14/09/2021

Krzysztof Varga "Masakra" z Wydawnictwa Wielka Litera

Przed książką pt. Masakra, a okładce której widnieje twarz krzyczącego mężczyzny, postawiono szpaler kieliszków do wódki.
Krzysztof Varga "Masakra"/
Wielka Litera

Jeszcze w cielęcych latach grupa kolegów z podstawówki miała zasadę określającą, które książki SIĘ czyta, a po które SIĘ w ogóle nie sięga. Jeśli pozycja była pokaźnych rozmiarów i zawierała niewiele dialogów, nie miała szans, by któryś z chłopaków zaszczycił ją swoją uwagą. Dlaczego o tym wspominam? Bo wg tego kryterium „Masakra” Krzysztofa Vargi w ogóle nie powinna trafić w moje ręce. Książka liczy sobie 544 strony i powiedzmy, że jest skąpodialogowa.

Główny bohater, Stefan Kołtun, były lider zespołów muzycznych „Masakra” i „Wywłoka”, po tygodniowym ciągu alkoholowym budzi się skacowany, by nie powiedzieć, że zmasakrowany mentalnie, duchowo i cieleśnie, na podłodze własnego mieszkania. W domu ani grama alkoholu, ani ćwierci człowieka, Stefana nie licząc, bo on to raczej zwłoki funkcjonujące na oparach etanolu. Wyparowała też mamona i zaginął telefon, a suchą grdykę czas już najwyższy czymś przepłukać. Stefan wyrusza więc w miasto, by nasączyć swe ciało procentowymi płynami, a przy okazji odnaleźć nieślubną żonę i dzieci. Przede wszystkim zamierza dotrzeć do swego menagera, licząc, że ten jak zwykle wyciągnie go z tarapatów i poratuje kasą. Sierpniowy upalny wieczór w Warszawie potrafi być nieznośny, a droga z Saskiej Kępy, gdzie mieszka Stefan, do domu Mariana w Śródmieściu może obfitować w wiele przeciwności. Na trasie eskapady pojawiają się starzy znajomi Stefana, np. Prezes mający fantastyczny dar do cudownego pomnażania majątków firm, niedoceniany i przez to zgorzkniały Poeta, Wiedźma – wciąż pociągająca, choć już przecież eksgirlfriend muzyka, czy wreszcie tajemniczy nieznajomy Lucjan, który zadziwia zrozumieniem i nadzwyczajną wręcz wielkodusznością. Zaczyna się droga nie tylko przez Warszawę.  

Nie od wczoraj wiadomo, że ostrość języka Krzysztofa Vargi jest oceniana na 6+ (nie kojarzyć z 500+). Do tego natura obdarzyła go wprawnie świdrującym okiem obserwatora (lub dla precyzji nawet parą takich bystrych ocząt) i dodała pakiet bujnej wyobraźni wymykającej się z ram mieszczańskiej zacności. Sporą część tych przymiotów autor przenosi na swoich bohaterów oraz narratora z „Masakry”. W efekcie czytelnik dostaje atrakcyjną historię, w której Varga bezpardonowo masakruje współczesne polskie społeczeństwo. Tu wbije szpilę, tam obnaży, gdzie indziej cierpko skwituje albo i drwiąco podsumuje. Odziera rzeczywistość z hipokryzji w błyskotliwym stylu albo w błyskotliwych stylach, bo do czarnej roboty wykorzystuje nie tylko głównego protagonistę, zapijaczoną gwiazdę punkrockową o przebrzmiałej sławie, lecz także napotkanych znajomych. Razy sypią się na prawicowców i lewicowców, na liberałów i konserwatystów, idealistów i materialistów, intelektualistów, artystów, biznesmenów, młodych i starych. Przy czym Varga nie tyle dyskredytuje ich poglądy, co bardziej ich hipokryzję, sztuczność, brak autentyczności, życie pod publiczkę i na pokaz. Doskonale do tego celu wykorzystuje modelowe postaci. Przywołajmy tu jeszcze raz wspomnianego wcześniej Prezesa – szemranego cwaniaczka-biznesmena czy magistra Wątrobę – zjadliwego krytyka literackiego, któremu Varga (zresztą nie tylko jemu) pozwala formułować prowokujące tezy, ot choćby taką „Bezmyślność jest cnotą najwyższą (…) Albowiem w bezmyślności osiąga się nirwanę.”*), a następnie – ku uciesze czytelnika – rozwijać, uzasadniać i okopywać się w argumentach swoich konfrontacyjnych racji.

Wydawca na okładce określa „Masakrę” jako powieść drogi w dwojakim znaczeniu. Po pierwsze, przez miasto stołeczne i po drugie, przez pijacką mękę. Poświęćmy chwilę temu pierwszemu znaczeniu. Tu Stefan przebija się przez miasto w popołudniowo-wieczornym sierpniowym skwarze, upocony forsuje warszawskie ulice, sapiąc zdobywa mosty, bierze w posiadanie rozgrzane chodniki, okupuje dla ochłody lokale rozmaitej konduity, a nawet ucina sobie poważny dyskurs filozoficzny ze spiżowym mieszkańcem centrum – samym mistrzem Prusem.

Varga wiodąc Stefana przez współczesną Warszawę, z niemal przewodnikową dokładnością opisuje pokonywaną przezeń trasę. Ale to nie tylko realna Warszawa stanowi crème de la crème powieści, lecz również to, co się pod jej współczesnością kryje, z czego pochodzi i do czego prowadzi. I znowu Varga, głównie myślami Stefana, natrząsa się z dzielnic mieszkaniowych parweniuszy korpoepoki, z nuworyszowskich przyzwyczajeń i rozrywek typowych dla libertarian, relatywistów czy też innych światopoglądowców, nie oszczędzi narodowych mitów i lęków tożsamościowych z tak uwielbianą przez określone środowiska gloryfikacją walki przeciwko wrogom ojczyzny, w której tym więcej bałwochwalczego pietyzmu i otumaniającego katolicyzmu, im więcej ofiar śmiertelnych.

W tej masakrycznej marszrucie Stefan przechodzi męki człowieka skacowanego. Varga doskonale, miejscami z fizjologicznymi szczegółami, pokazał etapy i niuanse stanu od wybudzenia się z pijackiego snu poprzez kolejne fazy trzeźwienia, dolewania procentów do umęczonego ciała, by nie cierpiało zanadto na skutek efektów ubocznych ulatniającego się nadmiernie szybko odurzenia, aż po ponowne otumanianie się mocnymi trunkami w celu zachowania komfortu funkcjonowania na tyle, by choć móc utrzymać się w pozycji zbliżonej do pionu. Varga jest wobec swojego bohatera bezlitosny. Nigdy nawet nie zaproponował mu (uwaga, będzie reklama) choćby popularnego 2KC na złagodzenie skutków syndromu poalkoholowego, a pompuje w niego kolejne łyki wody ognistej w różnych postaciach. Stefan poci się, drży, przeżywa lęki, katuje się wspomnieniami i wyrzutami sumienia, a my miast mu współczuć w cierpieniach, świetnie się bawimy. Skądinąd, Stefan sensowniej myśli, będąc na rauszu niż trzeźwiejąc, bo wówczas jego myśli stają się coraz bardziej niezborne. Czyżby rzeczywiście in vino veritas?

„Masakra” Vargi to nie tylko droga przez miasto i pijacką mękę, to przede wszystkim tour de polskie społeczeństwo, z jego dawnymi i aktualnymi fobiami, mitami i bolączkami, o czym już wcześniej wspomniałam. Varga w inteligentny sposób szydzi, drwi sobie z nas samych i nie raz i nie dwa trafnie dźgnie czytelnika pod serce. Ten czytelnik jednak nie czuje się poruszony na długo, bo wciąż ma wrażenie, że to jednak nie dzieje się naprawdę i że to tylko wytwór pijackiej rozregulowanej wyobraźni. To wygodne usprawiedliwienie pozwala mu bezkarnie śmiać się z perypetii Stefana, a po zakończeniu lektury nałożyć maskę i wrócić do wygodnych przyzwyczajeń myśląc w duchu do siebie, jak to dobrze, że nie jest upadłym pijanicą, a kimś o wiele lepszym. 

*) Cytat pochodzi z „Masakry” Krzysztofa Vargi. 



07/09/2021

Magdalena Grzebałkowska "Beksińscy. Portret podwójny" z Wydawnictwa Znak

Czytnik elektroniczny wyświetla stronę tytułową "Beksińskich. Portret podwójny" M. Grzebałkowskiej. Po prawej stronie czytnika doniczka z kaktusem, po lewej maskotka bloga "Czytam duszkiem".
Magdalena Grzebałkowska 
"Beksińscy. Portret podwójny"/
Wydawnictwo Znak

Biografie i życiorysy zawsze mnie pociągały. Lubiłam zagłębiać się w żywoty cezarów, świętych i nieświętych, naukowców, polityków. Czytałam je chętnie. Tak było i tym razem, gdy sięgnęłam po „Beksińskich. Portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej. Książka wprawdzie odleżała się nieco na dysku, bo trafiła do mnie w wersji elektronicznej, a ja ostatnio staram się ograniczać obcowanie z ekranami, bo po prostu moje oczyska tego nie wytrzymują. Po godzinie gapienia się w monitor wyglądam jak zombie, a oczu mało sobie nie wydrapię. Ale to taka dygresja. Tym razem też wyglądałam jak zombie, zakraplałam sobie oczy, byle jeszcze trochę doczytać, byle się tylko nie oderwać od lektury. Zwyczajnie mnie pochłonęła i przepadłam z kretesem. Ach, jak ja lubię, tak zagubić się w historii i zapomnieć o Bożym świecie. A tym razem spodobała mi się zarówno treść, jak i forma. W przypadku biografii zawsze zastanawiało mnie, jak to w ogóle możliwe pokazać prawdziwą osobowość, prawdziwą twarz drugiego człowieka. Przecież zdarzało się, że sama opisywana osoba potrafiła się nie zgadzać z własną biografią, potrafiła kwestionować fakty, podważać sposób ujęcia. Mam tu oczywiście na myśli osoby, których biografie ukazały się jeszcze za ich życia. Czyli obraz danej osoby może być jednocześnie prawdziwy i nieprawdziwy. Ale może to jest właśnie ten element, który mnie w biografiach pociąga? Ot, taka moja przewrotność.

            O Beksińskich lub chociaż o Beksińskim-artyście chyba każdy słyszał. W książce Grzebałkowska przedstawiła portret i ojca, i syna (stąd w tytule mowa o portrecie podwójnym). To na nich się przede wszystkim skupiła, choć do najbliższej rodziny należała też przecież Zofia – żona Zdzisława i matka Tomasza. Zdzisław Beksiński to jeden z bardziej rozpoznawalnych współczesnych malarzy. Uważa się go za kontrowersyjnego z uwagi na dominującą w jego twórczości tematykę. Pełno w niej kościotrupów, zdeformowanych ciał, erotyczno-pornograficznych podtekstów, wieje śmiercią i grozą. Artysta w wieku 76 lat został zamordowany w swoim mieszkaniu. Natomiast Tomasz Beksiński, syn Zdzisława i Zofii, tłumacz, prezenter radiowy, miłośnik i znawca muzyki oraz filmu, kilkakrotnie próbował popełnić samobójstwo, raz o mało nie zginął w katastrofie samolotowej. Życie odebrał sobie skutecznie mając 41 lat.

         W opisie zamieszczonym na okładce Wydawnictwo Znak podkreśla, że jest to książka o miłości. Pewnie też, choć czytając ją, bardziej miałam wrażenie, że jest to historia samotności. Odmian miłości jest wiele. Te przedstawione tutaj raczej zakwalifikowałabym do relacji trudnych. Każda z przedstawianych osób, nawet Zofia, której jest na kartach tak niewiele, to oryginał. Utalentowany ojciec, inteligentny syn, wyrozumiała do granic kobieta i… ta ustawicznie utrzymująca się poprawność. Między nimi jest tak wyczuwalny dystans, jakby w pewnych zakresach fal nie wchodzili między sobą w interakcje. Przecież rozmawiali ze sobą często, nierzadko dyskutowali, a jednak brak między nimi spoiwa emocjonalnego, jakby nigdy nie rozgrzali emocji do granic możliwości, a pewne tematy pozostawały poza skalą. Każdy z nich był dla siebie tak bardzo odrębny, że chyba nigdy nie byli dla siebie naprawdę razem. Mimo że łączyło ich tak wiele, to jeszcze więcej od siebie oddzielało. Żyjąc w swych fascynacjach, nie żyli ze sobą.

Grzebałkowska doskonale wychwyciła tę osobność, jednostkową odrębność każdego z nich. Najpierw wprowadza nas w świat Zdzisława, potem gdy pojawia się i dorasta Tomasz, stopniowo on skupia na sobie uwagę, aż do kulminacyjnego efektu rozstania się z życiem poprzedzonego okresem rozczarowań i miłosnych zawodów. Zarysowują się podobieństwa i różnice osobowościowe między ojcem i synem, ich fascynacje, manie, niemal fobie. W ostatnich latach daje się odczuć gorączkowość charakteru Tomasza, duszące go lęki, szarpanie się z uczuciami. Rzadko jednak obszary ich współistnienia się zazębiają, zadziwiają ich obawy o naruszenie sfery wolności drugiego.

 Grzebałkowska niewiele zostawia sobie miejsca do własnej interpretacji faktów. Tylko czasami pozwala sobie na pokazanie własnego stosunku do tego, co działo się w życiu każdego z nich. Tak jest na przykład w przypadku fragmentów dot. zasztyletowania Beksińskiego. W przeważającej jednak mierze daje pole materiałom źródłowym o Beksińskich. Książka jest wręcz nimi naszpikowana. Wypowiadają się osoby, które znały rodzinę, np. Maria Turlejska, Henryk Waniek, Jerzy Lewczyński, Anja Orthodox. Dodatkowo autorka zamieściła mnóstwo urywków korespondencji, zwłaszcza Zdzisława, który namiętnie wymieniał listy ze znajomymi. Są obszerne wyimki z dziennika fonicznego artysty. Znajdziemy też sporo opatrzonych podpisem fotografii zarówno z życia rodziny, jak i reprodukcje dzieł Zdzisława Beksińskiego. Tak zebrany materiał pozwala czytelnikowi zestawić obraz i dokonać własnej oceny faktów. Autorka mówi tym samym, masz tu, czytelniku, wsad merytoryczny, a jakie wnioski z niego wyciągniesz, to już twoja indywidualna sprawa. Twarze obu Beksińskich pokazuje odbite po obu stronach lustra, zestawia kontrastujące fakty, przez co czasami może wprowadzić czytelnika w skonfundowanie.

Grzebałkowską świetnie się czyta. Ma wyrobiony warsztat, wie, co chce powiedzieć i świadomie zmierza do celu. W „Beksińskich. Portrecie podwójnym” oscyluje na granicy biografii, reportażu i powieści. Budzi zaciekawienie przedstawieniem nieprzeciętnych osobowości oraz oddaje nabrzmiały ładunek emocjonalny, skrywany przy kolejnych kontaktach ojca i syna, niemal podobnie jak warstwy na obrazach Beksińskiego, które żmudnie zamalowywane przez artystę pokrywały poprzednie wersje dzieła. Ale Grzebałkowską czyta się świetnie nie tylko ze względu na temat i obiekty zainteresowania, jakie sobie obrała, lecz także ze względu na jej styl. Zatrzymuje uwagę czytelnika na z pozoru nic nie znaczących drobiazgach, które pokazując Beksińskich w codziennych sytuacjach, składają się bardziej na obraz zwykłych ludzi niż lewitujących w obłoczkach natchnienia twórców. Niczym paparazzi, acz dość dyskretny (czy słowa „paparazzi” i „dyskrecja” się aby wzajemnie nie wykluczają?), podpatruje ich przez obiektyw kamery, przesuwa oko po biurku z rozłożonymi pędzlami, zagląda do szafek w kuchni, wepchnie nos między półki z płytami. Wielki artysta, wybitna osobowość schodzą wtedy z piedestału i ze swoimi słabościami czy obsesyjnymi rytuałami stają się nam zwyczajnie bliżsi.

Zdzisław Beksiński powiedział kiedyś, że dla niego „znaczenie jest (…) bez znaczenia”*) a „sztuka jest maską”. Może więc czytając biografie, należałoby zastosować podobny klucz? Dla Beksińskiego liczyła się jego twórczość jako taka, twórczość, która sprawiała mu przyjemność, inspirowała do poszukiwań, bo (również cytując starszego Beksińskiego) „(…) nie jest ważne, co się ukazuje, lecz co jest ukryte.” Szukajmy więc ukrytego tak w jego sztuce, jak i w książce Magdaleny Grzebałkowskiej pt. „Beksińscy. Portret podwójny”.

Książka pt. „Beksińscy. Portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej ukazała się pod auspicjami Wydawnictwa Znak.

*) cytat z książki „Beksińscy. Portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej

 




06/09/2021

PRZEDPREMIEROWA RECENZJA PATRONACKA - "Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej z Oficyny Wydawniczej SILVER

Była zapowiedź premiery, była rozmowa z wydawcą – Iwoną Krynicką z Oficyny Wydawniczej Silver , a już teraz przed Wami (również zapowiadana) recenzja „Siedmiu ślubów mojej siostry” Edyty Kochlewskiej. Książka ukaże się na rynku 8 września 2021 r., a to oznacza, że będzie ją też można zdobyć podczas Warszawskich Targów Książki w dniach 9-12 września. Nie chcę Was zarzucić dobrymi nowinami, ale powiem, że „Siedem ślubów mojej siostry” to po pierwsze – dobra beletrystyka, a po drugie – udany debiut literacki Edyty Kochlewskiej. I jeszcze po trzecie, ale to już gwoli uchylenia rąbka tajemnicy, może niebawem porozmawiam z samą autorką, więc będzie kolejny rarytas. Miłego dnia Wam życzę, Duszki-Poczytuszki👻

Okładka książki "Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej z wydawnictwa SILVER z patronackim logo "Czytam duszkiem"
"Siedem ślubów mojej siostry" Edyty Kochlewskiej/
Oficyna Wydawnicza SILVER

„O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna?” – zastanawiała się swego czasu Irena Santor. A ja zapytam, czego pragnie kobieta, gdy dojrzewać zaczyna? Pokoju na świecie? Dajcie spokój, to nie konkurs piękności. Dziewczyna czy kobieta – każda z nich marzy o odrobinie szczęścia w miłości.

Mnie również ostatnio dopisuje szczęście, tym razem nawet wielokrotnie, bo przytrafiła mi się przygoda z nowym wydawnictwem i na dodatek z nową autorką. Przypadek? Nie sądzę. Do niedawna jeszcze nazwa SILVER Oficyna Wydawnicza nic mi nie mówiła. Podobnie obco brzmiało nazwisko Edyty Kochlewskiej, która zmajstrowała książkę pod tytułem „Siedem ślubów mojej siostry”. Ach, autorka to na dodatek debiutantka. Po co więc sięgałam aż po tyle niewiadomych? To proste. Bo kto nie ryzykuje, ten się nie dowie, co skrywają liczne znaki zapytania. Tak oto rozpoczęłam, nazwijmy to, wielobój nowości.

Najpierw research wydawnictwa, czyli szperanie, co w przestrzeni internetowej piszczy. A tam SILVER zapowiada, że w swojej ofercie ma, m.in. „powieści, które poruszają tematy istotne dla dojrzałych kobiet”*). Hmm, myślę sobie, zerkając na „Siedem ślubów mojej siostry”, ile cukru w cukrze, czyli na ile ta zapowiedź się sprawdzi po konfrontacji z lekturą.

Dalej wzmianka o „standardzie druku przyjaznym nie tylko Srebrnym Czytelnikom”*). I znowu myślę sobie… hmm… choć akurat w tym przypadku od razu widzę, że prawda. Zaraz przed oczami stanęły mi cooltowe „Dzieci z Bullerbyn” (Wy też zapewne je pamiętacie), wydanie z powiększoną czcionką i szerszymi odstępami między wierszami. Och… moje wielce sobie ceniące wygodę oczyska wręcz uwielbiają takie wersje!

 Jeszcze raz łypię niezmęczonym wciąż okiem na samą książkę, na jej okładkę i wnętrze. Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem… ładna. Na wierzchu kwietna łąka tak kipi różanymi akcentami, że aż sama się przyłapuję na tym, jak chłonę głębiej jej zapach. W środku natomiast na tytułowych stronicach rozdziałów przebijają się pola koniczyny. Nie próbowałam wypatrywać czterolistnej, ale kto tam zna intencje wydawcy? Może i co schował w tych kobiercach? Ale Wy odważnie próbujcie szczęścia.

Inwigilacja autorki pod kątem literackim przebiegła bez akcji specjalnych, wszak to debiutantka. Skoro przygotowania poczynione, to teraz mogę przystąpić do dania głównego, czyli zagłębić się w lekturze.

Do „Siedmiu ślubów mojej siostry” podeszłam… właściwie bez podejścia. Niczego nie oczekiwałam, na nic się nie nastawiałam, bo – jak wspominałam – i wydawnictwo nowe, i autorka nieznana. Przygotowałam pozaliterackie czasoumilacze (zielona herbata oraz sporych rozmiarów nieziemski placek w wykonaniu mojej kulinarnie zdolniejszej połowy) i… bujam się niespiesznie w starym fotelu z epoki babciowej z książką w ręku. Wokół uwijają się bzyki z kwietnej łączki (może nie aż tak różanej jak w „Ślubach”, ale jednak urodziwej), powiewa wiaterek, rozleniwia żar słońca, a mnie już sam prolog, powiedzmy, że… zaintrygował. Z każdą kolejną stroną do tego stopnia przesiąkałam poznawaną historią, że zniknął mój świat, a kompletnie pochłonął mnie przypadek Zośki – głównej bohaterki.

Zośka od maleńkości zostaje obdarzona nadmiarem hipnotyzującego uroku. Jako dziecko najpierw czaruje nim dziadka, wymuszając na nim obietnicę, że nigdy nie pokocha nikogo tak jak jej, bez trudu zmiękcza duszę i tak dobrotliwej babki. Potem, już będąc podlotkiem, wespół z innym rezolutnym siedmiolatkiem potajemnie dokonuje pierwszych ślubów. Jej kobieca żywiołowość zniewala kolejne męskie serca, a w miłosnych szrankach stają (z różnymi efektami) rozmaite nacje. Ponieważ świat zachwyca Zośkę w każdym szczególe i z nudą absolutnie jej nie do twarzy, dziewczyna śmiało czerpie z życia mozaikę emocji, nie roniąc przy tym ani kropli. Tylko na apodyktyczną matkę, hołdującą drobnomieszczańskiej maksymie „co ludzie powiedzą”, urok Zośki oddziałuje jakby z mniejszą siłą rażenia. Skoro tyle wokół niej miłości, to czego jeszcze w takim razie pragnie, czego szuka?

Jeśli o miłości już tyle powiedziano, jeśli odkryto już wszystko, to czy zostało jeszcze coś do dodania w tym temacie? Kochlewska chyba też zadała sobie to pytanie i uznała, że najlepiej będzie pisać o miłości… inaczej, pisać po swojemu. I właśnie styl autorki uznaję za największy atut „Siedmiu ślubów mojej siostry”. Naśladując branżę perfumiarską powiem, że w nucie głowy Kochlewska ujmuje kreacją zielonookiej bohaterki z zadziorną grzywką, w nucie serca zniewala korowodem kipiących emocji, a w nucie głębi magnetyzuje stylem opowieści, kształtując ekspresyjny obraz estetyki literackiej. Dlatego nie zdziw się czytelniku, gdy podczas lektury „Siedmiu ślubów” odczujesz aurę zapachów niczym z „Jasminum” Kolskiego czy „Pachnidła” Süskinda. A wszystko to dzięki sile sprawczej głównej postaci, której towarzyszy oszałamiająca i zmienna feeria wonności rozsiewanych przez nią samą. Dla mężczyzn ta zjawiskowa kobieta pachnie jak marzenie, a smakuje jak ideał.

Tworząc nastrój autorka, wzorem własnej bohaterki, owiała mnie zwiewną narracją, przeniknęła ulotnością, pozostawiając przy tym niezapomniane wrażenia. Spod jej pióra opowieść płynie niczym historia snuta po latach w dobrym towarzystwie. Tu czas łagodzi ból nabitych dawniej guzów, poczucie humoru zaciera ostre kontury przykrych wspomnień, z tła wyłaniają się chwile składające się na pogodny i optymistyczny obraz niezwykłych perypetii Zośki. Szczególnie przypadł mi do gustu oryginalny sposób autorki na niby en passant rozrzucone sceny, które do laurkowej rzeczywistości wnosiły zapowiedź nadciągającej zmiany. Jedne z nich zapowiadały się całkiem niewinnie, inne niczym burza z piorunami były bardziej brzemienne w skutkach. Krótko mówiąc, narracja po prostu unosi się w powietrzu jak zapach, spowijając czytelnika nie tylko pachnidłami.

Wspominałam już, że Kochlewska stawia na wrażenia? Aby były pełniejsze, przydaje im muzykę. Ta również nie trafia tu przypadkowo. Pobrzmiewa Stare Dobre Małżeństwo, Osiecka czy choćby Fleetwood Mac. I nie muszę chyba dodawać, że fragmenty utworów mają swoje znaczenie. Elektryzują, zaklinają, zdradzają, splatając się z nastrojem lub akcentując podteksty.

Biorąc pod uwagę tytuł, przyjęłam (acz niesłusznie), że poznam siedem historii miłosnych. Siódemka symbolizuje wszak pełnię i doskonałość, więc jedna miłość nie ma szans usatysfakcjonować ani gorącokrwistej bohaterki, ani mnie jako, a co się będę krygować, doświadczonej czytelniczki. Jednak nie doceniłam autorki, gdyż ta idzie o niebo dalej. Wyobraźcie sobie, że w „Siedmiu ślubach” naliczyłam miłosnych wątków dużo więcej. (Ponieważ doskonała siódemka utożsamia też zapomnienie, więc może i samej autorce też uleciało z wiatrem, że rozpędziwszy się z bogactwem pomysłów, przekroczyła tytułową cyfrę.) Nie zmienia to faktu, że czoło romantycznego maratonu bezapelacyjnie otwiera osoba Zośki, z jej malinowo-jaśminowo-truskawkowo-migdałowo… i Bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze tonacjami. (A propos mistycznych klimatów, szepnę tylko, że co najmniej w jednej z przygód także Jezus bezpośrednio swe paluchy macza.) Ale wcale nie mniej rozczulające są kulisy pachnącej jałowcem mocno kłującej miłości rodziców Zośki czy kolczasta relacja matka-córka. Każda z nich zasługuje na miano osobnego opowiadania, jest jak pąk czekający na pełne rozkwitnięcie.

Niewątpliwie wątki miłosne dominują w „Siedmiu ślubach mojej siostry”, lecz nie brak tu także plastycznego obrazu prowincji (Jezusicku Nazareński, czy Nowy Sącz mi to wybaczy?) przedstawionej w okresie kolejnych 35 lat, bo taki przedział czasowy, zaczynając od lat siedemdziesiątych, obejmuje powieść. Obecnie Zośka dobiegałaby właśnie pięćdziesiątki, jak sądzę. Czytając jej perypetie, przypominałam sobie Pewexowskie klimaty i PRLowską przaśność. Kontrast epoki jawi się tym większy, że zestawiony został ze zgniłym Zachodem, tfu… zamożnym Wschodem, bo Zośka wyfrunie na początku lat dziewięćdziesiątych za mamoną do Izraela. Dopiero potem pogna do gorącej Hiszpanii, zacumuje też w skąpanej w słońcu Italii. Ale za każdym razem wraca do siebie, do domu. A tu zachodzi ryzyko konfrontacji z matką, dla której ślub córki jest rodzinnym celem strategicznym numer jeden, a wyszykowanie go specjalnie dla ciekawskich oczu sąsiedzkiej gawiedzi celem strategicznym numer dwa. Więcej punktów program rodzicielki nie zawiera. No, może jeszcze kilka pomniejszych rodzinnych fiksacji by się znalazło, ale to już o zupełnie drugorzędnym znaczeniu. Natomiast Zośka, w wersji małoletniej i dorosłej, marzy tylko o szczęściu w miłości…

Jejku, chyba czas kończyć. „Siedem ślubów mojej siostry” Edyty Kochlewskiej zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Przyczepiłabym się do drobnostek w stylu, że może zbyt niecierpliwie niektóre sceny zarysowane, jakby konstruowane na chybcika, ale przypominam, że to przecież debiut autorki. Konkludując, lektura „Siedmiu ślubów mojej siostry” otuliła mnie wielce aromatyczną opowieścią, przyjemnie nastroiła i pozwoliła przeżyć niebanalne chwile w Zośki towarzystwie. Nieraz kręciłam głową z niedowierzaniem, czasami miałam wątpliwości, czy aby wszystko z Zośką w porządku, gdy trzeba było, podtrzymywałam ją na duchu (na szczęście dla mnie i dla niej sporadycznie, bo dziewczyna doskonale sobie radzi), a potem znowu żyłam w pełni, kochałam, szalałam, śmiałam się, cieszyłam i chwytałam z nią kolejny dzień… bo historia Zośki łączy pragnienia. Wam też życzę podobnych wrażeń.

Za patronat recenzencki nad książką pt. „Siedem ślubów mojej siostry” autorstwa Edyty Kochlewskiej dziękuję SILVER Oficyna Wydawnicza.

*) cytaty zaczerpnięto ze strony www.silverow.pl

Dodatkowo wywiad z autorką "Siedmiu ślubów mojej siostry", Edytą Kochlewską, można przeczytać, klikając w link poniżej: 

Edyta Kochlewska, autorka "Siedmiu ślubów mojej siostry", w "Rozmowach z Duszkiem"

03/09/2021

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Iwona Krynicka - założycielka Oficyny Wydawniczej SILVER

Do tej pory w cyklu "Rozmów z Duszkiem" gościli pisarze i pisarki, poetki i poeci, blogerki. Jednym słowem przedstawiciele świata kultury. Jednak nie miałam okazji spotkać się z osobą reprezentującą wydawnictwo. Teraz zaproszenie do "Rozmów z Duszkiem" przyjęła osoba nie tylko reprezentująca wydawnictwo, lecz kobieta, która to wydawnictwo stworzyła od podstaw, dała mu serce, nadała realny kształt, uwielbia je, zarządza nim i rozwija. 

Drogie Duszki-Poczytuszki👻, 

przed Wami Iwona Krynicka - założycielka Oficyny Wydawniczej SILVER. Duszkowa rozmowa przeobraziła się w istny wywiad-rzekę, dzięki czemu mogłyśmy poruszyć mnóstwo tematów. Dowiecie się, m.in. 

👉 jak zrodził się pomysł na SILVER, 

👉jak łączą się losy fikcyjnych bohaterów i prawdziwych czytelników, 

👉 o niezwykłych efektach lektur z SILVER, 

👉jakie książki z Oficyny Wydawniczej SILVER zostały dostrzeżone w konkursie "Brakującej Litery"

👉 o tematyce książek wydawanych w SILVER, 

👉o debiutanckiej powieści Edyty Kochlewskiej pt. "Siedem ślubów mojej siostry", której premiera już na początku września 2021 r. (zapowiedź znajdziecie tu ZAPOWIEDŹ).

I dużo innych spraw, o których w bardzo interesujący sposób moja Gościni opowiada.

Jest również wątek poświęcony akcji #SzczepimySięDuszkiem. 


Czarno-białe zdjęcie twarzy uśmiechniętej kobiety ok. 50 lat
Iwona Krynicka - założycielka Oficyny Wydawniczej SILVER
(fot. archiwum SILVER)

Duszki-Poczytuszki, 

zapraszam Was do obejrzenia wywiadu-rzeki z Iwoną Krynicką - twórczynią Oficyny Wydawniczej SILVER😄 Szykujcie wygodny fotel, filiżankę ze świeżo zaparzoną herbatą (może kawą?) i wysłuchajcie inspirujących historii z życia wziętych. 

Gość "Rozmów z Duszkiem" - Iwona Krynicka z Oficyny Wydawniczej SILVER

Więcej informacji na temat Oficyny Wydawniczej SILVER można znaleźć, klikając poniższy link👇



30/08/2021

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA - Tess Gerritsen i Gary Braver "Studentka" z Wydawnictwa Albatros

Obok książki pt. "Studentka", na okładce której widnieje profil młodej dziewczyny z twarzą zasłoniętą włosami, siedzi maskotka bloga "Czytam duszkiem" oraz położono czerwony kwiat.
Tess Gerritsen i Gary Braver "Studentka"/
Wydawnictwo Albatros

Nie byłabym sobą, gdybym nie zerknęła na ostatnie strony książki jeszcze przed jej przeczytaniem w całości. Dlaczego? Nie pytajcie. Potrzebna by była pewnie jakaś grubsza analiza. A to nie mnie, lecz literaturę mam analizować. W przypadku „Studentki” Tess Gerritsen i Gary’ego Bravera obowiązkowo rzuciłam okiem na końcówkę, dzięki czemu od razu wiedziałam kto gdzie jak i dlaczego. Powiecie, że gdy mamy do czynienia z zagadką, a tak jest w Studentce” (bo chodzi tu o wyjaśnienie przyczyny śmierci głównej bohaterki), pozbawiam się przyjemności odkrycia sekretu. A ja patrzę na to z zupełnie innej perspektywy, bo gdy już wiem kto gdzie jak i dlaczego, to od razu podczas lektury mogę zwracać większą uwagę na szczegóły, które – gdybym rozwiązania nie znała – pewnie umknęłyby mi wśród wielu drobiazgów fabuły. To tyle tytułem wstępu. Tak więc ja już poznałam drogi, którymi zmierzali autorzy do celu, Wam ich nie zdradzę, bo przecież każdy powinien mieć swój moment na odkrywanie przyjemności z lektury, natomiast podzielę się z Wami moimi wrażeniami na temat „Studentki”.

Na okładce przedstawiona z profilu postać dziewczyny z lekko pochyloną do przodu głową, twarz skryta za opadającymi włosami. Okładka miękka, w środku papier koloru ecru, druk średniej wielkości (ani za duży, ani za mały), uwzględniając dodatkowo odstępy między wierszami, czytało mi się wygodnie, a piszę to z perspektywy zaawansowanego okularnika. Biorąc do ręki 368 stron tekstu, zastanawiałam się, czy to będzie kolejny przereklamowany amerykański tytuł, czy może przyjemnie spędzę czas z bohaterami. O ile w ogóle można powiedzieć, że thriller to akurat dobry sposób na przyjemne spędzanie czasu. Thriller to raczej sposób na odczuwanie lęku, niepokoju, ale skoro tak napisałam, to niech już zostanie, tym bardziej że rzeczywiście dreszczyk strachu mi nie towarzyszył, a raczej uczucia zaciekawienia i zadowolenia z dobrej lektury.

Taryn Moore jest dobrze zapowiadającą się studentką na Northeastern University w Bostonie. Niezbitym dowodem potwierdzającym jej talent do rozumienia i interpretacji literatury jest pozytywnie rozpatrzona aplikacja na studia doktoranckie. Cóż z tego, skoro nad ranem dziewczynę znaleziono martwą, leżącą w deszczu na zimnym chodniku. Wypadła z balkonu swojego mieszkania na piątym piętrze. Śledztwo prowadzi Frankie Loomis. Jest doświadczoną policjantką i wie, że na początku sprawy nie należy zakładać żadnych scenariuszy, dlatego sprawdza skrupulatnie każdy trop, by rozwiać lub potwierdzić wątpliwości.

Kompozycyjnie „Studentka” została podzielona na dwa przedziały czasowe „PRZEDTEM” – czyli przed śmiercią Taryn i „POTEM” – czyli czas prowadzenia śledztwa. „PRZEDTEM” daje nam wgląd we wcześniejsze życie bohaterów, sytuacje, ich motywacje. „POTEM” czerpie z wiedzy bazowej i dokłada bieżące elementy układanki. Dodatkowo autorzy zdecydowali się wprowadzić do dwuwymiarowości czasowej także dwugłos damsko-męskiej perspektywy. W efekcie uzyskują przejrzysty i ciekawy obraz sytuacji, bo bogatszy o relacje łączące Taryn z rówieśnikami, pokazujący jej pozycję wśród studentów, a nawet dawne rodzinne historie.  

Takich dwutorowości w „Studentce” znajdziemy więcej, bo autorzy zestawiają na przykład duety wartości takich jak: powinność czy miłość lub miłość kontra chwała, pokazując tym samym tragizm wyborów kochanków spod nieszczęśliwej gwiazdy. I tu znowu dochodzimy do kolejnego dualizmu (ten wątek przypadł mi szczególnie do serca, bo jestem miłośniczką klasyki), a mianowicie motyw klasycznych bohaterek jak Medea, Ariadna czy Heloiza porzuconych przez swoich ukochanych, odrzuconych przez bezwzględnych mężczyzn w imię ich własnych wartości. Ten wątek jest podwójnie interesujący, ponieważ ukazany został nie tylko z perspektywy współczesnej, lecz również z punktu widzenia samej Taryn, a więc młodej, inteligentnej kobiety, która brawurowo podważa racje i nauki płynące z utrwalonych mitów, a dotychczasowy ideał Penelopy wiernie czekającej na męża jawi się w jej oczach jako obraz kobiety bezwolnej, pozbawionej własnych pragnień i podporządkowanej wyłącznie męskim oczekiwaniom. Dla Taryn miłość jest wartością absolutną, godną wszelkich działań i poświęceń, dlatego klasycznym biernym kochankom przeciwstawia uczucie aktywne. Dawniej mężczyźni walczyli o kobiety, teraz to kobiety mogą i powinny walczyć o mężczyzn. Jak się zapewne domyślacie, obie te postawy, klasyczna i współczesna, skazane są na porażkę, przy czym podejście Taryn staje się jądrem opowieści o niej samej. Może warto w tym momencie nadmienić, że w jednym z wywiadów Gerritsen i Braver wskazali, że luźną inspiracją do napisania „Studentki” stał się ruch #MeToo odnoszący się wykorzystania seksualnego kobiet.

Nie zdziwiło mnie, że Gerritsen, z zawodu lekarka, wprowadziła do „Studentki” wątek medyczny, z kolei Braver, wykładowca akademicki, był pomocny przy kształtowaniu tematyki uniwersyteckiej i przedstawiania smaczków ze środowiska uczelnianego. Dość zwięźle pokazano również pracę detektywa. Dlaczego o tym wspominam? Bo we wszystkich tych kontekstach autorzy ukazali pewne postawy kobiet i mężczyzn oraz sposób traktowania kobiet w określony sposób lub w określonym celu. Wydaje mi się, że autorom udało się zwrócić uwagę na fakt, jak krucha i czasami nawet nieuchwytna potrafi być granica percepcji seksualnych zachowań tak ze strony mężczyzn, jak i kobiet. Uważam to za spory atut książki wraz z kreacją psychologiczną bohaterów, których niespełnione potrzeby, niezaspokojone pragnienia wprowadzają ich do ślepego zaułka, z którego nie ma wyjścia, a jedyną formą uwolnienia się od trudnej sytuacji może być dodatkowe jej skomplikowanie, zwłaszcza gdy przeciwnikowi przyświecają obsesyjne namiętności i zranione uczucia. Bohaterowie Gerritsen i Bravera nie są sztucznymi postaciami, autorzy przydali im prawdziwe motywacje i osadzili w prawdopodobnych sytuacjach. Pokazali zachodzące w nich zmiany i powody, jakie przyświecały ich działaniom. Każdy z nich zbudowany jest na określonych psychologicznych i emocjonalnych podstawach na tyle solidnych, by wiarygodnie wpisywały się w okoliczności narracji. A niemal każdej kobiecej postaci towarzyszy jej własna historia podobna do dramatów dam z zamierzchłej klasyki.

W mojej ocenie w „Studentce” znajdziecie więcej cech kryminału z psychologiczną otoczką niż thrillera. Może w drugiej połowie książki dało się odczuć nieco napięcia emocjonalnego wywołanego zacieśniającą się opowieścią, ale nie była to aż tak duża dawka, by od razu obgryzać paznokcie. Dla mnie jednak nie tyle potrzeba thrillerowych wrażeń miała w tym przypadku znaczenie, co bardziej przyjemność z obcowania z dobrze poprowadzoną fabułą. Przecież znałam rozwiązanie, bo przeczytałam je – jak wspominałam – wcześniej, a mimo wszystko autorzy potrafili przykuć moją uwagę, bym na czas lektury odpuściła inne zajęcia, które zeszły na drugi plan. To niewątpliwie zasługa poprowadzenia narracji i stylu opowieści. Dominują w niej żywe dialogi (mnie podobały się szczególnie akademickie dysputy), opisy natomiast świetnie sprawdzają się do nadania bohaterom indywidualnej obudowy głównie dotyczącej ich charakterologicznej przeszłości, a następnie wynikających z niej decyzji. Zwykle widzimy ich w konkretnych sytuacjach, które pozwalają wyrobić sobie zdanie na ich temat. Warto też zauważyć, że każda scena wprowadza kolejny istotny z punktu widzenia całości element lub dobarwia pojawiające się wątki. Nie ma zbędnego „mielenia”, by tylko nabijać nieistotne strony do druku.

I jeszcze tylko słowo o tłumaczeniu dokonanym przez Andrzeja Szulca. W jego wykonaniu tekst płynnie poddaje się czytelnikowi, a całość sprawia wrażenie świeżości i naturalności.

„Studentkę” Gerritsen i Bravera przeczytałam z zainteresowaniem, sprawiało mi sporą przyjemność śledzenie kolejnych kroków pani detektyw, podpatrywanie, jak pełne frustracji postaci miotają się, próbując uciec z matni manipulacji i szantażu. W mojej ocenie to książka, która skutecznie potrafi rozbudzić ciekawość czytelnika. Do rozwikłania jest oczywiście główny wątek, czyli śmierci studentki Taryn Moore, ale w rzeczywistości okaże się, że każdy z bohaterów skrywa w sobie niewiadomą, będącą czynnikiem, który w określony sposób wpłynie na jego postawę.

Za egzemplarz książki pt. „Studentka” autorstwa Tess Gerritsen oraz Gary’ego Bravera dziękuję Wydawnictwu Albatros. 

 




26/08/2021

Przed nami Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów

 

WARSZAWO, MASZ KSIĘGARNIE!

 

W Warszawie działa wiele wspaniałych księgarń i antykwariatów. Jedne są już na stałe wpisane w krajobraz miasta, inne dopiero powstały i budują sobie pozycję wśród lokalnych społeczności. Wszystkie są godne uwagi i wsparcia. Aby przypomnieć o nich mieszkańcom miasta Staromiejski Dom Kultury organizuje między 12 a 18 września Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów.

 

Księgarnie i antykwariaty tworzą klimat Warszawy. W czasie pandemii okazało się, że stawały się często lokalnymi miejscami spotkań, ostoją normalności i szansą na bezpieczny kontakt z drugim człowiekiem. W stolicy działa wiele miejsc, które – poza sprzedażą książek – pełnią też rolę lokalnych centrów kultury. Większość z nich rozlokowana jest w centrum Warszawy, ale „swoje” księgarnie mają też dzielnice: Żoliborz, Bielany, Saska Kępa, Nowa Praga, Grochów, Wilanów i Mokotów. Organizatorzy wydarzenia zapraszają warszawianki i warszawiaków do poznania tych wyjątkowych miejsc.

Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów odbędzie się między 12 a 18 września. W planach m.in pasmo Czytanie Miasta, w ramach którego pisarki, pisarze, tłumaczki i tłumacze przeczytają fragmenty swoich książek poświęcone miastu. Udział w czytaniach wezmą:  Anna Dziewit Meller, Anna Butrym, Anna Bihun Korzeniowska, Klementyna Suchanow, Dominika Górecka, Ewa Winnicka, Zygmunt Miłoszewski i Łukasz Witczak. Literackie spacery poprowadzą Sylwia Chutnik i Błażej Brzostek. Przez cały tydzień będzie można wziąć udział w specjalnie przygotowanej rodzinnej grze miejskiej  z nagrodami. Powstanie też mapa księgarń i antykwariatów warszawskich, którą będzie można znaleźć wszędzie tam, gdzie będą się odbywały wydarzenia. Tydzień zakończy literacki open mic na Placu Defilad, gdzie mieszkanki i mieszkańcy miasta będą mogli przeczytać fragmenty swoich ulubionych książek; spotkania z laureatkami i laureatami Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.  Organizator przeznaczył też 10 000 zł na działania w księgarniach. Pełen program imprezy zostanie ogłoszony 1 września na stronie www.sdk.pl oraz na wydarzeniu na Facebooku.

Obchody Tygodnia Księgarń i Antykwariatów zamknie koncert i literacka potańcówka w Barze Studio poprzedzona uroczystością przyznania nagrody „Ulubiona Księgarnia Warszawy”, organizowanej przez miasto stołeczne Warszawa we współpracy z partnerami: Stowarzyszeniem Księgarzy Polskich Okręg w Warszawie, Biblioteką Analiz oraz Polską Izbą Książki.

Wydarzenie organizuje Staromiejski Dom Kultury we współpracy z Miastem Stołecznym Warszawa. Kuratorkami Tygodnia są Justyna Czechowska i Anna Karczewska z inicjatywy Książki Kupuję Kameralnie.