Maria Mazurek, Wojciech Harpula "Nad życie. Czego uczą nas umierający"/ Wydawnictwo Znak |
Mam nadzieję, że nie uznacie mnie za nudziarę,
gdy znowu powiem, że uwielbiam książki z biblioteki… zwłaszcza te, które
odciskają trwały ślad w umyśle i duszy. A do takich niewątpliwie zaliczam „Nad
życie. Czego uczą nas umierający” Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli. Dodam
tylko, że pisząc o śladach, mam na myśli refleksy dwojakiego rodzaju. Po
pierwsze, wrażenia stricte literackie związane z obcowaniem z lekturą, jej
treścią i przesłaniem. A po drugie, wspomnienie momentu obecności w bibliotece,
rozmowy o książce, słów zachęty do jej przeczytania i mojej reakcji. W tym
przypadku najpierw rozpalił się we mnie ogień, bo w epoce kultu życia pod
znakiem komercyjnego fitness i nieograniczonych możliwości odstawiony w kąt na
kompletnie zapomnianą półkę temat śmiertelności jawił mi się jako niezwykle
kuszący, ale momentalnie zza ramienia wyrósł ostrzegający chochlik, szepcząc do
ucha „Pst… Uważaj! Wydawnictwo Znak powinno dać Ci do myślenia. To przecież
matecznik katolickich przekazów”. No, i klops... Co robić? Doprawdy co robić?
Brać? Odłożyć? Tematyka nęci, ale widmo kaznodziejskiego „mentorzenia”
odstręcza i parzy skórę ateusza. Raz czytelnikowi śmierć pomyślałam. No, niech
będzie dwa razy, bo przecież „Nad życie” traktuje o umieraniu. Wzięłam i
pognałam do domu. Dużo nie trzeba było. Zaledwie po kilku stronach przepadłam z
kretesem.
„Nad
życie. Czego uczą nas umierający” Mazurek i Harpuli to zbiór ośmiu poruszających
wywiadów na temat nie tylko śmierci i umierania, lecz paradoksalnie także o samym
życiu. Rozmówcami są osoby, które ze śmiercią mają do czynienia na co dzień, i tą
tematyką parają się niejako zawodowo. Jest na przykład lekarka z hospicjum,
jest psycholożka negocjująca z niedoszłymi samobójcami, prezeska fundacji
wspierającej osoby czekające na przeszczep (sama z nowym sercem od ponad dwóch
dekad), są i dwaj księża każdego dnia przebywający na oddziałach szpitalnych z
osobami nieuleczalnie chorymi.
Zapewne
wielu z nas przychodziły do głowy myśli o śmierci w generalnym rozumieniu. Ilu
z nas jednak zastanawiało się nad WŁASNĄ śmiercią? Albo czy ktokolwiek myślał o umieraniu, które
w przeciwieństwie do śmierci nie zawsze może być szybkie, łatwe i bezbolesne? Kto
wówczas będzie przy nas, kto potrzyma za rękę, kto pochyli się, by dosłyszeć
ostatni szept? „Nad życie. Czego uczą nas umierający” uchyla drzwi do
niechcianej strefy. Strefy, o której wiemy, że istnieje, ale nie zawsze chcemy do
niej zaglądać, bo po co zaprzątać sobie głowę po pierwsze nieuniknionym, a po
drugie nieoswojonym. Niemal wszyscy rozmówcy wskazują, że współczesne
społeczeństwa są tak mocno skoncentrowane na czerpaniu profitów z życia, że
zupełnie usunęły z umysłu partycję kształtującą świadomość śmierci. Co więcej, skoro
wpojono nam apoteozę beztroskiego życia, to i z samej śmierci zdajemy się pokpiwać,
chować za żartem czy eufemizmem, fałszując jej obraz, natomiast wobec
dokonującego się faktu, gdy umiera bliski, stajemy się bezradni, bezsilni
wobec bólu, jaki niesie ze sobą choroba,
nie wiemy, co powiedzieć i jak się zachować. A czytając „Nad życie. Czego uczą
nas umierający” dowiadujemy się, że rzeczywistość znacząco odbiega od mitów i
ci, którzy już przygotowują się do odejścia, w większości zweryfikowali swoje
zapatrywania na to, komu i czemu warto poświęcić czas. Oczywiście intencją
rozmówców i autorów nie jest codzienne rozpamiętywanie marności człowieczego
losu czy unicestwianie się już za życia, a jedynie uświadomienie dojrzałych
postaw wobec tego, co niewątpliwie nadejdzie. Czy można się więc przygotować na
umieranie? Czy można się przygotować na śmierć? I nie mam tu na myśli
testamentu czy innych materialnych rozporządzeń, ale czy jesteśmy gotowi
mentalnie zmierzyć się z tym zjawiskiem, zwłaszcza w wymiarze
duchowo-intelektualnym, gdy odchodzi bliska nam osoba albo gdy cierpiąc, odchodzi
ukochane dziecko? „Nad życie. Czego uczą nas umierający” nie jest w żadnym
razie podręcznikiem ars moriendi, a jedynie pokazuje, jak cienka, a zarazem
różna dla każdego z nas może się okazać granica między jestem a nie ma mnie.
Jak
wspominałam, autorzy przeprowadzili rozmowy z ośmioma różnymi osobami. Każde ze
spotkań, pokazując podobną perspektywę, aczkolwiek pozostawia po sobie inne przemyślenia,
naznaczone zostało osobistą refleksją i w efekcie nie ma dwóch takich samych wywiadów. Jednak
podczas lektury dało się odczuć, że nie każda rozmowa niosła ze sobą równie
mocny ładunek emocjonalny. Zdarzają się także momenty, w których po bardzo
dobrym otwarciu tok rozmowy jakby gubił rytm, chwilami nieco kulał. Może to
złożoność i delikatność zagadnienia wpływała na przebieg wywiadu? Nie zmienia
to faktu, że całość pozostawia po sobie ślad w pamięci, pozwala zatrzymać się
choćby na chwilę, by spróbować wczuć się w emocje tych, dla których wraz ze
śmiercią bliskiej osoby nastąpiła zmiana składowych świata. I choć w skali
makro słońce i księżyc nadal będą wschodzić i zachodzić, to jednak w wymiarze
duchowym blizny będą przypominać o stracie.
„Nad życie. Czego uczą nas
umierający” polecam na refleksyjne wieczory. Specjalnie piszę wieczory, a nie
wieczór, bo choć książkę można przeczytać szybko, uważam, że akurat tej pozycji
warto poświęcić więcej uwagi niż tylko uznać ją za zaliczoną jako kolejny tytuł
w drodze do czytelniczego rekordu. Sama czytałam ją z wyjątkowo ciężkim sercem,
bo przed oczami nieustannie miałam obraz Natana Gajka, zwanego w sieci Panem
Torpedą, który zmarł na neuroblastomę. Jego starania o zdrowie śledziły tysiące
jak nie miliony, pokrzepiając i dodając otuchy w najcięższych chwilach. Mały
chłopiec o zaciekawionym spojrzeniu i łagodnym uśmiechu wielu inspirował,
jednak nawet ten wielki wojownik musiał ze śmiercią rozprawić się sam. Czułam
się z nim mocno związana, stąd moja osobista refleksja.
Książka „Nad życie. Czego
uczą nas umierający” Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli ukazała się nakładem wydawnictwa
Znak. Za mądrą lekturę wdzięczna jestem Miejskiej Bibliotece Publicznej w
Koninie.
PS. Po raz kolejny okazało się, że strach ma wielkie oczy i nie powinnam się usztywniać w stereotypowym myśleniu. Kaznodziejskiego „mentorzenia” nie stwierdzono.