11/10/2020

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Elżbieta Sidorowicz-Adamska

Elżbieta Sidorwicz-Adamska stoi na tle ceglanej ściany częściowo obrośniętej jesienną roślinnnością. W dłoniach trzyma egzemplarz "Morza ciemności"
Elżbieta Sidorowicz-Adamska/
fot. z archiwum E. Sidorowicz-Adamskiej
 

Elżbieta Sidorowicz-Adamska jest autorką cyklu pt. "Okruchy gorzkiej czekolady", w ramach którego dotychczas ukazały się "Morze ciemności" oraz "Serce na wietrze". Bohaterką cyklu jest nastoletnia Ania Kielanowicz, której rodzice giną w wypadku samochodowym. Ania zostaje sama kompletnie nieprzygotowana na brutalne zetknięcie z rzeczywistością. Dom Ani w jabłkowym sadzie, który tata remontował, jeszcze nie jest gotowy do komfortowego zamieszkania. Ania zmaga się ze stratą, próbuje chodzić do szkoły, próbuje żyć... Tak to się zaczyna. 

Z Elżbietą Sidorowicz-Adamską rozmawiam o perypetiach bohaterów, pięknie uczuć i potrzebie młodzieńczej dociekliwości, a także o postawie dojrzałych cyników w szalejącym konsumpcjonizmie i barbarzyńskim lenistwie samozadowolenia. Szczegóły w linku poniżej.

Zapraszam do obejrzenia najnowszego wywiadu w ramach "Rozmów z Duszkiem". Przed Wami Elżbieta Sidorowicz-Adamska.

"Rozmowy z Duszkiem" - gość Elżbieta Sidorowicz-Adamska 


Zachęcam do zapoznania się z recenzjami książek Elżbiety Sidorowicz-Adamskiej: 

"Morze ciemności",

"Serce na wietrze"

oraz wywiadem, który przeprowadziłam z Panią Elżbietą Sidorowicz-Adamską w dniu 7 kwietnia 2020 r.

Obie książki z cyklu "Okruchy gorzkiej czekolady": "Morze ciemności" oraz "Serce na wietrze" ukazały się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. 

"Sercu na wietrze" patronuje blog "Czytam duszkiem".  

 

 

 

 

09/10/2020

PATRONACKA RECENZJA PRZEDPREMIEROWA - Marcin Cielecki "Archipelag Lewiatana" z Wydawnictwa JanKa

Marcin Cielecki "Archipelag Lewiatana"/
Wydawnictwo JanKa
fot. Wydawnictwo JanKa

Sformułowanie „To się nie powinno wydarzyć.”*) pada na kartach „Archipelagu Lewiatana” Marcina Cieleckiego wielokrotnie. A jednak stało się i, co ważne, ma decydujące znaczenie dla bohaterów i ich dalszych losów. Dla każdego z osobna i wszystkich razem.

Cielecki otwiera powieść mocnym akcentem. Bartek Ostrowski – główny bohater – zabija. Zbrodni dokonuje w piwnicy, a do akcji jest drobiazgowo przygotowany. Wszystko wyliczył, przemyślał, ma pod ręką niezbędne narzędzia. Precyzyjnie wbija nóż w szyję ofiary, która osuwa się na ziemię i wykrwawia, bo zaatakowana od tyłu nie ma nawet szans się bronić. Po wszystkim Bartek odwraca się, wychodzi. Bez emocji. Bez skrupułów. Na zimno.

Cielecki dopracował tę scenę w każdym szczególe. Czujemy coraz szybszy oddech, napięcie mięśni, czujemy krew pulsującą w skroniach, czujemy, jak echem dudni serce. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie zbliżamy się do kulminacyjnego momentu. Paradoksalnie zbrodnia przynosi… ulgę. Dokonało się…

W „Archipelagu Lewiatana” Cielecki panuje nad słowem, panuje nad czasem, w którym chwila obecna nabrzmiewa do rozmiarów XXL i trwa w nieskończoność. Jakby w mechanizmie zegara zamontowano ogromne ciężary spowalniające ruch wskazówek. Tyk… Przerwa… Tyk… Przerwa… W efekcie czytelnik tkwi głęboko osadzony w teraźniejszości rozpiętej niczym pajęcza sieć na filarach między naznaczoną czynem przeszłością, wybrzmiewającą w fabule niczym echo kuranta, a mozolnie nadchodzącą, ale pozostającą pod znakiem zapytania przyszłością. Zabiegi z czasem to jeden z ulubionych tricków autora, który zdaje się znalazł patent na zatrzymanie i utrwalenie chwili, biorąc sobie do serca słowa Herlinga-Grudzińskiego (nomen omen „Dziennik pisany nocą” stanowi w „Archipelagu Lewiatana” jeden z drogowskazów), iż o teraźniejszości myślimy „bez daru uwagi”*). Otóż Cielecki postanowił, iż z teraźniejszości uczyni atut, wysunie ją na pierwszy plan, wyciągnie z ukrycia na światło dzienne i nada należną jej oprawę. Skondensowana scena otwierająca to zaledwie preludium w stosunku do tego, co Cielecki uczyni z czasem za murami klasztoru. Dopiero tu naprawdę zagęści czwarty wymiar. Standardowa jednostka czasu zostanie zastąpiona klasztornym rytmem liturgii godzin, który wyznaczy upływ stężałych cząstek dnia. Czas wytraci prędkość, wręcz zastygnie w miejscu, niemal się zatrzyma, pokrywając się dodatkowo ciężkimi kroplami upału, który będzie potęgował wrażenie rozciągania się napiętej niczym struna chwili.

Zadziwiające, ale spowolnienie czasu nie oznacza wyciszenia fabuły, tu wręcz toczy się wojna. Czy o duszę grzesznika? To zależy, jak odczytamy znaki, ale o tym za moment. Czego może szukać morderca w klasztorze? Bo Bartek właśnie tam się udaje, by – w ciszy i odosobnieniu – przeczekać pierwsze dni po dokonanej zbrodni. Przystań spokoju ma się stać areną walk? Brzmi jak kolejny paradoks. „Archipelag Lewiatana” usiany jest zbitkami przeciwieństw, a legendarny Lewiatan – symbol nieposkromionego i wynaturzonego zła – łamie wszelkie reguły: klasztorne, prawne, przyzwoitości czy choćby zasady rządzące sztukami walki, które z taką pasją celebruje główny bohater. Można postawić pytanie, czy zło w ogóle rządzi się jakimiś regułami? Czy walka z nim podlega prawom? Czy dyscyplina narzucona ciału i rozumowi wystarczy, by przeciwstawić się złu? Bartek niczym inny książkowy bohater, lord Jim, nie potrafił zareagować w sytuacji, gdy działa się krzywda, dlatego teraz ustanawiając własne reguły, próbuje rozprawić się z przeszłością i żyć wg własnych zasad. Stara rzymska paremia głosi, iż czego nie zabrania prawo, zabrania wstyd. W przypadku Bartka wstyd stał się motorem napędowym do wymierzania sprawiedliwości i naprawiania kulejącego świata.  Renegat wyznający Hobbsowską zasadę, że życie to wojna wszystkich ze wszystkimi i przeciw wszystkim, ani nie stawia pytań, ani nie oczekuje odpowiedzi, nie szuka nawet zrozumienia swoich czynów, a już na pewno nie ma w nim poczucia winy. Cynicznie gra wg własnych zasad, bo chodzi tylko o to, by przetrwać. Tak mu podpowiada instynkt samozachowawczy. Jego przeciwnikiem może być sąsiad, może być ksiądz, a on w imię zbrodni i pychy niczym nadczłowiek gotów jest na igrzyska z samym Bogiem. Zresztą ten ostatni też narzuca swoje kanony i choć zdaje się pozostawać milczący, niemy nie jest. I tu wracamy do wcześniej wspomnianego wątku znaków. Bo znaków, które czytelnik zbiera w toku fabuły, nie sposób zliczyć. Biblijni prorocy zakrawają na kuglarzy, świat umarłych za życia przenika się z grobową pustką codzienności, świętość graniczy z profanum, a wyrachowanie z pragnieniem miłości. Rubieże światów Cielecki zdaje się znać jak własną kieszeń. Czyżby wcześniej sam wchodził w komitywę z Lewiatanem? Znaki są niczym zasłona dymna. Raz iskrzą się w pełnej krasie na arenie energicznych rozmów, innym razem skulone chowają w mroku kaplicy. Podpowiadają, sugerują, lecz ich niejednoznaczność daje pole do interpretacji, do stawiania pytań przez czytelnika i zastanowienia się, gdzie przebiega granica sprawiedliwości i samowoli oraz kiedy i w jaki sposób powinna być odpłacona krzywda. Autor rozrzuca je także po rozwidlających się ścieżkach prowadzących do oddzielnych opowieści-szkiców, by potem sprawnie wrócić do naturalnego nurtu. Bocznice tematyczne stanowią bramy do zawoalowanych tajemnic, w których dopełniają się lub domykają wątki zdarzeń o paralelnej wymowie i chyba tu daje się szczególnie odczuć, ile uważności wymaga lektura od czytelnika.

Choć w „Archipelagu Lewiatana” mamy do czynienia ze zbrodnią, zakwalifikowanie powieści do kategorii kryminału byłoby co najmniej… recenzenckim wykroczeniem z mojej strony. Mimo iż znany jest sprawca, znana ofiara, wiadome miejsce i narzędzie zbrodni, to jednak nie o sam fakt wykrycia zabójcy rzecz idzie. Co więc tak morderczo fascynuje w fabule? Motywacja w ujęciu psychologicznego dramatu. Tę Cielecki skrywa przed czytelnikiem do samego końca, choć znaki na niebie i w naturze zdają się sugerować „motywację zasługującą na szczególne uwzględnienie”. Przynajmniej z takiego założenia wychodzi główny bohater, tworząc własną bańkę wartości i uzasadniając tym samym konieczność swojego zachowania. Dla przydania sobie racji dodatkowo stara się kreować rzeczywistość za pomocą słowa, twierdząc, iż zbrodnia inaczej nazwana nie tylko przestaje ciążyć, lecz wręcz staje się społecznie pożądana i usprawiedliwiona. Będąc osobą ukształtowaną intelektualnie, acz wewnętrznie jałową, bohater zręcznie porusza się po krawędzi prawdy i manipulacji, wybierając dla siebie tylko te reguły i zasady, które służą jego osobistym korzyściom. Stąd w jego idealnym świecie marzy mu się zbrodnia bez orzekania o winie sprawcy. Tym samym nawet nie zauważa, jak wpada w sidła własnej utopii. Takich pułapek ofsajdowych zastawił Cielecki na odbiorcę więcej. Bo angażując go w happening myślowy, wikła go także w sieć pytań bez odpowiedzi. Pytania te – podobnie jak główny bohater – niosą zamęt i nachodzą czytelnika także po odłożeniu lektury…

W przeciwieństwie do bohaterów, którzy starannie dbają, by ukryć to, co widoczne, Cielecki znaczy fabułę słowami, przy czym na karty powieści nie trafia nic, co zbędne. I znowu paradoksalnie oszczędność szczegółów nie przyćmiewa obrazu, nie pozbawia go jakości, wręcz przeciwnie im mniej słów, tym głębszego blasku nabiera warstwa treściowa, a autor ani na moment nie folguje czytelnikowi, ponieważ zaciśnięta obręcz napięcia uwiera bezustannie, z ledwie małymi przerwami na miękkie poetyckie epizody ocierające się o nuty czułości. Przelotne obrazy, mgnienia, ostre jak pulsary przebłyski wciąż przecinają powietrze, zostawiając po sobie przeszywającą smugę wewnętrznego niepokoju, ustawicznego poddenerwowania i strachu. Szczególnie dotkliwie kąsają w chwilach, gdy przeszłość podchodzi niebezpiecznie blisko teraźniejszości.

Język Cieleckiego przybiera różne układy, przy czym każdy z nich jest równie prawdziwy i naturalny. Łapczywie rzucamy się na jego swobodny i niewymuszony styl, wprowadzający w surowość tajemnicy zła, które nieprzerwanie zatacza czorcie (nie mylić z czarcimi) kręgi, przypieka falą dusznego upału, by zaraz potem kontrastować z ostrą wojowniczością albo beznamiętnym chłodem życia osobistego czy też paraliżować ciężarem nocnych koszmarów. A wszystko koronuje precyzja słowa.

Uznając, że nie ma powszechnej reguły definiującej dobro i zło oraz że człowiek hołduje zasadzie brutalnej siły, lektura książki Marcina Cieleckiego może pozostawić czytelnika w przekonaniu, że diaboliczny Lewiatan już dawno szeroko rozwarł swe ślepska a z bałaganem świata mogą uporać się  tylko jednostki o wystarczająco wysokim stopniu drapieżności i wyrachowania, przy czym tej ostatniej nie należy mylić z inteligencją. Można jednak przesunąć punkt ciężkości z mrocznej przeszłości na przyszłość i wskazać, iż współczesny człowiek mimo popełnianych błędów ma szansę osiągnięcia doskonałości poprzez dążenie do utrzymywania równowagi między sprzecznymi siłami zewnętrznymi i wewnętrznymi, między gwałtem a łagodnością, między dobrem a złem, miedzy grzechem a miłosierdziem. Także przestępca-potępieniec ma możliwość utkać sieć życiowej przemiany, a tylko od nas zależy, jak odczytamy przekaz Cieleckiego, bo ideał od upadku rozdziela przecież tylko symbol.

Za egzemplarz książki Marcina Cieleckiego pt. „Archipelag Lewiatana” oraz możliwość objęcia jej patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Wydawnictwu JanKa.

 

*) Marcin Cielecki „Archipelag Lewiatana”

Zapraszam do zapoznania się z recenzjami wybranych tytułów, które ukazały się nakładem Wydawnictwa JanKa. 

Artur Boratczuk "Wskrzesina" (patronat "Czytam duszkiem")

Aleksandra Julia Kotela "Rece ojca)

Magdalena Mosiężna "Maryla i Debora" (patronat "Czytam duszkiem")

Urszula Stokłosa "Cichoborek"

08/10/2020

ZAPOWIEDŹ - Natalia Sobieska "Córy" z Wydawnictwa Psychoskok

Dwa światy. Dwie połączone ze sobą kobiety. Dwie rodziny walczące od lat. Przyjaźń, miłość, nienawiść, smutek. Ludzie, wampiry i cała masa innych stworzeń.

Okładka książki Natalii Sobieskiej pt. "Córy" z Wydawnictwa Psychoskok
Natalia Sobieska "Córy"/
Wydawnictwo Psychoskok
  

To wszystko pojawia się z dnia na dzień w życiu Nastii. Dziewczyna powoli oswaja się z tym, kim jest. Dorasta, biorąc odpowiedzialność nie tylko za życie własne i swoich bliskich, lecz także za losy świata, a nawet dwóch.

Nastolatkę od pewnego czasu nawiedzają dziwne sny. Są tak realne, jakby żyła cudzym życiem. W efekcie budzi się zmęczona i zdezorientowana – jej organizm zaczyna płatać figle. To jednak dopiero początek. Dalej wszystko zaczyna się komplikować.

Autorka zaprasza do świata magii, gdzie wampiry bywają dobre, a niektórzy ludzie okrutni i egoistyczni.

Przewidywana data premiery: 14 października 2020 r.

Wydawca: PSYCHOSKOK

Kategoria: fantastyka

IBSN: 978-83-8119-677-2

EAN: 978-83-8119-677-2

Ilość stron: 336

Format: 148 x 210

Oprawa miękka

Prognozowana cena detaliczna: 39,90 zł

 

29/09/2020

Jarosław Mikołajewski "Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki" z Wydawnictwa Dowody na Istnienie

 

Na elektronicznym czytniku wyświetlona strona tytułowa książki Mikołajewskiego "Cień za cieniem", obok maskotka "Czytam duszkiem".
Jarosław Mikołajewski "Cień w cień.
Za cieniem Zuzanny Ginczanki"/
Wydawnictwo Dowody na Istnienie

Bohaterka książki Jarosława Mikołajewskiego pt. „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” jest dla autora zjawiskiem… zjawiskiem literackim, intelektualnym, estetycznym. Jest dla niego „…serca biciem, wiosną, zimą, życiem…”*), życiem przedwcześnie zerwanym.

Zuzanna Ginczanka – urodzona w 1917 r. w Kijowie, wychowana w Równem, polska poetka żydowskiego pochodzenia, zamordowana przez Niemców najprawdopodobniej w 1944 r. W wieku 19 lat wydała pierwszy i jedyny tomik wierszy „O centaurach”. Jej twórczość charakteryzuje, m.in. dążenie do perfekcji językowej poprzez nadawanie słowom odpowiedniej pojemności, łączenie delikatności ze zmysłową cielesnością, ironiczno-krytyczne spojrzenie na rzeczywistość. Hołubiona przez skamandrytów, miła (sic!) Gombrowiczowi (o jego sympatię nie było łatwo), lubiana wśród „szpilkowców”. Oryginalny styl literacki młodej pisarki szedł w parze z nieziemską urodą. Nazywano ją „Gwiazdą Syjonu”**), jednak podczas wojny jej piękno stało się piętnem, a „zły wygląd”**) wydał ją na śmierć, bo charakterystycznie żydowska prezencja nie dała się niczym zamaskować. Ukrywała się, wielokrotnie uciekała, jednak nie uniknęła tragicznego przeznaczenia.

Cień w cień i cień za cieniem przeplatają się losy Ginczanki oraz Mikołajewskiego. Ona fizycznie przekroczyła granicę ziemskiego świata, on natomiast chętnie by ją stamtąd sprowadził, gotów wkroczyć do Hadesu niczym Orfeusz za Eurydyką, a jedyne, co go przed tym powstrzymuje, to jednokierunkowość drogi, ponieważ Charon przewozi do podziemia bez kursu powrotnego.

Gdyby Mikołajewski podejmował za życia Ginczanki takie działania jak teraz, niewątpliwie zostałby uznany za wścibskiego paparazzi. Tymczasem obecnie, czytając jego książkę, chwytamy się podobnie jak on każdego skrawka wiadomości o poetce. Mikołajewski zadurzył się w niej, ukochał ją i jej twórczość, jest złakniony nawet najdrobniejszego poblasku po niej. Goni ją, wypatruje, wręcz ściga jej cień, wystając sam jak zjawa pod kamienicami, gdzie mieszkała, telefonując do każdego, kto dysponuje najniklejszym choćby przejawem istnienia pozostawionym przez piękną jak „murzyńska królowa”**) kobietę. W rozemocjonowanej korespondencji Mikołajewskiego z kolegą po fachu wręcz brzęczą drgające nuty szczerej ekscytacji tematem, a pod wpływem entuzjazmu wyczekiwania na dobre wieści maile zmieniają swój równy rytm, nabrzmiewając niecierpliwą ciekawością i łapczywie przyspieszając. Bo gdzie Ginczanka, tam Mikołajewski. Mimo iż ona ubiega go w staraniach, jakby celowo unikała jego obecności, choć wymyka się autentyczności wspomnień, to w efekcie powstaje impresjonistyczny wieloportret Żydówki. Nakładają się na niego kolejne warstwy niedokładnych obrazów minionych lat, rozbieżności opowieści, niepewność wrażeń, domysły… Jaka więc jesteś naprawdę? Jak cię uchwycić? Jak poznać? Widać tylko twój cień, czuć ledwie zapach, delikatnie drży poruszone gestem powietrze, umykasz, a jeśli dajesz się uchwycić, to znowu zaledwie widać Twoją prześwietloną bielą sylwetkę, półprofil skryty za kosmykiem… A może to tylko mglista poświata lub ulotny powidok?

Zalążki Ginczanki pojawiają się w życiu Mikołajewskiego nieoczekiwanie, bez zapowiedzi, epizodycznie, w innych osobach, w słowach tych, którzy ją znali, w miejscach z pozoru z nią niezwiązanych. Autor pozwala im swobodnie kiełkować, ulega im i daje się prowadzić wzrastającym pędom pamięci, ale jednocześnie pozostaje świadom swej nieokiełznanej fascynacji, wyraźnie się do niej przyznaje, a także nie ukrywa, że pozwalając wymykać się subiektywnym niciom przeczuć, tworzy w ten sposób własny i prywatny wizerunek pisarki. W tych fragmentach, gdy trawi go niepokój do i o Ginczankę, najpiękniej lśni metaforyka, poetyckość myśli i łagodność literackiej wrażliwości Mikołajewskiego.

Podczas gdy autor z urzeczeniem wypatruje oczy za światem Ginczanki, paradoksalnie okazuje się, że inni próbują dokonać zabiegu wręcz odwrotnego – zapomnieć o żydowskiej społeczności zamieszkującej miasto przed wojną. Kirkut, a właściwie jego pozostałości, służą bowiem za miejsce palenia ognisk i pieczenia kiełbasek… gdy miejscowi obchodzą urodziny. Wobec takich zdarzeń Mikołajewski nie może przejść obojętnie i również utrwala je na kartach książki, jakby obawiał się, że jednak amnezja  historyczna może zwyciężyć.

Życie Ginczanki to los utracony i przerwana przedwcześnie poezja. Mikołajewski krocząc za poetką jak cień, zbierając okruchy jej obecności, po latach poszukiwań nie stał się jej alter ego, lecz troskliwie składał fragmenty, pielęgnował je, przeżywał, z empatią wczuwał się w możliwe scenariusze. Jeden  nich stworzył w rozdziale pt. „Mikołajska 26”, gdzie w formie krótkiego dramatu starał się pokazać ostatnie chwile Zuzanny tuż przed jej aresztowaniem.

Z cienia Ginczanka wyłania się tylko w swoich wierszach. Czytając je, sami możemy ocenić ich kunszt. Znajdziemy ich tu kilka, różnorodnie dobrane, by pokazać możliwości pisarki, łącznie z „Non omnis moriar”, gdzie poetka zamieszcza nazwisko donosicielki, która wskazała ją Schutzpolizei. Znamienne, iż na śmierć Żydówkę i Polkę z wyboru wydała lwowianka o nazwisku Chominowa… Polka z urodzenia.

Mikołajewski ma świadomość, że właściwie więcej tu jego samego, emocji towarzyszących mu podczas poszukiwań niż samej Ginczanki. Oboje są zrośnięci jak mitologiczny centaur. W pewnym momencie stwierdza nawet: „Już mnie uwiera to pisanie o Ginczance. Męczy. Wyżyma. Czuję, że powinienem dać komuś za Ginczankę w pysk…”**) Wciąż wiele w historii Ginczanki pozostaje niedopowiedziane. Podobnie jak w historii Mikołajewskiego. Kto dla kogo staje się zatem w tym wspomnieniowym reportażu senhal?

„Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” Jarosława Mikołajewskiego to nie jest próba napisania biografii poetki, to nie jest nawet próba napisania powieści o niej. Mam wrażenie, że Mikołajewski po latach obcowania z jej twórczością, z materiałami i wiedzą o niej, wspomnieniami, po trudach gorączkowego poszukiwania choćby drobin jej istnienia, podjął wysiłek uwolnienia się od zachłannie instynktownego podążania jej śladami, wysiłek wyswobodzenia się spod jej zniewalającego czaru, któremu uległ bez reszty. Czy to oznacza rozwód? Zerwanie? Rozstanie? Nic bardziej mylnego. Mikołajewski w sercu i duszy ślubował jej miłość i uczciwość literacką, więc nie opuści „Gwiazdy Syjonu” nigdy, tu jedynie starał się pokazać obsesyjną fascynację poszukiwaniami, odsłaniając swoje przeżycia, duchowe pragnienia, niemal metafizyczne doznania oraz możliwe sytuacje związane z Ginczanką. Dał nam przy tym opowieść bez patosu, martyrologicznego zadęcia i patriotycznej wzniosłości, w której postać Ginczanki – nawet pozostając w cieniu – ujmuje osobowością kobiety nad wyraz dojrzałej, tworzącej niezwykle głęboką poezję.

Co teraz w takim razie? Teraz niech się wypowie sam autor: „(…) czekam, że dobry los pozwoli mi kiedyś natrafić na literę skreśloną ręką Zuzanny – moja wiara w mediumiczność znaków każe mi wierzyć, że natrafię i poczuję coś mocniej, więcej, lepiej. Prawdziwiej.”**)

Za elektroniczny egzemplarz książki Jarosława Mikołajewskiego pt. „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” dziękuję Wydawnictwu Dowody na Istnienie.

*) fragment tekstu piosenki Andrzeja Zauchy pt. „Byłaś serca biciem”

**) Cytaty, o ile nie oznaczono inaczej, pochodzą z książki Jarosława Mikołajewskiego pt. „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki”.