19/10/2022

RECENZJA PATRONACKA - Hanna Bilińska-Stecyszyn "Druga szansa, czasem trzecia" z wydawnictwa SILVER

Na ławce zarysy starszej pary. On obejmuje ją ramieniem
Hanna Bilińska-Stecyszyn
"Druga szansa, czasem trzecia" 
z Oficyny Wydawniczej TAURON

Choć w „Drugiej szansie, czasem trzeciej” Hanna Bilińska-Stecyszyn postawiła na duet bohaterek, to jednak długo nie pozwoliła im grać w jednym zespole, bowiem ich losy splotła dopiero w trzeciej części opowieści. Basię i Alę poznajemy w latach siedemdziesiątych, gdy obie cieszą się urokami studenckiego życia. Ala pełna entuzjazmu, w Basi więcej rezerwy i wahania. Drogę każdej z nich autorka poprowadzi pokrętną drogą. Żadna z nich nie ustrzeże się życiowych błędów, z czasem jednak Bilińska-Stecyszyn każdej z nich da drugą szansę. A może nawet trzecią?

Zapewne niejednokrotnie już pisałam, że książki z Oficyny Wydawniczej SILVER mogą być stosowane jako plasterki na rany i remedium na poobijaną duszę. Podobnie jest i tym razem. SILVER w regularnych odstępach wypuszcza na rynek kolejną historię, dbając tym samym o to, by czytelnikom nie  spadł nadmiernie poziom życiowego optymizmu (o właściwy poziom cholesterolu musimy już postarać się sami😊). Nie myślcie jednak, że „Druga szansa, czasem trzecia” to słodka landrynka do szybkiego schrupania. To prawda, jej słodycz wprawdzie rozpływa się po kartach powieści, jednak do cukierkowej euforii tu daleko. Na czym więc polega kojąca moc książek z Oficyny Wydawniczej SILVER? Odnoszę wrażenie, a nawet jestem przekonana, że mając swe źródło w dniu codziennym, jednocześnie nie dają się przytłoczyć jego troskom. Bohaterki znajdują wyjście z trudnych sytuacji, czasem same, czasem z pomocą innych i choć przyginają kark, to jednak nigdy się nie poddają, a na życie nie patrzą jak na konkurencję, w której zawsze trzeba stać na podium, ponieważ doskonale wiedzą, że indywidualne triumfy można przecież święcić na własnych zasadach.

          Wkraczając w piękne progi książki (do estetyki wydania odniosę się nieco dalej), niemal bezwiednie zatapiamy się w otaczającą nas opowieść, która początkowo rozgrywa się w czasach współczesnych, potem na nutkach wspomnień przenosi się w lata siedemdziesiąte. Obie bohaterki mają wówczas po dwadzieścia kilka lat i obie tryskają dziewczęcą energią.

To, co teraz napiszę, może wydać się zaskakujące, ale w tej lekturze chyba nie o fikcyjne bohaterki chodzi, gdyż one wydają się być zaledwie narzędziem, by pozwolić nam powrócić do przeszłości. I to do własnej przeszłości, która przecież też nie pozbawiona była atrakcji. Ach, któż z nas nie pamięta swoich akademickich czasów? To zwykle wówczas nawiązywały się przyjaźnie, to zwykle wówczas spotykała nas miłość. Ech… to były czasy, nawet gdy i mniej przyjemne momenty przecież też się trafiały. Bo kto nie sam ustrzegł się wpadek, niech pierwszy rzuci kamieniem!

Wróćmy jednak do naszej lektury. Chyba Grażyna Świtała swego czasu śpiewała „Dwa serca jak pociągi dwa”, więc i tutaj mkniemy za szczęściem pociągami, a czasami przewrotnie od niego uciekamy. Wędrujemy z bohaterkami kolejowymi objazdami (rzeczywistymi i  metaforycznymi), bo czasami brakuje im (a może i nam?) odwagi, by skorzystać ze skrótu i zastosować rozwiązanie najprostsze. Ile razy obawy przed decyzją przysłaniały im (nam?) prawdziwy obraz? Ile razy żałowaliśmy, że czegoś nie zrobiliśmy, że coś bezpowrotnie uciekło? Tu na szczęście jest druga szansa, a nawet trzecia!

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powieść Bilińskiej-Stecyszyn jest niczym cedzak, przez który przelatują niechciane troski, a zostają w pamięci same najprzyjemniejsze chwile i to one nadają ton narracji, wzmacniając jej przekaz. Nie odważę się zaryzykować stwierdzenia, że „Druga szansa, czasem trzecia” to książka biograficzna, ale idę o zakład, że niejedna scena została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Autorka potrafi stworzyć przyjemny klimat opowiadanej historii, a niewymuszony styl, na jaki się zdecydowała, sprawdza się do snucia opowieści sprzed lat, zwłaszcza we fragmentach opisujących tło wydarzeń. Co ciekawe, te momenty zwykle stają się również bodźcem do wywoływania z pamięci własnych refleksji i wówczas, wciąż zagłębieni w losy Basi i Ali, czujemy się jak we własnym świecie wspomnień.

Bilińskiej-Stecyszyn nie udaje się jednak uniknąć pewnych niedoskonałości, gdyż chwilami daje się odczuć wyzierające spod podszewki narracji nieco belferskie zacięcie. Samo zakończenie, choć sensownie wynikające z sekwencji wcześniejszych wydarzeń, wydaje się być przygotowane niby w pośpiechu, przez co finał sprawia wrażenie jakby zawieszonego i niedokończonego. Nie zmienia to jednak faktu, że czytając Bilińską-Stecyszyn, „(…) mamy znowu po dwadzieścia lat, własną miłość, własny świat, (…) a w oczach tylko blask.”*)

I jeszcze obiecane słowo na temat samego wydania. Niewątpliwie forma wydawnicza, jaką sobie za cel obrało wydawnictwo SILVER, również przyczynia się do literackiej radości z życia. „Druga szansa, czasem trzecia” Hanny Bilińskiej-Stecyszyn wyróżnia się estetyczną oprawą. Znakiem rozpoznawczym wydawnictwa stała się naturalna ornamentyka połączona z paletą przyjemnych dla oka kolorów. Okładka przepasana jest delikatną szarfą z kokardą, na której dodatkowo widnieje gustowna ozdóbka. Miła w dotyku satynowa okładka kusi, by zajrzeć do środka, a tam kolejne niespodzianki. SILVER jest już znany z wygodnego druku, ale  warto to powtarzać, by zachęcić kolejne osoby do czytania. Znajdziecie tu więc dogodnych rozmiarów czcionkę (krój której też jest szelmowsko ładny😊) i większe odstępy między wierszami. Wiersze – co znowu oczywiste w przypadku SILVER – na papierze koloru écru. Efekt? Oczyska będą Wam wdzięczne, bo mniej wysiłku włożycie w czytanie. Każdy rozdział opatrzono subtelnym deseniem i wreszcie obowiązkowo dla każdego profesjonalnego „czytacza” jest dołączona klasyczna zakładka. Czy czegoś brakuje? Chyba tylko czasu, by zanurzyć się w nurt opowieści.

Za możliwość objęcia patronatem „Czytam duszkiem” książki Hanny Bilińskiej-Stecyszyn pt. „Druga szansa, czasem trzecia” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.

*) cytat z piosenki Haliny Benedyk „Mamy po 20 lat”




26/07/2022

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"/"The Da Vinci Code"

 

Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci" z wydawnictwa Corgi Books z logo "Czytam duszkiem"
Dan Brown "Kod Leonarda da Vinci"/
Wydawnictwo Corgi Books

To moje drugie podejście do Dana Browna. Pierwsze spotkanie mieliśmy mniej więcej miesiąc temu i wówczas przyjrzałam się dokładniej „Aniołom i demonom” (czytałam je w wersji oryginalnej jako „Angels and Demons). Perypetie Roberta Langdona nie wywarły na mnie tak piorunującego wrażenia jak na milionach czytelników. Cóż… taki mój gust… recenzyjnej kapryśnicy… Jednakoż nie uznałam Dana Browna z jego stylem pisania za kompletnie niewartego uwagi i postanowiłam dać mu drugą szansę. Chyba nic bardziej rozsądnego nie mogłam zrobić, niż wykazać się konsekwencją i sięgnąć po część drugą opowieści z bystrym profesorem Harvarda w roli głównej, czyli po „Kod Leonarda da Vinci”. I tym razem również czytałam w oryginale („The Da Vinci Code”).

       Nie będę się szeroko rozpisywać, bo uważam, że skoro książka nie przypadła mi do gustu, więc już wystarczająco dużo czasu zmitrężyłam na jej lekturze, dlatego nie będę go dodatkowo marnować na recenzyjny elaborat. Mogę przecież sięgnąć po inną opowieść, która być może mnie zauroczy. Powiem więc krótko, że absolutnie podtrzymuję wszelkie me zastrzeżenia pod adresem Dana Browna, jakie wymieniłam, recenzując „Anioły i demony”. W „Kodzie Leonarda da Vinci” również dłużył mi się początek i koniec. Dodatkowo mam wrażenie, że ścisły finisz w „Kodzie Leonarda da Vinci” Brown po prostu potraktował po macoszemu. Ale tak to jest, gdy wcześniejsze piramidalne mataczenie obraca się przeciwko samemu autorowi i z napompowanego balonika zostaje zwiotczały beletrystyczny knot.

      Jednak największą skazą, której kompletnie nie jestem w stanie przełknąć ponownie (raz w „Aniołach i demonach” mi wystarczyło), jest w mojej ocenie naginanie wydarzeń historycznych i tworzenie alternatywnej rzeczywistości, które mają stanowić fałszywe rusztowanie dla fikcji literackiej. Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Zasada jest prosta: czarne jest czarne, a białe jest białe i nawet Dan Brown, rzekomo mistrz sensacji, musi się liczyć z faktami czy twardymi dokumentami. A jeśli tego nie robi, to znaczy, że albo jest ignorantem, albo manipulantem, albo jednym i drugim. Uch… i tak delikatnie go określiłam. Tłumacząc obrazowo, to trochę tak jakby ktoś powiedział, że bitwa pod Grunwaldem wcale nie miała miejsca lub że wygrali ją Krzyżacy, a następnie dorabiał do tej spreparowanej bzdury swoją opowieść.

         Dlatego bardzo dziękuję za tego typu znajomość. Wolę innych autorów, którzy nie próbują ze mnie drwić, manipulując faktami, by osiągnąć komercyjny efekt pod publiczkę. Po raz kolejny przekonałam się, że ilość sprzedanych egzemplarzy ani nawet niekończąca się lista przypochlebnych recenzji, których co najsłodsze fragmenty nomen omen przytoczono w tym wydaniu „Kodu Leonarda da Vinci”, nijak nie przekładają się na moje literackie ukontentowanie.

Jednak muszę uczciwie przyznać, że w całej tej sensacyjnej mizerii znalazłam też pewien plus, a mianowicie obcowanie z językiem oryginału. English, a zwłaszcza American English, przydaje się przecież coraz częściej czy to w wielkim biznesie, czy na drobnym zagranicznym wypadzie wakacyjnym. A „Kod Leonarda da Vinci” zawiera nieskomplikowane słownictwo, sporo tu dialogów, wyrażeń używanych na co dzień, więc gotowych przykładów do sytuacyjnego obycia się z jankeskim językiem do wyboru do koloru, czyli jakby powiedział sam Robert Langdon „you name it”. I to by było kluczowe w odpowiedzi na pytanie, dlaczego czasu spędzonego na lekturze „The Da Vinci Code” nie uważam za całkowicie straconego.

Książka „The Da Vinci Code” Dana Browna ukazała się nakładem wydawnictwa Corgi Books. 



25/07/2022

Jung Chang "Dzikie łabędzie" z Wydawnictwa PRIMA

 

Jung Chang "Dzikie łabędzie"
Jung Chang "Dzikie łabędzie"/
Wydawnictwo PRIMA

Ponownie przedstawiam Wam książkę z biblioteki, którą połknęłam z wielkim zainteresowaniem. Kolejna bibliotekarska rekomendacja trafiona w punkt. Co tym razem tak mi przypadło do gustu? „Dzikie łabędzie” Jung Chang.

          „Dzikie łabędzie” to historia trzech pokoleń pokazana oczami babki urodzonej jeszcze w cesarstwie chińskim, matki wychowanej już w czasach Republiki Chińskiej i córki, której przypadło żyć w Chińskiej Republice Ludowej. Kobiety łączą więzy krwi i rodzinna miłość, a dzieli polityczna cenzura, okrucieństwa systemu i sposób podejścia do władzy. Każda z nich zmuszona jest mierzyć się z problemami codzienności, zmagać się z hierarchicznym podporządkowaniem, a nawet drżeć o życie, lecz żadna z nich nigdy nie straci nadziei na lepszą przyszłość.

Jako najmłodsza z pokolenia, Jung Chang, zawarła w „Dzikich łabędziach” kwintesencję chińskich przemian, jakim podlegał jej kraj od schyłku cesarstwa aż do 1978 r., kiedy to już jako studentka w wieku 26 lat (po okresie odwilży i otwarcia się Państwa Środka na świat) wyjechała na stypendium językowe do Londynu.

Właściwą opowieść autorka poprzedziła drzewem genealogicznym swojej rodziny (co jest szczególnie przydatne choćby ze względu na specyfikę chińskich imion, z którymi nie jesteśmy osłuchani, więc poręczniej jest posługiwać się w razie potrzeby wygodną ściągawką). Mamy też krótką linię chronologiczną w rozbiciu na dwie płaszczyzny: pierwsza odnosi się do istotniejszych wydarzeń rodzinnych, a druga paralelnie wskazuje kamienie milowe wydarzeń w kraju, czyli skala mikro zestawiona została ze skalą makro. I wreszcie do naszej dyspozycji jest mapka Chin z naniesionymi miastami i rejonami, do których nawiązuje opowieść.

W historię „Dzikich łabędzi” wkraczamy dużymi krokami, lecz raczej z małymi stopami, bo babce – zgodnie z odwieczną chińską tradycją – krępowano stopy. Drobne uchodziły za dziewczęcy kapitał i dawały szansę na intratne zamążpójście. Nikt przy tym nie liczył się z bólem okaleczonej właścicielki (nierzadko wbrew woli jej samej), bo przecież prawdziwa chińska kobieta od dziecka wychowywana była w posłuszeństwie i chętna do poświęceń. Opowieść Chang usiana jest wieloma tradycjami, a jest ich szczególnie dużo w rozdziałach poświęconych babci.

W części, gdzie główną bohaterką zostaje matka, do głosu dochodzi potrzeba zmian społecznych, toczy się wojna z Japonią, a dodatkowo wewnętrzna walka o wpływy i finalnie o władzę między Kuomintangiem (dziś byśmy powiedzieli stronnictwem prawicowo-narodowym) a komunistami. Wówczas rodzą się ideały rewolucji społecznej ze szczytnymi hasłami powszechnej równości i pracy na rzecz sprawiedliwości klasowej, którym ślepo ulegną rodzice. W okresie, który z mojej perspektywy uważam za najciekawszy pod względem poznawczym, a mianowicie gdy główne światło skupia się na córce, komunizm wypacza się i przeradza w kampanię wielkiego skoku czy bestialskiej rewolucji kulturalnej, której celem było bezduszne wyeliminowanie wrogów klasowych, uczniów kapitalizmu, wrażych rewizjonistów.  Pragmatycznych sformułowań nie brakowało, bo nieomylny i boski wódz Mao był niezwykle kreatywny w terminologii. Zresztą nie tylko nomenklatura była jego pasją, choć ta akurat doskonale służyła mu do realizacji demonicznych zamiarów. Komunizm wpełza niczym padalec w każdą dziedzinę życia Chińczyków. Obdziela stanowiska, reglamentuje żywność, reguluje ilość kontaktów między małżonkami, a nawet określa kolor myśli, marzeń i snów.

Oboje rodzice autorki zostali komunistami, zwłaszcza ojciec był nieprzejednany w swoich komunistycznych zasadach. Oboje należeli do partii. Oboje też zajmowali prominentne stanowiska urzędnicze. Do czasu, zanim popadli w niełaskę reżimu, wiedli uprzywilejowany żywot wśród równych, choć oni akurat (ze względu na swe zasługi dla ojczyzny) byli równiejsi. Z tego tytułu przysługiwało im mieszkanie służbowe, darmowa służba zdrowia, a dzieciom lepsze szkoły. Opisując historię rodziny, Chang odsłania oblicze Chin z tamtych czasów. Pokazuje nie tylko, co się działo, lecz także tłumaczy przyczyny i konsekwencje poczynań machiny politycznej. Patrzy na wydarzenia jako prawdziwy uczestnik zmian, których sama doświadczyła, zarówno jako członek Czerwonej Gwardii, do której będąc nastolatką tak pragnęła się dostać, jak również jako uczestniczka wiejskich obozów, w których odbywała reedukację za nieprawomyślne postępowanie.

Ogromnie interesujący jest obraz Chin ze szczegółami życia, szczególnie wstrząsające są opisy wydarzeń  w okresie poprzedzającym wielki głód czy wyniszczającej rewolucji kulturalnej. Zwykle mamy ogólną wiedzę na temat wydarzeń z tego okresu, tu Chang wypełnia ją realnymi szczegółami, drastycznymi realiami, twarzami konkretnych osób. Nawet jeśli można przypuszczać, że niektóre fragmenty mogły zostać przez autorkę, zwłaszcza dotyczące działalności partyjnej rodziców, ukazane w łagodniejszym świetle, to nie zmienia to faktu, że „Dzikie łabędzie” pokazują bogaty przekrój panujących stosunków z tamtego okresu od ułomnej mentalności społecznej zaczynając, a na pokrętnym charakterze władzy kończąc.

Chang przedstawia zmiany zachodzące tak w rodzinie, w lokalnych społecznościach, jak w wymiarze całego kraju. Denuncjacje, terror, tortury, obozy pracy zmieniały przyjaciół we wrogów, a dawni wrogowie stawali się zapiekłymi prześladowcami. Wszyscy z Changów doświadczyli trucizny opresyjnego reżimu, jednak nie wszyscy doczekali rehabilitacji. Wszakże wypalone rozżarzonym żelazem rany i przeżyta trauma, która doprowadziła do skrajnego wyczerpania, spowodowały, że wiara w system mający zapewnić raj na ziemi, powoli zaczynała przesiąkać wątpliwościami. Zaczynała się cicha ewolucja poglądowa. Bo to przecież na razie tylko odwilż, a jeszcze nie rewolucja, by o prawach i wolnościach można było głośno mówić czy nawet krzyczeć.

„Dzikie łabędzie” Jung Chang to opowieść, którą czyta się z zapartym tchem tyleż z niedowierzaniem, co z przerażeniem. Z perspektywy czasu wydaje się paradoksalnie zadziwiająco prawdziwa i nierealnie niemożliwa. Można się na niej uczyć historii, studiować socjologię, pogłębiać wiedzę z doktryn politycznych i wreszcie wyciągnąć konkluzję ku przestrodze.

„Dzikie łabędzie” Jung Chang ukazały się pod auspicjami wydawnictwa PRIMA. Za polecenie świetnej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. 



18/07/2022

Radosław Lewandowski "Australijskie piekło"

Okładka książki Radosława Lewandowskiego pt. "Australijskie piekło" z galeonem na pierwszym planie
Radosław Lewandowski 
"Australijskie piekło" 

Na „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego skusiło mnie tło historyczne jego powieści. I choć jestem miłośniczką dziejów dawnych, to akurat nie tę cechę uważam za największy atut książki.

„Australijskie piekło” opowiada o wyprawie Batavii, statku należącego do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który na przełomie lat 1628/1629 wyruszył w swój dziewiczy rejs na Jawę. Niestety nigdy tam nie przybił, ponieważ w wyniku knowań niektórych członków załogi zboczył z kursu i tak nieszczęśliwie osiadł na rafie niedaleko zachodnich wybrzeży Australii, że w niedługim czasie zatonął, a wraz z nim jego drogocenny ładunek. Duża część załogi i pasażerów, w tym kobiety i dzieci, ewakuowała się na pobliskie wyspy. Inna część, po bezowocnych poszukiwaniach na archipelagu wody pitnej, zdecydowała się popłynąć na szalupie ratunkowej po pomoc. Zanim jednak dotarli do cywilizacji i wrócili ze wsparciem, wśród rozbitków na wyspie na czoło wysunął się samozwańczy watażka, skrzyknął podległą mu bandę i obwołał się admirałem, a następnie terroryzował i niewolił pozostałych przy życiu, wszelkie objawy nawet drobnego nieposłuszeństwa karząc śmiercią. Niewielu udało się przetrwać. Chyba żadna wyobraźnia nie jest w stanie wymyślić tego, czym uczestników wyprawy zszokowało życie. Tak można by podsumować całość wydarzeń. Niestety, podróż do Nowego Świata, zamiast okazać się bajką, przyniosła ze sobą ohydę dobrze sprawdzoną już na Starym Kontynencie.

Może zacznę od plusów. Radosław Lewandowski ma świetne wyczucie słowa. Jego bohaterowie posługują się soczystym językiem, miejscami stylizowanym na starszy, ale jakby wyłożonym współczesną podszewką, a szorstkie męskie rozmowy poprzerastane są marynarskimi epitetami. Niech „obwisłe cycki meduz” posłużą tu za drobny przykład. Całość jednak nie przybiera wulgarnego wydźwięku, a wręcz przeciwnie jest energicznie krzepka i wpisuje się w potrzebę chwili. Nie brak też chwytliwych wywodów na temat religii i choć to zaledwie XVII w. Lewandowski pozwolił spojrzeć swoim bohaterom na wiele kwestii dotyczących wiary w zadziwiająco aktualny sposób.

Nie inaczej dzieje się z opisami. Zarówno batalistyczne oblężenie Grolle, jak i bitwa morska z hiszpańskim galeonem, a także międzywyspiarskie potyczki wypadają bardzo naturalnie kompozycyjnie. Wydarzenia widzimy nad wyraz dokładnie, dudnią huki wystrzałów, zapach duszącego prochu drażni nam nozdrza i niemal uchylamy się od razów, które za chwilę spadną na naszą głowę, o ile w porę nie zareagujemy. Na lądzie czy na oceanie Lewandowski potrafi dać odpór wrogowi w sposób zdecydowany i plastyczny.

Ponadto „Australijskiemu piekłu” Lewandowski nie poskąpił ilości wydarzeń, czytelnik nie będzie mógł więc narzekać na mnogość scen, tym bardziej że autor upodobał sobie czynami, a nie słowami charakteryzować swoich bohaterów. Tych też tu nie brakuje. Momentami niemal prawie się w nich gubiłam. Żaden z głównych uczestników wyprawy charakterologicznie nie wypada blado. Mogą to być typki spod ciemnej gwiazdy, mogą nie wzbudzać sympatii, a szaleństwo niektórych odstraszać, ale braku wyrazistości nie można im zarzucić.

Oprawa graficzna również zasługuje na pochwałę. Stylizowana mapa z trasą rejsu, czcionka o lekko kaligraficznym kroju jakby tyle co wyszła spod gęsiego pióra oraz delikatna apla z przebijającymi się fragmentami kartografii rozbudzają wyobraźnię, zanim jeszcze zdążymy zatopić się w narrację na dobre.

Do czego więc się doczepię? A no, po pierwsze do tego tła historycznego, które mnie skusiło. Niby jest, ale liczyłam na więcej. Samo uplasowanie akcji w przeszłości i oparcie powieści na prawdziwym wydarzeniu historycznym, to nieco za mało bym mogła powiedzieć, że mój apetyt na dziejowe detale zostanie zaspokojony. Wprawdzie Lewandowski dołożył na zakończenie rozdział o geopolityce, jednak to trochę tak jakby z sernika powyciągać rodzynki i jeść je osobno.

Druga rzecz, której mi było mało, to spoiwo. Jak wspominałam, Lewandowski nie poskąpił na ilości scen, na ilości bohaterów, wydarzeń też jest tu naprawdę sporo. Być może tak mocno skupił się na pierwszym planie, na tym, co najważniejsze, że nieco mniej naświetlił osnowę? Nie umiałam dopatrzyć się między scenami wypełniacza, emocjonalnego spoiwa, porządnego podkładu intrygi i może przez to nie potrafiłam wychwycić napięcia, które powinno przecież ściskać mi żołądek wraz z rozwojem akcji.

Bohaterowie „Australijskiego piekła” to niewątpliwie postaci z krwi i kości, sprawiający wrażenie autentycznych. Jednak Lewandowski, dając im solidną cielesną obudowę, jednocześnie nie zajrzał im zbyt dokładnie pod skórę. Tylko czasami i tylko na chwilę majstruje w ich wnętrzu. Za mało mi było ich emocji i wewnętrznych przemyśleń. Gdy tylko autor zahaczał o ich świat duchowy, równie szybko zaraz robił krok wstecz. A myślę, że w tym obszarze Lewandowski miałby równie wiele istotnych kwestii do powiedzenia, jak w pozostałych. Toż dopiero mogłaby nas ogarnąć trwoga, gdybyśmy poznali myśli zdeprawowanego Kornelisza (pomyleńca, który obwołał się niepodzielnym władcą wyspy  i  uosabia XVII-wieczną wersję psychopaty terrorysty).

Mimo pewnego niedosytu podczas lektury mogę chyba podsumować, że Radosław Lewandowski podjął wyzwanie stworzenia z „Australijskiego piekła” swoistego marynistycznego widowiska. Na sztormową próbę wystawił w nim nie tyle statek (zatopione kufry ze złotem i inne cenne precjoza warte były fortunę), co przede wszystkim samych bohaterów, którzy w diabelskiej wyprawie stracili umiar, cześć, honor, a inni nawet życie. Los sobie bezceremonialnie zakpił z ich wyobrażeń o sobie, a każąc im poświęcić szczytne ideały, nie dał nic na osłodę, bo przecież wybór między złym a gorszym to z założenia alternatywa tragiczna.

Jako ciekawostkę powiem jeszcze, że „Australijskie piekło” Radosława Lewandowskiego zdobyło główną nagrodę w piątej edycji konkursu literackiego „Brakująca Litera”.



 

11/07/2022

Dan Brown "Angels and Demons"/"Anioły i demony"

"Angels and Demons"/"Anioły i demony" Dana Browna z logo "Czytam duszkiem"
Dan Brown "Angels and Demons"/
"Anioły i demony"

Po sensację sięgam raczej rzadko. Może dlatego, że mam jej wystarczająco dużo wokół siebie? Tym razem postawiłam na rzecz już względnie znaną i autora także raczej rozpoznawalnego, bo jego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy. Wydawałoby się, że to sprawdzony produkt. Czy więc miliony ludzi mogą się mylić w ocenie? Mogą, bo mnie powieść nie zachwyciła. Nieczęsto też stwierdzam, że film przypadł mi do gustu bardziej niż książka. Ale po kolei.

               Co przeczytałam? „Angels and Demons” Dana Browna, czyli "Anioły i demony”, bo czytałam w oryginale. To pierwszy tom cyklu z Robertem Langdonem w roli głównej. Kolejne to „Kod Leonarda da Vinci”, „Zaginiony symbol”, „Inferno” i wreszcie „Początek”. Mimo rozczarowania sięgnę jeszcze po drugą część, by zweryfikować swoją opinię. Jeśli też mnie nie ujmie, to następne sobie odpuszczę. Wolę spędzić czas w towarzystwie literatury, która wywołuje u mnie głębsze emocje. Nie znaczy to, że książka nie ma swoich atutów, bo ma, ale… ale może moment był nie ten, może miejsce nie takie albo może zwyczajnie zupa była za słona?

               Krótkie, ale naprawdę krótkie wprowadzenie do fabuły, bo zapewne większość z Was zetknęła się z „Aniołami i demonami” już wcześniej. Ja najpierw natrafiłam na film. Uważam, że mimo iż ekranizacja sporo odbiega od fabuły, to jednak dzięki wartkiemu scenariuszowi i usunięciu pewnych (jak dla mnie) nazbyt futurystycznych wątków (bo ja z tych, co twardo stąpają po ziemi) ma nad książką przewagę. W powieści bardzo dłużył mi się początek i zakończenie. Na siłę naciągane, by sztucznie podbić napięcie. Środek przebiega względnie równo, natomiast wprowadzenie, a zwłaszcza finał dość mnie zmęczył. Znudzona odliczałam kartki, ile jeszcze do ostatniej strony.

               Robert Langdon jest profesorem historii na Uniwersytecie Harvarda, szczególnie interesuje go interpretacja symboli. Pewnej nocy, gdy nie może spać, otrzymuje zagadkowy telefon, a następnie fax z materiałami, z których wynika, że zostało popełnione morderstwo, a z pozostawionych śladów wynika, że sprawca jest iluminatem, członkiem tyleż tajnej co niedziałającej już sekty, która za swojego głównego wroga obrała sobie Kościół katolicki. Langdon skuszony możliwością zgłębienia tematu ciekawego dla niego z historycznego punktu widzenia, leci do Genewy, do CERN – instytutu naukowo-badawczego, a następnie z równie uroczą, co inteligentną naukowczynią, Vittorią Vetrą, do Rzymu, a dokładniej do Watykanu, bo tam prowadzą znaki. Znaki nie tylko zabójstwa, lecz – o czym Langdon dowie się mimochodem później – także kradzieży niezwykle niebezpiecznej próbki antymaterii, która ma być bardziej niszczycielska od samej energii nuklearnej, a którą w tajemnicy przed światem stworzył ojciec Vittorii. Tak oto zaczynają się piętrzyć przeszkody, kolejne niewiadome, zagadki.

               Mogę chyba powiedzieć, że Brown w „Aniołach i demonach” teorię spisku opanował do perfekcji, a współczesne społeczeństwa wydają się łaknąć rozrywki wynikającej z konspiracyjnych knowań. Przyznam również, że autor ciekawie przedstawił, z jaką łatwością można wpaść w pułapkę manipulacji i szachrajstwa, zwłaszcza tłum skłonny jest do uznawania za cud zjawisk, których nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć. 

                Atrakcyjne dla mnie wydawały się również miejsca, w których rozgrywa się akcja. Po pierwsze, Rzym ze swoimi miejscami rozpoznawczymi, jak np. Panteon czy bazylika Santa Maria del Poppo, które wszyscy znają choćby ze słyszenia, a niektórzy mieli okazję odwiedzić. Po drugie, Watykan. Tu z kolei odwiedzamy choćby bazylikę Św. Piotra z Kaplicą Sykstyńską. Możemy też pomyszkować po najbardziej tajnych archiwach. Ot, szybka wycieczka miejska. Intrygująca o tyle, że w krótkim czasie i na niewielkiej przestrzeni można być zarazem we Włoszech i w Watykanie. Zapomniałam jednak, że „Angels and Demons” to sensacja, a nie literatura piękna, nic dziwnego więc, że autor poświęca więcej czasu na odkrywanie niewiadomych i analizę odkryć niż na estetyczne detale.

               Nieco zawiedziona też byłam, gdy Brown, nawet jeśli wplatał w narrację wątki historyczne, to nie zawsze trzymał się faktów, nawet tych, które łatwo można zweryfikować. No, cóż, może taki urok tego autora? A może drobna manipulacja na potrzeby literackiej fikcji? A przy okazji kolejny dowód na to, jak łatwo ulec fałszywym sztuczkom.

            Momentami też zgrzytał mi sposób prowadzenia opowieści, nawet powiedziałabym, że był taki… amerykańsko-łopatologiczny i prosty w swoim przekazie. Jejku, zaraz zostanę posądzona o ksenofobię. Ale za to niektóre dialogi niczego sobie, zwłaszcza Langdon i Vetra stanowili dobrany intelektualnie duet.

               Ponadto nie bardzo potrafiłam wyczuć napięcie. Być może dlatego, że większość scen uważam za niepotrzebnie przeciągnięte, nazbyt rozdmuchane. Do pewnego momentu utrzymywałam uwagę, interesowało mnie, co wydarzy się dalej, a potem skupiałam się tylko na dotarciu do zamknięcia sceny. W tym przypadku raczej skłonna bym była przepisać autorowi receptę w formie „mniej znaczy lepiej”.

               Krótko mówiąc, po „Aniołach i demonach” literackiej mięty do Dana Browna nie poczułam, ale jak wspomniałam, dam mu jeszcze ostatnią szansę i sięgnę po kolejny tom cyklu. Jeśli i tym razem powtórzą się moje odczucia, będzie to oznaczało, że estetycznie nam nie po drodze.

          I jeszcze wzmianka dla tych, którzy chcieliby spróbować swoich językowych sił i zmierzyć się z oryginałem. „Angels and Demons” mogą być ćwiczebną wprawką już dla osób z poziomu intermediate, które chcą podszlifować swój English, lecz nie w wersji British a American.

Książka „Angels and Demons” Dana Browna ukazała się nakładem Corgi Books. 




08/07/2022

Doris Lessing "The Grass Is Singing"/"Trawa śpiewa"

"Trawa śpiewa" Doris Lessing z logo "Czytam duszkiem"
Doris Lessing "The Grass Is Singing"/
"Trawa śpiewa"

Jakiś czas temu czytałam “Lato przed zmierzchem” Doris Lessing i tak mnie ujął styl opowieści, że postanowiłam sięgnąć po kolejną autorstwa noblistki. Kolejna okazała się w rzeczywistości pierwszą, bo „The Grass Is Singing” to debiut literacki Brytyjki. Trochę więc pokrętnie zaznajamiałam się z twórczością Lessing. A już gdy tylko dowiedziałam się, że biblioteka dysponuje tekstem oryginalnym, czyli w języku angielskim, aż się oblizałam. Zaiste moje maniery czasami mnie samą napawają ogromnym zdziwieniem. Następna lektura to będzie… kurs ogłady, hihihi…

               Akcja „The Grass Is Singing” rozgrywa się na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku w dawnej Rodezji (obecnie Zimbabwe). Bohaterką jest ok. 30 letnia biała kobieta (kolor skóry ma tu znaczenie), która niejako wbrew własnym wyobrażeniom o sobie samej i pod wpływem opinii innych na swój temat wychodzi za mąż za ledwie poznanego ubogiego farmera (też biały). Ona przyzwyczajona do wygód miasta, on wpatrzony w farmę, która jest wprawdzie zadłużonym, lecz jego oczkiem w głowie. Oboje nie przystają do siebie pod żadnym względem. Inne mentalności, inne charaktery, inne oczekiwania. Po kilku latach jałowego małżeństwa Mary zostaje znaleziona martwa w swoim domu, a do morderstwa przyznaje się czarnoskóry Moses (kolor skóry znowu ma znaczenie). Opowieść rozpoczyna się od krótkiego komunikatu prasowego dotyczącego zdarzenia. Z jego treści wiem, kto zabił, kogo, kiedy i z jakich powodów. Mogłoby się więc wydawać, że skoro kryminalne okoliczności są znane, czytelnik zostanie pozbawiony całej tajemniczej otoczki związanej z wyjaśnieniem sprawy. Nic bardziej mylnego, bo Lessing potrafi mistrzowsko wydobywać na światło dzienne drobiazgi, minisceny, gesty, półsłowa – niby nieistotne, lecz o ogromnym ładunku psychologicznym. Czy w kontekście kryminalnym okażą się okolicznościami łagodzącymi czy obciążającymi? O tym dziennikarz milczy.

        Afryka w „The Grass Is Singing” nie jest przepełniona serdecznymi wspomnieniami i melancholią do orientalnego kontynentu, jak to się choćby dało odczuć w „Pożegnaniu z Afryką” Karen Blixen. Założę się, że wielu z nas do farmy u stóp gór Ngong wybrałoby się bez dłuższego zastanawiania nawet dziś, natomiast krajobrazy malowane przez Lessing, choć zachwycająco piękne, będąc opatrzone duszną atmosferą i chorobliwie falującymi nastrojami głównej bohaterki, nie wydają się już tak gościnne. Afryka Lessing jest bowiem przesiąknięta odpychającymi kontrastami i niezrozumiałym zmaganiem się z niebezpieczeństwem występującym pod różnymi postaciami. Jego źródło stanowi już sama przestrzeń: wokół pola uprawne, cienie falujących drzew, upał zalegający nad równinami. Dodatkowo powracające poczucie rozdarcia między wewnętrznym „ja” bohaterki a obrazem, jak postrzegają ją inni, potęguje nieodparte wrażenie dysharmonii. I wreszcie impuls zapalny stanowi kumulujące się napięcie między białymi i czarnymi. Świadomie używam stygmatyzujących sformułowań, bo jednym z wątków rodezyjskiej powieści jest rasizm w najczystszej postaci. Lessing ukazuje stosunki między farmerami, tymi zawsze są biali Afrykanerzy, a czarnymi vel czarnuchami (pejoratywnych sformułowań pod adresem tubylców nie brakuje, wszak sama Lessing wzrastała w Rodezji, więc z pewnością niejedno słyszała i widziała), dziś byśmy powiedzieli rdzennymi mieszkańcami. Lessing jak najbardziej świadomie decyduje się na język, którym bohaterowie od lat przesiąkali, sami zupełnie nie zdając sobie sprawy z narzędzia, jakim się posługują do wyrażania pogardy dla drugiego osobnika. W ich mniemaniu bowiem Murzyn (sic!) przecież nie może się równać rasie panów. Zresztą myśl o równi praw wydaje się Mary tak obrazoburcza, że aż przyprawia ją o mdłości. Autorka świetnie oddaje obłudny światopogląd „istot lepszego gatunku”, które przybyły na obcy sobie kontynent, by eksploatować mieszkańców, ziemię i jej zasoby dla własnych korzyści, w tym przede wszystkim dla materialnego bogactwa. Mówiąc wprost, przygnała ich tu chciwa wizja zysków. Natomiast przed lokalnymi mieszkańcami, którzy w XX w. (sic!) ciągle jeszcze są sprzedawani jak rzecz od farmera do farmera i traktowani jak zwierzęta (takim językiem posługują się biali wobec nich), próbują kreować obraz białego człowieka, który potrafi pracować dla samej idei, podczas gdy „leniwy Murzyn” oczekuje zapłaty, co przecież z założenia jest nie do pomyślenia, by istota ledwie dorównująca zwierzęciu domagała się własnego kąta dla założenia rodziny i pielęgnowania intymnych chwil. Takich scen rozsianych w „The Grass Is Singing” jest zresztą więcej. Niby drobne, niby nie posuwają narracji, a jednak smagają niczym biczem i rzucają mnóstwo światła na zatęchłą koncepcję białej supremacji.

Tak się zagalopowałam o relacjach społecznych, że właściwie główna bohaterka zeszła mi na dalszy plan, a to przecież ona jest, jeśli nie siłą napędową powieści, to przynajmniej źródłem następujących po sobie wydarzeń. Patrząc na Mary, nie można nie zadać sobie pytania, czy człowiek jest produktem okoliczności, czy może własnych decyzji. Tertium non datur. Ale czytając Lessing, nie da się również jednoznacznie rozstrzygnąć, gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy. Lessing jest doskonałą obserwatorką, równie świetną analityczką, jednakże ocenę i wyciąganie wniosków przerzuca na czytelnika.

Gdybym miała podsumować jej powieść jednym słowem, odpowiedź zawarłabym w jednym wyrazie – konflikt. Konflikt na wielu płaszczyznach, w odmiennych konfiguracjach i na różnych etapach życia. Mała Mary dorasta w rodzinie, w której miłość już dawno wygasła. Ojciec pijak, matka szarpiąca się o przetrwanie. Zafiksowany w pamięci obraz rodzinnego domu będzie dla niej przestrogą, by nie powielać błędów rodziców. Cóż, kiedy to nie uchroni dorosłej Mary przed katastrofą. Idąc własną drogą, wydaje jej się, że słuszną, brutalnie dowiaduje się, że otoczenie patrzy na nią i jej przyszłość inaczej niż ona sama. I tu następuje punkt zwrotny, który niczym mechanizm spustowy wywoła bezpośrednie i pośrednie konsekwencje. Mary bowiem próbując sprostać oczekiwaniom innych, zagubi się we własnych pragnieniach. Zagubi się w nich do tego stopnia, że gdy jeden jedyny raz spróbuje naprawić błąd pierworodny, w efekcie zamiast zbliżyć się do osiągnięcia celu, wyzwolić ze świata, który ją osacza, zatraci siebie bez możliwości ocalenia. Smutne, ale Mary przegra podwójnie, bo zarówno z własną wizją na siebie samą, jak i w starciu z obcym wyobrażeniem.

Lessing fantastycznie oddaje stany duchowe bohaterki, ich odcienie, zmiany, pęknięcia, od drobnych drgnień, rozterek i niepewności począwszy aż do niemal obsesyjnych stanów nachodzących ją nieustannie strachów, lęków, niespełnionych pragnień, duszących wizji, a na osaczającej ją długodystansowej samotności kończąc. Lessing nie przepuści żadnemu szczegółowi i nigdy nie powtórzy się podobny opis. Im bardziej Mary obezwładnia jej własna bezsilność, apatia i złość, tym bardziej czytelnika zniewala pełnia wyłaniającego się portretu, który także w wymiarze ogólnym zasadza się na kontraście: zmienność umysłu Mary w kontrze do niezmienności afrykańskiej przyrody. Wielokrotność odbić i bogactwo powstałych w ten sposób myśli, odczuć, wrażeń powodują, że niczym w Euklidesowej geometrii obraz wielokrotnie odbity i przekształcany pozostaje, o zgrozo, bezwzględnie ten sam, choć już nie taki sam. 

Mój krótki rys o „The Grass Is Singing” Doris Lessing w żadnym razie nie wyczerpuje dostatku tematyki, choćby przez to, że pominęłam kwestię sytuacji kobiet. Daje jedynie krótki i wybiórczy wgląd w niektóre zagadnienia. Mam nadzieję jednak, że okaże się dla Was wystarczający, by podjąć się wyprawy do dawnej Rodezji i być gotowym, by zaryzykować próbę dialogu z Lessing, po lekturze której w myślach wciąż pozostaje więcej pytań niż odpowiedzi.

„The Grass Is Singing” Doris Lessing czytałam w oryginale, nie znam więc polskiego przekładu. „The Grass Is Singing” ukazało się w 1950 r., natomiast polskie tłumaczenie pod tytułem „Trawa śpiewa” – o ile wiem – dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ciekawam, jak bardzo pierwszy i współczesny przekład mogłyby się różnić od siebie choćby pod względem podejścia do zagadnienia nazewnictwa rdzennych mieszkańców Afryki. Ot, taka mała zagadka.

Co dodatkowo istotne, autorka nie posługuje się skomplikowanym językiem, a jej konstrukcje stylistyczne nie stanowią wielopiętrowych rusztowań. To jeden z wyróżników pisarskich Lessing. Znajomość języka angielskiego na poziomie średniozaawansowanym spokojnie wystarczy, by podelektować się książką, zrozumieć ją i poczuć jej klimat. A poza tym jaka to radość, gdy uświadomicie sobie, że czytacie powieść nie tylko w oryginale, lecz na dodatek dzieło noblistki. Brawa dla Was!