie historii o detektywie? (Fakt ten nie wpłynął na mój odbiór całokształtu lektury, chciałam się tylko podzielić z Wami spostrzeżeniem.)

„Amber-Gold” to kryminał z niejedną tajemnicą, bo zaczyna się od zaginięcia bogatego młokosa, a kończy aferą zakrojoną na szeroką skalę – w tle przeplatają się uczucie i mamona, czego więcej i w jakiej odmianie okaże się oczywiście w finale, bo taki już urok kryminału. Akcja rozgrywa się ponad wiek temu, w międzyczasie z mody wyszło słownictwo, przeminęły z wiatrem dryndy i pleografy, ale jedno pozostało niezmienne – ludzka natura. Beśka uchwycił aurę minionej epoki (miejscami aż trudno nie mieć skojarzeń z epizodami nawiązującymi do polskiej klasyki, np. „Lalka”, „Ziemia obiecana”, czy odniesień do stereotypowego obrazu rosyjskiego urzędnika), jednak człowiek ze swoimi namiętnościami i pragnieniami pozostaje od lat taki sam. W „Amber-Gold” autor połączył więc retro chwile z bohaterami o współczesnych rysach. Jak na taką wizję opowiadanej historii zareagują czytelnicy? Moje zdanie już poznaliście.
Za egzemplarz książki Krzysztofa Beśki pt. „Amber-Gold” dziękuję Wydawnictwu Oficynka.