28/12/2021

Harlan Coben "W głębi lasu" z Wydawnictwa Albatros

Na czytniku elektronicznym wyświetlono stronę tytułową książki Harlana Cobena "W głębi lasu". Na górze umieszczono logo "Czytam duszkiem".
Harlan Coben 
"W głębi lasu"/
Wydawnictwo Albatros

Nie miałam pod ręką nic do czytania. Stop. Właściwie to miałam, ale nie bardzo sama wiedziałam, na co mam ochotę. Po długim kręceniu nosem i po żmudnych przebieraniach w przepastnych elektronicznych zasobach wybór padł na Harlana Cobena w „Głębi lasu”. Gdzieś kołatało mi się w głowie to nazwisko, że popularne, że związane z sensacją, kryminałem, thrillerem czy czymś w tym rodzaju. Prawie. A prawie jednak robi różnicę.

            Fabuła. Do Paula Copelanda, prokuratora okręgowego w Newark, trafia policja, która znalazła zwłoki mężczyzny. Po przeszukaniu denata okazuje się, że trop prowadzi właśnie do prokuratora. Co więcej, zamordowanym ma być uznany 20 lat za zmarłego kolega Paula, tak oto sprawa dotyka bolesnych wspomnień związanych z obozem dla młodzieży, podczas którego zostało zamordowanych 2 nastolatków, a 2 pozostałych uznano za zaginionych, bo nigdy nie odnaleziono ich ciał. Jedną z zaginionych osób była siostra Paula. Mężczyzna zaczyna przypuszczać, że skoro po takim czasie odnalazł się jeden z zaginionych, może i jego siostra żyje. Z przeszłością splata się teraźniejszość – prestiżowa sprawa o gwałt, jaką prowadzi prokurator. Oskarżonymi są nienagannie wychowani studenci z zamożnych domów, pokrzywdzoną dziewczyna, która eufemistycznie mówiąc, parała się tańcem egzotycznym, czyli prostytucją, i już parę razy zadarła z prawem.

            Ponieważ Coben postawił sobie za cel zazębić kilka wątków, co akurat uważam za ciekawe, dłuższą chwilę trwa wprowadzenie czytelnika w ich szczegóły. Pojawi się też kilka spraw pobocznych, które po pierwsze mają na celu nieco zbić z tropu śledczego, po drugie odłożyć w czasie sprawy najistotniejsze, a po trzecie wprowadzić kilka elementów pomocniczych, służących wyjaśnieniu ludzkich zachowań. Sam Copeland wydaje się być pociągającym bohaterem, blisko czterdziestoletni wdowiec z dzieckiem, dobrze sytuowany, ubiegający się nawet o fotel kongresmena i na dodatek błyskotliwie inteligentny. O jego aparycji niewiele wiadomo, ale tyle chyba wystarczy, by czytelniczki (jeśli nie wszystkie, to przynajmniej duża ich część) zaszczyciły go przychylnym spojrzeniem. Pan prokurator nie jednego przestępcę skazał, nie jedno kłamstwo słyszał, by umieć odsiać ziarno od plew. Do kwestii praworządności ma niemal ortodoksyjne podejście, a życie pokaże mu, że może pewne poglądy będzie musiał zrewidować.

            I to właściwie koniec pozytywów, które miałabym do powiedzenia na temat „W głębi lasu” Cobena. Niezwykle przeszkadzał mi język, jakim napisana jest książka. Miałam wrażenie, że tłumacz nie skupił się należycie na swoim zadaniu. Niektóre fragmenty zwyczajnie zgrzytały mi w uszach. Dosłowne kalki z angielskiego niestety nie zawsze dobrze brzmią w innych językach. Konstrukcje szorowały po papierze i wybijały mnie z rytmu historii. Tyle pod adresem tłumacza.

        Drugi mankament nie dotyczy już tłumacza, a samego autora lub dokładniej mówiąc sposobu prowadzenia przez niego dialogów. Odnosiłam wrażenie, że Coben przeciągał rozmowy na siłę, bohaterowie powtarzali frazy, czasami dyskusje nie wnosiły nic nowego do treści, ale absorbowały czytelnika i odsuwały w czasie rozwiązanie zagadki. Ponadto, co było szczególnie widoczne w wypowiedziach głównego bohatera, Coben tak bardzo starał się wystylizować go na inteligentnego i bystrego prokuratora, że wydawało mi się, że niektóre sprzeczki z prokuratorem w roli głównej, mają służyć tylko ukazaniu jego wysokich lotów brawury intelektualnej. Nie przypadły mi też do gustu filozoficzno-psychologiczne wynurzenia pana prokuratora. Na tle całości wypadały – w moim przekonaniu – nieco sztucznie.

            W sumie „W głębi lasu” Harlana Cobena szczególnie mnie nie ujęło, choć generalnie pomysł na kryminał wraz z połączeniem wątków uważam za udany, jednak język i stylistyka istotnie obniżają moją ocenę na temat książki. Możliwe, że na całokształt oceny mogło mieć wpływ również moje początkowe niezdecydowanie, jakiej atrakcji literackiej szukam. Przeczytać przeczytałam, ale szału nie ma.

„W głębi lasu” Harlana Cobena ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros.      

 




27/12/2021

Sławomir Koper "Królowe salonów II RP" z Wydawnictwa Czerwone i Czarne sp. z o.o. S.K.A.

 

Okładka książki "Królowe salonów II RP" Sławomira Kopra, na której zamieszczono logo "Czytam duszkiem"
Sławomir Koper "Królowe
salonów II RP"/Wydawnictwo 
Czerwone i Czarne

W głównych rolach „Królowych salonów II RP” Sławomira Kopra występują:

1.      👉 Apolonia Chałupiec vel Pola Negri,

2.      👉 Tamara Łempicka,

3.     👉  Lucyna Messal,

4.      👉 Olga Boznańska,

5.      👉 Kazimiera Iłłakowiczówna,

6.      👉 Halina Konopacka.

Dobrze, że nie muszę pań sytuować na podium, bo miałabym problem. Każda z gwiazd świeci bowiem własnym blaskiem, ma ogromne atuty i przede wszystkim reprezentuje inne dyscypliny. Pola Negri – światowa sława kina niemego. Tamara Łempicka – skandalistka, malarka. Lucyna Messal – kapryśna diwa operetki. Olga Boznańska – ekscentryczna malarka. O, akurat Łempicka i Boznańska mogłyby ze sobą porywalizować, ale już może nie fatygujmy pań. Kazimiera Iłłakowiczówna – kąśliwa pisarka i last but not least Halina Konopacka – mistrzyni olimpijska w rzucie dyskiem.

            Sławomir Koper nie ukrywa swojej fascynacji okresem międzywojennym, to zresztą da się wyczuć czytając „Królowe salonów II RP”. Czasami nawet zastanawiałam się, co bardziej przebija spoza wersów? Jego historyczne zamiłowania czy może niemal ojcowska wyrozumiałość w stosunku do bohaterek, które przecież aniołami nie są i zdarza im się zaliczyć wpadkę albo nawet mocno przekroczyć akceptowalne normy, zwłaszcza towarzyskie. Tak czy inaczej, jego książka to czyste zaprzeczenie teorii, iż królowa jest tylko jedna. W tym przypadku przecież jest ich aż sześć! Jak je Koper przedstawia? Otóż różnie, od konkretów po możliwe hipotezy, od szczegółów do ogółów. Każdą z nich traktuje z należną jej rewerencją i poświęca swą uwagę. Ja wszakże nie ukrywam, że mimo iż będąc w otoczeniu tak znamienitych sław, to jednak czasami towarzyszył mi pewien niedosyt, ale mam wrażenie, że to zamierzony zabieg pisarski, ponieważ w zamyśle autora naszkicowane portrety mają być zaproszeniem, czymś w rodzaju biletu wstępu do następnego spotkania. Od nas samych już tylko zależy, czy na przyszłą schadzkę wybierzemy się kolejno z każdą z dam, czy tylko z niektórymi. Nie jest to w żadnym razie zarzut pod adresem Kopra, przeciwnie uznaję takie podejście autora za słuszne i jak najbardziej proczytelnicze. To jakby próbka przed poważniejszym występem. Mnie w każdym razie każda z kobiet na tyle zainteresowała, że z przyjemnością przyjrzę się im w przyszłości, bo biografie lubię i to nawet bardzo.

Ponadto Koper ma wypracowany styl i umiejętność selekcjonowania wiedzy. Obie te połączone zalety powodują, że „Królowe salonów II RP” naprawdę dobrze się czyta. Nie musimy przedzierać się przez skumulowany katalog dat, nawet bym podszepnęła autorowi, że z mojego punktu widzenia mogłoby ich być nieco więcej, ale to już każdy czytelnik oceni indywidualnie. Suche fakty ubiera w przyjazną formę, dosypując czasami kilka własnych dygresji. Gdy opisuje sferę prywatną, ma się wrażenie, że autor przedstawia bohaterki jak dobre znajome (lub jak wcześniej wspomniałam pobłażliwy tatko), dlatego zdradzając pozaprotokolarne szczegóły z ich życia, robi to z klasą, by ani one same, ani czytelnicy nie musieli się nadto czerwienić. Co dodatkowo może ująć odbiorcę, to częste odniesienia do współczesnych realiów, zwłaszcza porównania w zakresie wynagrodzeń, by uzmysłowić nam adekwatną miarę i rozmiar finansowego splendoru, jaki w związku z tym spływał na konta tychże znakomitości.

Podsumowując, „Królowe salonów II RP” Sławomira Kopra nie klasyfikuję do kategorii biografii sensu stricto, a raczej jako pewien zarys postaci, w tym epoki, w jakiej przyszło im żyć i tworzyć, pewien impuls do bliższej znajomości. Ten szkic jest na tyle kompletny, by móc zbudować sobie pewien obraz prezentowanych VIPów, a jednocześnie na tyle fragmentaryczny, by zaintrygować do poznawania dalszych szczegółów, które na tym etapie znajomości pozostają nieuchwytne.

         „Królowe salonów II RP” Sławomira Kopra ukazały się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne sp. z o.o. S.K.A.           




23/12/2021

Doris Lessing "Lato przed zmierzchem" z Wydawnictwa W.A.B.

 

Doris Lessing
"Lato przed zmierzchem"/
Wydawnictwo W.A.B.

„Lato przed zmierzchem” Doris Lessing zaliczam do lektur typu ambrozja dla ducha. Po ich zakończeniu zostaje w głowie tyle myśli, tyle pytań, że właściwie nie jestem w stanie sięgnąć po następną książkę, dopóki nie przeżyję, nie przemyślę, nie przetrawię aktualnej. Bardzo lubię ten stan przedłużonego obcowania z literaturą, powracania do wybranych miejsc, wyszukiwania intrygujących stwierdzeń, upewniania się, jak rozumiem dany fragment. I choć „Lato przed zmierzchem” nie może pochwalić się szczególną akcją, to fascynuje niezwykłością treści.

            Kate Brown, mieszkanka Londynu, żona neurologa, matka czwórki dzieci, w maju podejmuje pracę jako tłumacz na konferencji. Właściwie robi to nieco pod wpływem impulsu, ponieważ mąż wyjeżdża do Stanów na wymianę kadrową i zabiera ze sobą córkę. Pozostałe, też już pełnoletnie, dzieci rozjeżdżają się w inne strony świata. Zapowiada się, że zjadą do domu około października. Kate, by wypełnić czymś pustkę, nawiązuje współpracę zawodową, podczas której los zagna ją aż do Konstantynopola, a tam podejmie decyzję, która zaprowadzi ją nieoczekiwanie do zakamarków ukrytych pragnień.

„Lato przed zmierzchem” to opowieść o dojrzałej kobiecie, która przez lata żyła dla kogoś, ale nie dla samej siebie. Była żoną i kochanką dla męża, była matką i opiekunką dla dzieci, wreszcie panią domu dla rodziny. Pod wpływem sytuacji uzmysławia sobie, że do tej pory żyła uzależniona od potrzeb innych, wg ich reguł i ich grafiku. Wycierała zasmarkane nosy, troszczyła się o rozbite kolana młodych, o podróże służbowe męża, organizowała życie innym, a obecnie pozostając sama, czuje się opuszczona, wyeksploatowana emocjonalnie z tego, co miała do zaoferowania. Ma wrażenie, jakby stała na skraju przepaści, znad której nie można się już cofnąć. Wprawdzie prolongowana młodość wspomagana strojami dobrej jakości, staranną fryzurą i makijażem powodują, że fizycznie wciąż może być atrakcyjna, ale też odkrywa lub może trafniej powiedzieć, że przychodzi jej się zmierzyć z faktem, iż odarta z maski i drogiego zewnętrznego opakowania staje się niewidzialna dla otoczenia. Jej czas jako kobiety przydatnej do wykonywania domowych zadań przemija. Próbując wyrwać się z dotychczasowego schematu, podąża za wolnością, lecz wtedy właśnie zdaje sobie sprawę, iż czuje się przestraszona. Można by wspomóc się parafrazą myśli Franza Kafki, że bohaterka „Lata przed zmierzchem” ma wrażenie, że jest spętana, a równocześnie towarzyszy jej inne uczucie, że po uwolnieniu z pęt jest jeszcze gorzej. To jak pułapka bez wyjścia.

Lessing pokazuje główną bohaterkę z zewnątrz, jakby Kate obserwowała, analizowała i dyskutowała z samą sobą swoje dotychczasowe życie. Przestrzeń narracyjna jest nieostra, rozmyta, nierealnie przemija obok, co uwypukla doniosłość wewnętrznych rozrachunków ze stanu bycia kobietą. Prowadząc czytelnika od pytania od pytania, od zdarzenia do zdarzenia, Lessing inspiruje go do zastanowienia się nad sensem obranej drogi życiowej. Podpowiada, zestawia obrazy, te jednak nadal nie dają jednoznacznej i ostrej odpowiedzi. Jedyny sensowny wniosek, który się wyłania, zdaje się wieść do stwierdzenia, że wszystko jest… nonsensem, a to, co przeżywamy w danej chwili, nie jest trwałe, bo wracając do wydarzeń z przeszłości, może się okazać, że z perspektywy ocenimy je inaczej niż wcześniej. Lessing każe bohaterce szukać odpowiedzi na pytania, jak przeżyć życie, a w efekcie sama nieustannie wije się wśród uników.

„Lato przed zmierzchem” Lessing to przede wszystkim powieść naszpikowana egzystencjalną polemiką na temat roli kobiety, która traci samą siebie, przybierając maskę żony, matki, kochanki, pracownicy. Autorka rozpatruje, na ile te role są prawdziwe, na ile ograniczające i w jakim zakresie pozwalają realizować indywidualne kobiece ja zepchnięte na drugi plan. Przy okazji Lessing próbuje również rozprawić się z kłamstewkami, tymi mniejszymi i większymi, które towarzyszą kobiecie w imię dobra rodziny. Całość składa się na pierwszorzędne studium emocji.

„Lato przed zmierzchem” Lessing to książka, można rzec, wiekowa, bo wydana jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale wciąż niezwykle aktualna i poruszająca, jeśli chodzi o treść. Mam wrażenie, że to chyba właśnie dzięki uniwersalizmowi zawartych w swoich książkach prawd i wątpliwości literatura noblistki cieszy się wciąż ogromnym powodzeniem, dlatego z pełną świadomością i odpowiedzialnością polecam Wam „Lato przed zmierzchem” Doris Lessing. Zdziwicie się, jak głęboko może posunąć się autor w zdystansowanej analizie kobiecości.

            Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „Lato przed zmierzchem” Doris Lessing ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.




22/12/2021

Karen Blixen "Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu" z Domu Wydawniczego REBIS

Wokół książki Karen Blixen "Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu" rozsypano muszelki morskie i położono jabłko.
Karen Blixen "Uczta Babette i inne 
opowieści o przeznaczeniu"/
Dom Wydawniczy "REBIS"

„Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu” Karen Blixen to nie pierwsza książka tej autorki, po którą sięgnęłam. Pewnie domyślacie się, że pierwszą było „Pożegnanie z Afryką”. I nie mylicie się. Najpierw, lata temu, obejrzałam film. Spodobał mi się i zaciekawił na tyle, że spotkanie z książką było tylko kwestią czasu. Gdy powstaje adaptacja filmowa na podstawie lub w oparciu o książkę, zwykle pojawiają się pytania, co lepsze: film czy książka. To pytanie rodem z tych, co było pierwsze: jajko czy kura. Nie ma na nie właściwej odpowiedzi, ale w moich rankingach „Pożegnanie z Afryką”, „Noce i dnie” czy „Nad Niemnem” zaliczam do tego typu ekranizacji, które są równie udane jak ich literacki pierwowzór.

            „Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu” Blixen to zbiór pięciu opowiadań, z których jedno, tytułowe i chyba najbardziej znane, również zostało zekranizowane. Motywem przewodnim tomu jest przeznaczenie… przeznaczenie, które wchodzi w drogę bohaterom, by powikłać im plany, by zmienić ich wybory, zakpić z nich, a nawet… Więcej nie zdradzę, powiem tylko tyle, że każda z opowieści ma swój niepowtarzalny klimat. Tak, to nie są opowiadania, to nie są baśnie czy bajki, a właśnie opowieści, których słucha się podczas długich ciemnych wieczorów, grzejąc się przy kominku (telewizor i radio należy wyłączyć). Koniecznie muszą być snute na głos, ponieważ tylko wówczas można w pełni odczuć ich oddziałującą na wyobraźnię moc. Mam wrażenie, że z takim też zamiarem pisała Blixen, abyśmy poddali się czarowi opowieści przekazywanej z ust do ust, niesionej przez wędrowców do kolejnych rodzin. To stanowi zarówno o ich ulotności, jak i o sile, z jaką zapadają w ludzkie serca. W każdej z historii znajdziecie również pierwiastek egzotyki, nutę niepokojącej tajemnicy połączonej z niepewnością oraz ich dwoje, jego i ją, którym los weryfikuje siłę uczucia między nimi.

            Blixen niczym baśniowa Szeherezada często przenosi się z zimnych skandynawskich regionów w miejsca, które z założenia mogą rozgrzewać ciekawość słuchaczy, jak np. kraje arabskie czy jeszcze bardziej odległy Orient. Maluje szczegółem, abyśmy mogli stworzyć sobie wyraźny obraz i dostrzec sceny jak prawdziwe. Nie, nie prowadzi nas od razu do celu, umiejętnie odwleka to, co nieuniknione. Czasami pomija drobiazgi, które nazbyt prędko pomogłoby nam odgadnąć fakty. Po co zdradzać zakończenie, nawet jeśli zdajemy się domyślać finału? Autorka pozwala płynąć historii na falach rozbudzonej wyobraźni. Bo być może Blixen nie tyle chodzi o opowieść samą w sobie, co o ukazanie jej niezwykłości, by została w pamięci, inspirowała do wewnętrznych przeżyć, a może nawet do wczuwania się w role uczestników.

            W żadnym razie nie rekomenduję czytać opowieści Blixen samodzielnie. W żadnym razie nie rekomenduję czytać opowieści Blixen bez przerw między jedną a drugą historią. W żadnym razie nie rekomenduję czytać opowieści Blixen w niewygodnym miejscu. Natomiast gorąco polecam znaleźć chętnego lektora, który przeczyta nam kojącym głosem jedną z opowieści lub jej fragment, podczas gdy my albo zanurzymy się wygodnie w fotelu, albo wyłożymy się leniwie na miękkiej sofie, przymkniemy oczy i będziemy swobodnie ekscytować się tym, co zacznie się wraz z tokiem historii wyłaniać w naszych myślach. Za chwilę poczujemy, jak nurt opowieści zacznie nas unosić, wtedy wystarczy tylko przekroczyć próg wyobraźni i miękko przenikniemy w świat opowiadanej historii. Już jesteśmy po drugiej stronie…

            „Uczta Babette i inne opowieści o przeznaczeniu” Karen Blixen ukazała się nakładem Domu Wydawniczego „REBIS”. 
 




21/12/2021

Zyta Rudzka "Tkanki miękkie" z Wydawnictwa W.A.B.

Gdy czytałam „Annę Kareninę”, byłam pod wrażeniem znajomości przez Tołstoja kobiecej psychiki. Gdy czytałam „Tkanki miękkie”, uderzyło mnie, z jaką obserwatorsko-literacką wprawą Rudzka oddaje męskie zachowania. Tołstoj miał do czynienia tylko z Anną, Rudzka wzięła na warsztat i ojca, i syna.

            Nie, w żadnym razie nie porównuję Rudzkiej do Tołstoja. To jedynie wolne skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy podczas lektury „Tkanek miękkich”. Z autorką jeszcze nie miałam okazji literacko powiedzieć sobie dzień dobry, ale początek znajomości przypadł mi do gustu.

           Stylistykę „Tkanek miękkich” chyba trudno pomylić z inną. Jest dość oryginalna. Zdania przemykające niczym wolne myśli. Szybkie przerzucanie wątków. Częsta zmiana znaczeń. Niewydzielanie dialogów w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, powoduje, że Rudzkiej nie można czytać niejako na kolanie. Autorka wymaga od czytelnika uważności i skupienia. Im głębiej wchodzicie w relacje bohaterów, tym bardziej odczuwa się ciężar gatunkowy opowieści. Nie zdziwcie się, gdy na koniec odsapniecie z ulgą, zostawiając za sobą klimat książki. Ja też czułam się zawartością lekko zmęczona, a jednocześnie pod urokiem umiejętności pisarskich Rudzkiej.

            „Tkanki miękkie” to szczere wyznanie, spowiedź dojrzałego mężczyzny, z której stopniowo wyłaniają się okruchy przeszłości. Dominuje relacja z ojcem, prowincjonalnym lekarzem, natomiast statystkami okazują się kobiety w roli matek, żon, kochanek. Sceny są porozrzucane, im głębiej w treść, tym zdaje się większa ich kotłowanina. Mimo tytułu „Tkanki miękkie” zawartość jest chropawa i szorstka, brak tu odrobiny ciepła czy wrażliwości, jakby autorka okroiła do kości wszystko to, co mogłoby być uznane za przejaw pozytywnych uczuć. Wyjałowione myśli, drapiące rozmowy nawet na milimetr nie wychodzą poza kanciaste i powtarzające się ramy, a wysuszony wewnętrznie na wiór główny bohater nie budzi sympatii. Jest odpychający dla pacjentów, odstręczający dla bliskich, antypatyczny dla siebie samego. To nadęty bufon skupiający się na zewnętrznej estetyce, której główne ścieżki prowadzą od snobistycznie włoskiej garderoby do sztucznie uformowanego idealnego uzębienia. Wypacykowany na zewnątrz, gnijący w środku niczym jabłko, które psuje się od środka. Nie ma w nim ani iskry uczucia. Cokolwiek by się z nim wiązało, jest rozpatrywane przez pryzmat lekarskiego podejścia lub spaczone ordynarnością wulgarnego słownictwa.

            Ale to właśnie słownictwo uważam za mocną stronę „Tkanek miękkich”. Rudzka dokonała mezaliansu, bezceremonialnie łącząc strefę starannych wypowiedzi z podwórkowym grubiaństwem aż po zwykłe przekleństwa. W powieści język definiujący główną postać, określający jej wnętrze, równie mocno wykazuje objawy nadpsucia jak sam bohater. O czymkolwiek by nie pomyślał, czegokolwiek by nie powiedział, Rudzka formuje z tego dysonansowe zadziory. Dopełnia się tym samym obraz człowieka uwięzionego we własnym sposobie myślenia i postrzegania innych, obraz człowieka cynicznie zgorzkniałego. Autorka dodatkowo zwielokrotniając znaczenia dezorientuje czytelnika, każąc mu zastanowić się nad podtekstem, który tkwi zaszyfrowany w przekazie. Tym samym Rudzka udowadnia, że zwykłym postaciom potrafi przydać rys osobliwie niestereotypowy. Podobne cechy oryginalności nosi również otaczająca rzeczywistość. Niby prawdziwa, a jednak z cechami zakłamań czasowych typowych dla relacji wspomnieniowych czy zwierzeń. A przecież z takim właśnie wyznaniem syna w „Tkankach miękkich” mamy do czynienia.

          „Tkanki miękkie” Zyty Rudzkiej to lektura, która może nie przynosi czytelnikowi relaksu (sama wspomniałam, że z pewnym uczuciem ulgi westchnęłam, kończąc ostatnią stronę tekstu), ale swym poziomem literackim zdecydowanie zaspokaja jego zapotrzebowanie na porcję solidnych powieściowych wrażeń. A to oznacza, że po Rudzką jeszcze w przyszłości chętnie sięgnę.

            „Tkanki miękkie” Zyty Rudzkiej ukazały się nakładem Wydawnictwa W.A.B., a lekturę podpowiedziała mi bibliotekarka z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Koninie. Dziękuję za strzał w dziesiątkę. 

 




20/12/2021

Henning Mankell "Morderca bez twarzy"

Henning Mankell "Morderca bez twarzy"
Henning Mankell 
"Morderca bez twarzy"

Recenzując kryminały, zawsze podkreślam, że nie jestem ich entuzjastką, co nie znaczy, iż ich nie czytam. Owszem, czytuję. Stanowią swoistą przystawkę, urozmaicenie w skarbcu literackim, z którym się aktualnie bratam i wówczas, gdy potrzebna mi odskocznia czytelnicza.

        Podobnie było i tym razem, nieoczekiwanie naszła mnie potrzeba przeżycia kryminalnych wrażeń. Wybór padł na „Mordercę bez twarzy” Henninga Mankella. Niektórzy powiedzą klasyka, inni prychną, że staroć. I to, i to prawda. Staroć, ale jara staroć. Przyznam, że miałam szczęście, bo okazało się, że „Morderca bez twarzy” jest pierwszą książką serii o komisarzu Wallanderze. Bardzo dobrze się składa, bo niewątpliwie zamierzam sięgnąć po kolejne części w przyszłości. Może nie od razu i nie natychmiast, ale gdy za jakiś czas znowu najdzie mnie chrapka na mordercze emocje, to bez wątpienia będzie to znowu Mankell.

            W styczniu 1990 r. w jednym z wiejskich gospodarstw w szwedzkiej Skanii zostaje brutalnie zamordowane małżeństwo staruszków. Śledztwo podejmuje komisarz Wallander z Ystad. Sprawdza ślady, kilka tropów prowadzi donikąd. Pomimo małych sukcesów śledztwo utyka w martwym punkcie i dopiero po kilku miesiącach dochodzenie odżywa, ponieważ zostaje podjęty nowy wątek. Generalnie jak w każdym kryminale, zabili go, trzeba znaleźć mordercę. Co jednak odróżnia tę historię od innych, to sposób opowiadania. Mankell w dość suchy, a jednocześnie drobiazgowy sposób prowadzi czytelnika przez zawiłości sprawy. Przy określonych działaniach podaje dokładną godzinę i czasami mamy uczucie, jakbyśmy czytali policyjny raport. Gdy śledztwo zdaje się przygasać, zmienia się tok narracji, gdy natomiast pojawiają się kolejne interesujące przypuszczenia, sposób narracji również nabiera rzeczowego tempa. Właściwie z „Mordercy bez twarzy” możemy w szczegółach dowiedzieć się, jak wygląda praca grupy dochodzeniowej, jak rozdzielane są zadania, jak omawiane rezultaty, analizowane dowody, budowane hipotezy. Niewiele tu metafor, a mnóstwo konkretów.

       Mankell z powodzeniem skupia się nie tylko na aspektach kryminalistycznych, dzięki czemu opowieść mocno zyskuje, a główny bohater, komisarz Wallander, nabiera prawdziwego wymiaru. Nie bez znaczenia dla rozwoju postaci pozostaje tło rodzinne. Dowiadujemy się, że córka układa sobie życie niekoniecznie w sposób, który Wallander rozumie. Wieloletni związek małżeński chyli się ku upadkowi, a żona żąda rozwodu. U ojca pojawiają się początki sklerozy i zaczyna wymagać stałej opieki. Młodzieńcze przyjaźnie również nie wytrzymują próby czasu. A i sam Wallander nie jest człowiekiem bez skazy, zdarzają mu się głupstwa i wpadki. Oczywiście są i przyjemności, do których zalicza się zamiłowanie komisarza do opery, ale… ale wszystko to spotęgowane chłodnym skandynawskim klimatem nie napawa wielkimi nadziejami na pozytywną przyszłość. Zwłaszcza że nie wspomniałam jeszcze o aspekcie społecznym, który wywiera duży wpływ nie tylko na śledztwo, lecz także na poglądy mieszkańców, w tym samych policjantów. Mankell porusza w „Mordercy bez twarzy” problem uchodźców, którzy trafiają do Szwecji, by tu zaznać lepszego życia. Z obecnej perspektywy temat wciąż aktualny, a samej Szwecji przyszło się z nim mierzyć dużo wcześniej niż innym państwom europejskim. Być może dlatego, że zwykle jest postrzegana jako kraj o rozbudowanej pomocy socjalnej? Jednak i w tych obszarach Mankell trzyma się założonego schematu, czyli raczej krótko i zwięźle niż nudziawo i po próżnicy.

            Dzięki tak zbudowanej kanwie pojawiają się  dylematy nie tylko związane z samym wątkiem kryminalnym, lecz także rozterki emocjonalne oraz pytania o to, jaką pomoc oferować obcokrajowcom, by mogli w Szwecji poczuć się jak w domu, a i sami mieszkańcy czuli się w ich towarzystwie komfortowo. Wallander zastanawia się nad zasadami, czy muszą obowiązywać bezwzględnie i zawsze, nawet jeśli są błędne. Dzięki temu historia opowiadana przez Mankella staje się dużo bardziej interesująca niż zwykły kryminał, zwykły, czyli skupiający się głównie na wątku śledczym.

            Jeśli będziecie przy okazji w bibliotece i będziecie się zastanawiać, co spośród mnóstwa kuszących tomów wybrać, a kategorycznie nie odrzuca Was myśl o kryminale, to proponuję zdecydować się na „Mordercę bez twarzy” Mankella. Nie ma tu fajerwerków w stylu nadętego amerykańskiego show, a konkretne kulisy pracy detektywistycznej wraz z chłodną dedukcją faktów, przez co ma się wrażenie, że historia mocno kotwiczy tak w realiach profesjonalnych, jak i pozazawodowych. Intensywność odczuć dodatkowo potęguje surowość skandynawskich krajobrazów.