Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

15/05/2022

Maria Mazurek, Wojciech Harpula "Nad życie. Czego uczą nas umierający" z Wydawnictwa Znak

Maria Mazurek, Wojciech Harpula "Nad życie. Czego uczą nas umierający" z logo "Czytam duszkiem"
Maria Mazurek, Wojciech Harpula
"Nad życie. Czego uczą nas umierający"/
Wydawnictwo Znak

Mam nadzieję, że nie uznacie mnie za nudziarę, gdy znowu powiem, że uwielbiam książki z biblioteki… zwłaszcza te, które odciskają trwały ślad w umyśle i duszy. A do takich niewątpliwie zaliczam „Nad życie. Czego uczą nas umierający” Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli. Dodam tylko, że pisząc o śladach, mam na myśli refleksy dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, wrażenia stricte literackie związane z obcowaniem z lekturą, jej treścią i przesłaniem. A po drugie, wspomnienie momentu obecności w bibliotece, rozmowy o książce, słów zachęty do jej przeczytania i mojej reakcji. W tym przypadku najpierw rozpalił się we mnie ogień, bo w epoce kultu życia pod znakiem komercyjnego fitness i nieograniczonych możliwości odstawiony w kąt na kompletnie zapomnianą półkę temat śmiertelności jawił mi się jako niezwykle kuszący, ale momentalnie zza ramienia wyrósł ostrzegający chochlik, szepcząc do ucha „Pst… Uważaj! Wydawnictwo Znak powinno dać Ci do myślenia. To przecież matecznik katolickich przekazów”. No, i klops... Co robić? Doprawdy co robić? Brać? Odłożyć? Tematyka nęci, ale widmo kaznodziejskiego „mentorzenia” odstręcza i parzy skórę ateusza. Raz czytelnikowi śmierć pomyślałam. No, niech będzie dwa razy, bo przecież „Nad życie” traktuje o umieraniu. Wzięłam i pognałam do domu. Dużo nie trzeba było. Zaledwie po kilku stronach przepadłam z kretesem.

         „Nad życie. Czego uczą nas umierający” Mazurek i Harpuli to zbiór ośmiu poruszających wywiadów na temat nie tylko śmierci i umierania, lecz paradoksalnie także o samym życiu. Rozmówcami są osoby, które ze śmiercią mają do czynienia na co dzień, i tą tematyką parają się niejako zawodowo. Jest na przykład lekarka z hospicjum, jest psycholożka negocjująca z niedoszłymi samobójcami, prezeska fundacji wspierającej osoby czekające na przeszczep (sama z nowym sercem od ponad dwóch dekad), są i dwaj księża każdego dnia przebywający na oddziałach szpitalnych z osobami nieuleczalnie chorymi.

            Zapewne wielu z nas przychodziły do głowy myśli o śmierci w generalnym rozumieniu. Ilu z nas jednak zastanawiało się nad WŁASNĄ śmiercią?  Albo czy ktokolwiek myślał o umieraniu, które w przeciwieństwie do śmierci nie zawsze może być szybkie, łatwe i bezbolesne? Kto wówczas będzie przy nas, kto potrzyma za rękę, kto pochyli się, by dosłyszeć ostatni szept? „Nad życie. Czego uczą nas umierający” uchyla drzwi do niechcianej strefy. Strefy, o której wiemy, że istnieje, ale nie zawsze chcemy do niej zaglądać, bo po co zaprzątać sobie głowę po pierwsze nieuniknionym, a po drugie nieoswojonym. Niemal wszyscy rozmówcy wskazują, że współczesne społeczeństwa są tak mocno skoncentrowane na czerpaniu profitów z życia, że zupełnie usunęły z umysłu partycję kształtującą świadomość śmierci. Co więcej, skoro wpojono nam apoteozę beztroskiego życia, to i z samej śmierci zdajemy się pokpiwać, chować za żartem czy eufemizmem, fałszując jej obraz, natomiast wobec dokonującego się faktu, gdy umiera bliski, stajemy się bezradni, bezsilni wobec  bólu, jaki niesie ze sobą choroba, nie wiemy, co powiedzieć i jak się zachować. A czytając „Nad życie. Czego uczą nas umierający” dowiadujemy się, że rzeczywistość znacząco odbiega od mitów i ci, którzy już przygotowują się do odejścia, w większości zweryfikowali swoje zapatrywania na to, komu i czemu warto poświęcić czas. Oczywiście intencją rozmówców i autorów nie jest codzienne rozpamiętywanie marności człowieczego losu czy unicestwianie się już za życia, a jedynie uświadomienie dojrzałych postaw wobec tego, co niewątpliwie nadejdzie. Czy można się więc przygotować na umieranie? Czy można się przygotować na śmierć? I nie mam tu na myśli testamentu czy innych materialnych rozporządzeń, ale czy jesteśmy gotowi mentalnie zmierzyć się z tym zjawiskiem, zwłaszcza w wymiarze duchowo-intelektualnym, gdy odchodzi bliska nam osoba albo gdy cierpiąc, odchodzi ukochane dziecko? „Nad życie. Czego uczą nas umierający” nie jest w żadnym razie podręcznikiem ars moriendi, a jedynie pokazuje, jak cienka, a zarazem różna dla każdego z nas może się okazać granica między jestem a nie ma mnie.

         Jak wspominałam, autorzy przeprowadzili rozmowy z ośmioma różnymi osobami. Każde ze spotkań, pokazując podobną perspektywę, aczkolwiek pozostawia po sobie inne przemyślenia, naznaczone zostało osobistą refleksją i w efekcie nie ma dwóch takich samych wywiadów. Jednak podczas lektury dało się odczuć, że nie każda rozmowa niosła ze sobą równie mocny ładunek emocjonalny. Zdarzają się także momenty, w których po bardzo dobrym otwarciu tok rozmowy jakby gubił rytm, chwilami nieco kulał. Może to złożoność i delikatność zagadnienia wpływała na przebieg wywiadu? Nie zmienia to faktu, że całość pozostawia po sobie ślad w pamięci, pozwala zatrzymać się choćby na chwilę, by spróbować wczuć się w emocje tych, dla których wraz ze śmiercią bliskiej osoby nastąpiła zmiana składowych świata. I choć w skali makro słońce i księżyc nadal będą wschodzić i zachodzić, to jednak w wymiarze duchowym blizny będą przypominać o stracie.

„Nad życie. Czego uczą nas umierający” polecam na refleksyjne wieczory. Specjalnie piszę wieczory, a nie wieczór, bo choć książkę można przeczytać szybko, uważam, że akurat tej pozycji warto poświęcić więcej uwagi niż tylko uznać ją za zaliczoną jako kolejny tytuł w drodze do czytelniczego rekordu. Sama czytałam ją z wyjątkowo ciężkim sercem, bo przed oczami nieustannie miałam obraz Natana Gajka, zwanego w sieci Panem Torpedą, który zmarł na neuroblastomę. Jego starania o zdrowie śledziły tysiące jak nie miliony, pokrzepiając i dodając otuchy w najcięższych chwilach. Mały chłopiec o zaciekawionym spojrzeniu i łagodnym uśmiechu wielu inspirował, jednak nawet ten wielki wojownik musiał ze śmiercią rozprawić się sam. Czułam się z nim mocno związana, stąd moja osobista refleksja.

Książka „Nad życie. Czego uczą nas umierający” Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Za mądrą lekturę wdzięczna jestem Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie.

PS. Po raz kolejny okazało się, że strach ma wielkie oczy i nie powinnam się usztywniać w stereotypowym myśleniu. Kaznodziejskiego „mentorzenia” nie stwierdzono. 




14/05/2022

Oriana Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach" z Wydawnictwa Literackiego

Książka Oriany Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach" wśród soczystej zielonej trawy, na róg okładki zarzucony kapelusz, niżej logo "Czytam duszkiem"
Oriana Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach"/
Wydawnictwo Literackie

Na „Kapelusz cały w czereśniach” Oriany Fallaci długo się zasadzałam. Zawsze były przeszkody. A to nie było czasu. A to był czas, ale brakowało nastroju albo zwyczajnie nieoczekiwanie wpadało mi w ręce coś innego i skutecznie absorbowało uwagę. Wreszcie jednak się doczekałam i pamiętam, z jaką ekscytacją niosłam książkę do domu.

            Oriana Fallaci to jedna z najlepszych i chyba najbardziej kontrowersyjnych publicystek XX w. Włoszka zasłynęła, m.in. wnikliwymi reportażami z okresu wojny w Wietnamie i Zatoce Perskiej oraz cyklem wywiadów z wpływowymi osobami ze świata polityki. Nie oszczędzała w nich nikogo, zadawała niewygodne i trudne pytania. Zawsze świetnie przygotowana, zorientowana w realiach, potrafiła demaskować niejedno kłamstewko, które padało z ust rozmówcy. Kontrowersje wokół jej osoby pojawiły się, gdy zaczęła się wypowiadać krytycznie na temat pokojowego współistnienia islamu z innymi religiami. Uważała bowiem i głosiła swe przemyślenia z otwartą przyłbicą, że jest to religia oparta na krwawym dżihadzie, nienawiści i zemście. Jej książki, w których w sposób bardzo dojrzały i spójny przedstawiała swoją argumentację, przez co niełatwo było przeciwnikom zbijać stawiane tam twierdzenia, zagrzewały do dyskusji i sporów. Do tej pory znałam możliwości dziennikarskie Fallaci z lektur, które czytałam wcześniej (np. „Korzenie nienawiści. Moja prawda o islamie”), a teraz chciałam poznać jej umiejętności literackie, stąd „Kapelusz cały w czereśniach”.

„Kapelusz cały w czereśniach” to obszerna saga rodziny Fallaci, sięgająca korzeniami aż do XVIII-wiecznych Włoch. Przeplatają się w niej fakty, potwierdzone dokumentami z archiwów lub przytoczone z ustnych przekazów członków rodziny, z dopełnieniami zrodzonymi w wyobraźni autorki, która wkraczała wszędzie tam, gdzie nie stało twardych świadectw.

Fallaci maluje barwny obraz nie tylko własnej rodziny, lecz także Toskanii – regionu, z którego się wywodzi, począwszy od XVIII w. Wśród antenatów autorki są rolnicy, żeglarze, artyści, a nawet rewolucjoniści. Niemniej istotny wpływ na rodzinne losy miały także postaci kobiet. Wyraźnie da się odczuć, jak dużą atencją Fallaci darzyła buntowniczą Caterinę, która z żelazną konsekwencją i wbrew wszelkim przeszkodom parła do realizacji marzeń. Opanowanie sztuki czytania i pisania przez kobietę wywodzącą się z chłopstwa nie było bowiem wówczas powszechne, a jednak jej się to udało. Co więcej, posiadała własny zbiór książek (sic!). Swoistą więź autorka wyczuwała także z charyzmatyczną Anastazją – przedstawicielką kolejnego już pokolenia, ówczesną businesswoman, zdeprawowaną duszą, prowadzącą w San Francisco… dom publiczny. Skrupulatna Fallaci nie mogła przegapić również elementów duchowych, które wpływały na doświadczenia rodziny. Dziadkowie nierzadko doznawali przemian religijnych, z gorliwych katolików stając się agnostykami lub przechodząc odwrotny proces.

Prywatne perypetie najbliższych Fallaci wypełniła szerokim obrazem ówczesnych realiów politycznych, ekonomicznych i społecznych. Przyznam, że ten akurat aspekt był dla mnie szczególnie interesujący. Dodatkowo trzeba podkreślić, że Fallaci wykonała ogromny wysiłek, szukając w lokalnych archiwach, bibliotekach i urzędach informacji o przodkach, analizując je w kontekście aktualnych wydarzeń, wyciągając wnioski i podając je czytelnikowi w formie intrygującej historii. Autorka umiejętnie przy tym miksuje fakty historyczne, wkroczenie wojsk napoleońskich do Toskanii czy otwarcie pierwszej linii kolejowej, z pragnieniami i namiętnościami dziadków. Przedstawiając każdą postać, doszukuje się w niej własnych cech, źródeł charakteru i elementów mogących mieć wpływ na ukształtowanie osobistego światopoglądu. W rezultacie trudno się od książki oderwać, bo przykuwa nowymi szczegółami, a i przemyślenia samej autorki działają jak magnes.

Fallaci pisała „Kapelusz cały w czereśniach” przez kilka lat, a kończyła powieść krótko przed śmiercią. Wynik jej walki z nowotworem był już wówczas przesądzony, być może dlatego w ostatnim rozdziale da się odczuć zmianę stylu. Wydaje się mniej drobiazgowy, jakby dopracowywany w pośpiechu, mniej w nim też panoramicznego spojrzenia niż w poprzednich. Fallaci zdążyła ukończyć powieść, ale „Kapelusz cały w czereśniach” ukazał się już po jej śmierci.

„Kapelusz cały w czereśniach” w zupełności zaspokoił mój apetyt na świetną powieść, ponieważ Fallaci okazała się równie dobrą twórczynią literatury co reporterką. Ponadto obszerność i wielowymiarowość historii pozwoliła mi cieszyć się fabułą tak długo, jak lubię.

Książka Oriany Fallaci pt. „Kapelusz cały w czereśniach” wyszła spod skrzydeł Wydawnictwa Literackiego, a wypożyczyłam ją z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Koninie. 

 




13/05/2022

Anna Janko "Mała zagłada" z Wydawnictwa Literackiego

Książka Anny Janko "Mała zagłada" ujęta w czarną ramę, na której umieszczono logo "Czytam duszkiem"
Anna Janko "Mała zagłada"/
Wydawnictwo Literackie

Reportaż Anny Janko pt. „Mała zagłada” przeczytałam krótko przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Była połowa lutego 2022. Jeszcze nie zdążyłam przetrawić jej literackiego ciężaru, jeszcze nie byłam gotowa usiąść do zebrania własnych przemyśleń, gdy doszedł cień kolejnej wojny w Europie. Tak samo prawdziwej, rządzącej się tym samym okrucieństwem, tak samo siejącej strach i nienawiść jak poprzednia. Do tej pory myślałam, że określenia „przed wojną” lub „w czasie wojny” są zarezerwowane tylko dla moich dziadków. Niewyobrażalne, lecz teraz i ja dzielę świat na ten przed- i powojenny (choć przecież wojna jeszcze się nie skończyła).

               Anna Janko w „Małej zagładzie” zebrała fakty i wspomnienia głównie swojej matki, Teresy Ferenc, z masakry, która miała miejsce we wsi Sochy na Zamojszczyźnie 1 czerwca 1943 r. Tego dnia rano do miejscowości wpadli Niemcy, strzelali do mieszkańców, podpalili domy. Zabili blisko 200 osób, w tym kobiety i dzieci. Jedną z dziewczynek, która przeżyła te tragiczne chwile, była matka autorki, wówczas 9-latka. Ani nie zapomniała, ani nie oswoiła się z tym, co widziała i słyszała. Traumatyczne emocje zostały z nią na zawsze i naznaczyły także rodzinę, zwłaszcza córkę, Annę Janko, autorkę „Małej zagłady”.

               Długo nie mogłam zebrać się do napisania recenzji z tego reportażu. Takich książek nie zapominam, pozostają we mnie jak zakodowany szyfr. Tym razem siła oddziaływania została dodatkowo wzmocniona wydarzeniami w Ukrainie. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim znowu byłam w stanie myśleć na tyle składnie, by móc na nowo pisać i dzielić się tym, co dla mnie ważne w tej lekturze.

               To, co na pierwszy rzut oka, uderza w „Małej zagładzie” to język i punkt widzenia na fakty, oceną których Janko niemal prowokuje, jakby chciała wyrwać skostniałego odbiorcę z dotychczasowego sposobu patrzenia i otworzyć przed nim odmienną optykę. I tak na przykład raz bezdusznie wwierca się w umysł odbiorcy niebezpiecznym sformułowaniem „dzieci niewiadomego przeznaczenia”*). Innym razem rozmowa, z której dowiadujemy się, że przecież nie było wtedy najgorzej, bo „ (…) tylko zabijanie i podpalanie. Żadnego znęcania, pastwienia się, maltretowania, nikt nawet kobiet nie gwałcił. Szli i tylko zabijali (…)”**), pozostawia nas kipiących z oburzenia na taki rodzaj relacji, a jednocześnie niemal natychmiast po fali sprzeciwu przebija się zdziwienie, czy to w ogóle możliwe, aby być aż tak zimnym cynikiem? Próby zmiany perspektywy, próby podważenia osądu w zakresie tego, co wiadomo o eksterminacji mieszkańców Soch, powracają na karty „Małej zagłady” niejednokrotnie. Możemy stawiać pytania, w jakim celu autorka umniejsza, w jakim celu deprecjonuje to, co się wydarzyło? Po co w ogóle zamienia role katów i ofiar? Jaki to ma sens? Wydaje się, że odpowiedzi należy szukać w sposobie na rozprawienie się z przeżyciami, w metodzie na zweryfikowanie zakodowanych wspomnień. Bo czy jeśli odrze się fakty z emocji, to czy nadal będą miały tę samą siłę oddziaływania, czy wciąż będą miały to samo znaczenie? Współcześnie przecież nie trzeba nawet manipulować faktami, a wystarczy jedynie „pomajsterkować” przy emocjach, by uzyskać odmienny efekt ocenny. Wiadomo, że nic tak doskonale jak język nie nadaje się do takich „machinacji”. Porozstawiane pułapki pozostają jednak puste, gdyż wprawny czytelnik bezbłędnie rozumie sens zabiegu.

          Drugim elementem, który równolegle ze stylistyką staje się wyznacznikiem atrybutów „Małej zagłady”, jest splecenie wspomnień matki – wówczas dziecka i biernej uczestniczki wydarzeń – z przeżyciami córki, która o wojnie „tylko” słyszała. W rezultacie niejako bezwiednie obie stają się powiernicami tych samych wojennych niedopowiedzeń, obie stają się obserwatorkami własnych niespokojnych reakcji, obie stają się wreszcie zakładniczkami powojennego strachu, z którym każdej na swój sposób przyjdzie się mierzyć. Swoją drogą to zadziwiające, jak pamięć jednego pokolenia potrafi kształtować przeżycia następnego. Czyżby istniała „pamięć genetyczna”? W „Małej zagładzie” obie, i matka, i córka, są do tego stopnia przesiąknięte wspomnieniem z Soch, że czasami nie wiadomo dokładnie, przeżycia której z nich w danej chwili przeważają. Co ciekawe, ich pamięć dotyczy nie tylko samych faktów, lecz rozlewa się również na emocje i wrażenia, które nawet wiele lat po wojnie dają o sobie znać, niekoniecznie w formie bezpośrednich reminiscencji z tragedii. Proste powiązania przyczynowo-skutkowe czasami są bowiem niewystarczające, by choćby wytłumaczyć nieoczekiwaną pustkę będąc wśród bliskich czy wyjaśnić nagłą niechęć do siebie samej. Bo obłęd rodzący się z poczucia strachu ma wiele odmian, trudno go wykorzenić, jest długowieczny i wydaje się też dziedziczny. Nie wiadomo, co przychodzi trudniej, co bardziej nieznośne i wyniszczające: pamięć czy zapomnienie?

         Warto też podkreślić, że w „Małej zagładzie” masakra nie jest bezimienna. Zarówno ofiary, jak i sprawcy są wyraźnie nazwani. Mają imiona, twarze, indywidualne cechy, domy, plany na życie. Janko zadbała, by zwłaszcza ofiary, zostały zapamiętane jako konkretne osoby: matki, ojcowie, siostry, synowie. To nadaje zbrodni zupełnie inny wymiar. Pomordowani przestają być obcy i odlegli, oddzieleni stosami akt z archiwów, przez które pisarka latami się przedzierała, natomiast stają się prawdziwymi rodzinami, sąsiadami, którzy jeszcze przed chwilą prowadzili gospodarstwa, zajmowali się swoimi sprawami, zaczynali kolejny słoneczny dzień lata na wsi.

Anna Janko stworzyła „Małą zagładę”, by się rozprawić z przeszłością – pośrednio swoją, bezpośrednio swojej matki. Zestawiając kontrastowo poetyckie szczegóły z odartą z wszelkich uczuć bezwzględnie przeprowadzoną rzezią mieszkańców Soch, autorka głośno przestrzega, że wojna nie kończy się nigdy. Nigdy też nie gaśnie kanonada wspomnień. Co najwyżej walki przenoszą się na inne pola bitewne. Patrząc na bieżące wydarzenia, wojna zbiera teraz swój krwawy plon w Ukrainie.

Za podsunięcie doskonałej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka „Mała zagłada” Anny Janko ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. 

*)  Anna Janko „Mała zagłada”

           **) Anna Janko „Mała zagłada” 



23/04/2022

RECENZJA PATRONACKA - Agnieszka Dydycz "Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!" z Oficyny Wydawniczej SILVER

 

Na ekranie telefonu wyświetla się strona tytułowa książki A. Dydycz "Nigdy nie będę wyższa", w tle błękitne morze i logo "Czytam duszkiem".
Agnieszka Dydycz
"Nigdy nie będę wyższa.
Ale mogę być szczęśliwsza!"/
Oficyna Wydawnicza 
SILVER

Tytuł książki Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” sugeruje, że bohaterka opowieści ma niezwykle życzliwy stosunek do samej siebie. Ta sugestia przeradza się w niezbity dowód, gdy dokładniej przyjrzymy się autorce, która w swoim biogramie podaje, że praktykuje dobre życie, pomaga rozwikłać splątane ścieżki, na których się zagubiliśmy, a nade wszystko inspiruje do uwierzenia w siebie. I od razu wszystko jasne, gdzie swoje źródło ma fontanna optymizmu tryskająca z „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”

            Małgorzata, główna bohaterka, ma 58 lat z dużym plusem, co nie raz podkreśla (szczególnie wielkość plusa 😊). Ma dość trudną w obsłudze mamę. Ma męża, którego – jak sama twierdzi – chyba z przyzwyczajenia kocha i o którego zwyczajowo dba. Ma dwójkę dorosłych już dzieci, z których jest niezwykle dumna. Ma także dwie niezawodne przyjaciółki, które wspiera, jak tylko potrafi, zwłaszcza gdy jedna z nich po latach małżeństwa przeżywa rozwód z mężem, a druga także zaczyna mieć wątpliwości co do jakości swojego stadła. Ma wreszcie Joannę – bohaterkę książek, bo Małgorzata jest autorką serii poczytnych kryminałów z niezależną i inteligentną panią prokurator w roli głównej, a pomysły do fikcyjnych przygód Joanny Małgorzata czerpie – jakżeby inaczej – z realnego życia, które nieustannie podpatruje. Uff, jak widać, Małgorzata ma sporo, a w dniu obrony pracy doktorskiej przez swojego syna (będącego ucieleśnieniem wszelkich cnót męskich😊) otrzyma od losu jeszcze więcej. Ta zupełnie nieoczekiwana sytuacja, w obliczu której stanie bohaterka, spowoduje, że Małgorzata będzie musiała zrewidować swoje spojrzenie na kilka osobistych spraw.

            Czytając książkę Dydycz „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!”, ma się wrażenie, że nie tyle istotne jest, co i w jakim stylu Dydycz pisze, a przede wszystkim podejście i nastawienie bohaterki do samej siebie, do relacji z innymi i wreszcie do życia generalnie. Jeśli perfidny los znowu rzuca nam pod nogi kłody, nie utyskujmy na problemy, a zmieńmy perspektywę i spokojnie pozbierajmy bierwiona na ognisko lub do kominka. Potem usiądźmy i ogrzejmy się w cieple płomieni, a chwila oddechu sprawi, że może i rozwiązanie się znajdzie. To jedna część medalu. Druga, lecz nie mniej ważna, a może nawet istotniejsza, to szacunek do nas samych. Och, banał, powiecie, tyle się o tym mówi. Toż to teoria w krystalicznej postaci. Otóż nie. To praktyka wyćwiczona do tego stopnia, że staje się nawykiem, bo Małgorzata zbyt siebie szanuje, by być nieszczęśliwą. Dlatego do perfekcji wypracowała mechanizmy obronne, żeby z powodzeniem wchodzić w sparingi słowne z rodzicielką, a czasami świadomie oddawać jej pola  i roztropnie zapunktować w… nieco odroczonym terminie. Co ciekawe, te sposoby budowania relacji Oficyna Wydawnicza SILVER wyodrębniła w książce innym kolorem. Nie ma więc możliwości, aby je przegapić. W efekcie trzymamy przed sobą gotowy beletrystyczny podręcznik budowania wartości i dobrego spojrzenia na samą siebie.

W „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” jest też sporo wariantów kobiecości. Pierwszy plan rozświetla niestrudzona motywatorka i mentorka Małgorzata. Są jej dwie przyjaciółki: Barbara i Irena – o zupełnie odmiennych charakterach. Pierwsza, władcza i zasadnicza, bo przecież jako sędzia (sorry, ale feminatyw „sędzina” nijak mi tu nie pasuje) z  zawodu przyzwyczajona do podejmowania decyzji, boryka się z rozwodem i przechodzi stopniową przemianę. Irena z kolei, jak iskra pełna energii, stale za czymś goni, wypełniając wolny czas jogą i tańcem. Dojrzalsze pokolenie reprezentuje bezapelacyjnie nestorka rodu, czyli twarda i bezkompromisowa Helena – matka Małgorzaty, której dla kontrastu autorka przydała rezolutną i wielce konkretną wnuczkę z zupełnie innego bieguna demograficznego. Marta ma duże poczucie sprawczości i z własnymi bolączkami rozprawia się sama, choć, co niezwykle cenne i rzadkie w przypadku kobiet, w sytuacjach awaryjnych potrafi też poprosić o pomoc, bo wie, że nie zawsze warto i nie zawsze trzeba być Zosią Samosią. Nie można też pominąć postaci fikcyjnej prokurator Joanny (i znowu sorry, ale „prokuratorka” brzmi mi zbyt infantylnie), z jej służbowymi rozterkami, a także – co na naszym polsko-katolickim podwórku może siać piekielne zgorszenie – nad wyraz frywolnym lokowaniem uczuć. Bo „porządna” pani prokurator żadnej płci w miłości nie dyskryminuje i (o zgrozo!) kocha tak kobiety, jak mężczyzn.

Każdej z tych kobiet, tak różnym charakterologicznie, postawionym w innych realiach, przed różnymi wyzwaniami, autorka pozwala kroczyć swoją własną, mniej lub bardziej zawiłą, drogą. Bo skoro nie ma jednego klucza do wielu zamków, a każda zagadka ma swoje własne i jedyne rozwiązanie, to tym bardziej szczęścia nie można szukać, idąc tą samą ścieżką co inni. Dydycz włożyła mnóstwo swoich couchingowo-mentorskich umiejętności, aby pokazać nam, że każda z pań w taki lub inny sposób potrafiła wyzwolić się z szablonów, klisz czy macek cudzych wyobrażeń. Bo żyje się raz, więc po co samemu marnować czas i zdrowie na zaspokajanie cudzych ambicji czy budowanie czarnych scenariuszy?

A co z mężczyznami? Owszem, nie brak i dżentelmenów. Niestety autorka powierzyła im zaledwie satelitarne zadania, a nawet bym rzekła, że świecą nikłym światłem odbitym. Może wydawca i autorka głowy mi nie urwą, gdy zdradzę parę faktów i powiem, że wśród wariantów kobiecości znalazło się też miejsce dla kilku odmian miłości, której obiektem są panowie. Pierwszy osobnik to mężowski wybranek Małgorzaty – Tomasz – intelektualny brylant, a życiowy niezaradek, do czego rękę przyłożyła jego ślubna i do czego ona sama się przyznaje. No, więc tenże Tomasz ma ograniczone pole widzenia, dostrzegając w swej krótkowzroczności tylko własne sprawy. Nic dziwnego, że takie połączenie prowadzić może do mocno przykurzonej i nieco wyblakłej już miłości małżeńskiej.

Zdecydowanie więcej kolorytu znajdziemy w relacji matki z synem. Piotr to świeżo upieczony doktor nauk i bystrzak jakich mało. Niestety w tym przypadku matczyna miłość urasta do wymiaru kaskadowo wręcz lukrowanych peanów na temat młodziana. Ech, niech pierwsza rzuci kamieniem rodzicielka, która nie idealizuje swoich dzieci. Jednakowoż ten słaby punkt czyni z Małgorzaty postać o wiele bardziej prawdziwą.

Dla dodania historii smaczku (a niektórzy nawet by powiedzieli, że dla dodania pikanterii, bo przecież komu w wieku 58 plus, z dużym plusem, jak wielekroć podkreśla nasza bohaterka, zdarza się miłość, o zakochaniu nawet nie wspomnę) zza horyzontu wyłania się Wiktor, zabiegający o względy Małgorzaty, czyli można by się spodziewać zapowiedzi miłości romantycznej. Jednak taki z niego Casanova jak z miotły wiolonczela. Złotousty epuzer w swych westchnieniach kojarzył mi się z Werterem Goethego w wersji new age. Nie uwierzę, że taki egzaltowany amant sprostałby „wolnej miłości”, o której śpiewa Martyna Jakubowicz. W drugiej części autorce przyjdzie się chyba trochę natrudzić, by tchnąć w niego nieco testosteronowego ducha. Wyraźnie da się odczuć, że postaci niewieście zdecydowanie bardziej się Dydycz udały.

Dodałabym jeszcze słowo o dialogach, które jak dla mnie zbyt często przybierały formę raczej kurtuazyjnych niż pogłębionych rozmów. Mogę się tylko domyślać, że autorka z racji profesji lepiej czuje się w stymulujących passusach niż w konwersacyjnych detalach. Niemniej jednak liczę, że w kolejnej swojej książce autorka nadrobi ten mankament.

Do oceny książki Agnieszki Dydycz „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” podeszłam nieco inaczej niż zazwyczaj, bo postanowiłam nie oceniać jej rozumem, lecz siłą oddziaływania. Dlatego podczas lektury wyciszyłam czujnik racjonalno-realistyczny, a uruchomiłam empatię, dzięki czemu mogłam się otworzyć na ogromną porcję pozytywnych wzmocnień i przyjemnych komunikatów w niej zawartych. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” to lektura z głębokim efektem terapeutycznym, jak remedium na smutki i plasterek na ranę. Stosujcie ją zamiast pigułki na przygnębienie i zamiast kawy na dzień dobry. Jako patronka zastosowałam parę rad (bo żeby uprawiać świadomy marketing, najpierw trzeba produkt sprawdzić na własnej skórze, zanim się go poleci😊) i okazało się, że… działają. Spróbujcie i Wy. Przecież, jak mówił sam wielki Abraham Lincoln, ludzie są na tyle szczęśliwi, na ile sobie pozwolą. Ja zamierzam sobie pozwolić na całkiem sporo. Czego i Wam po tej lekturze życzę. A co! Bo kto szczęśliwemu zabroni?

Za możliwość objęcia książki pt. „Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!” Agnieszki Dydycz patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Oficynie Wydawniczej SILVER.

PS. I nie zapominajcie, że ze szczęściem podobnie jak z miłością. Zawsze jest na nie dobra pora. 


Zapraszam do obejrzenia wywiadu z autorką "Nigdy nie będę wyższa. Ale mogę być szczęśliwsza!" Agnieszką Dydycz w ramach cyklu pt. "Rozmowy z Duszkiem". 


Wydawnictwo SILVER sklep

21/02/2022

Virginia Andrews "Ogród cieni" z wydawnictwa Świat Książki

"Ogród cieni" Virginii Andrews oparty o szklany wazon, od którego odbijają się promienie światła.
Virginia Andrews "Ogród cieni"/
Świat Książki 

Względnie niedawno czytałam w oryginale „Eye of the Storm” Virginii Andrews. W dużym skrócie książka nie przypadła mi do gustu. Owszem, spełniła zadanie edukacyjne, bo znowu poszlifowałam sobie przy niej język, ale stylistycznie i narracyjnie kompletnie nie w moim obszarze zainteresowań.

            Po cóż więc sięgnęłam po kolejną książkę jej autorstwa, skoro pierwsza tak mnie rozczarowała? (Zaznaczam, że rozczarowanie to tutaj eufemizm.) Bo miała być saga rodzinna, czyli zapowiadało się, że – tak jak lubię – przygoda będzie trwała długo, długo. O, czytelnicza naiwności! Tymczasem rozczarowanie jest tak wielkie, że nie ma szans, bym się przemogła do kolejnych tomów, ba! bym się przemogła do jakichkolwiek innych tytułów tej autorki.

Amerykanka, jedyna córka zamożnego biznesmena, Olivia Winfield wreszcie znajduje swoją drugą połowę. Wreszcie, bo panna ma już 25 lat, a na początku ubiegłego stulecia ten wiek jest uważany niemal za sędziwy, jeśli chodzi o zamążpójście. Jej wybranek Malcolm Foxworth jest przystojny i niezwykle rozgarnięty w interesach. Po krótkim okresie narzeczeństwa pobierają się, a następnie wyjeżdżają do rodzinnej posiadłości męża. Wraz z przyjazdem okazuje się, że słodki błękitnooki małżonek wciąż czaruje modrymi oczętami, jednak nie jest już tak uroczy, jak wydawał się być na początku znajomości. Do tego dochodzą jego psychologiczne traumy z dzieciństwa i despotyczne zapędy, a sytuacja komplikuje się, gdy do domu z długiej podróży wraca ojciec Malcolma z drugą, dużo młodszą od niego, żoną.

W moim mniemaniu Andrews pisze… jak dla pensjonarek. Dość schematyczna jednowątkowa fabuła (pojawiają się też niemałe analogie do „Eye of the Storm”), charaktery bardzo sztampowe, brak cienia wyrafinowania. Odnoszę wrażenie, że schody w ogromnym budynku, w którym rozgrywa się akcja, miały więcej życia niż niejedna z postaci. Na dodatek śmiem przypuszczać, iż tę cechę schody zawdzięczają swoim spiralnym kształtom, gdyż autorka notorycznie ten ich wyróżnik podkreśla. W sumie z całej powieści chyba najbardziej zapamiętałam… spiralne schody.

Gdybym miała do czynienia z antyczną tragedią grecką, mogłabym powiedzieć, że klasyczna jedność miejsca została zachowana niemal w 100%, gdyż większość scen rozgrywa się w samej posiadłości, z tego spora część na wspomnianej już nieszczęsnej klatce schodowej. Do stu fakirów, chyba zacznie mnie ten motyw prześladować. Bodajże jedynie wstępne sceny rozgrywają się poza domem i raz (sic!) bohaterowie w porywie sentymentu wybierają się do Atlanty.

Oszczędzę sobie szczegółowej analizy głębi przemyśleń Olivii – głównej bohaterki, dla której największym problemem życiowym wydaje się jej nadmierny wzrost.

Nie mam też pochlebnego mniemania o dialogach, które wydają się sztywne jak pomidorowe tyczki, bez jakiejkolwiek iskry, a rozmówcy uparcie mielą te same sekwencje.

Może więc powiem coś ciepłego o opisach? Bardzo bym chciała, ale tych jest niewiele i na dodatek również w dość miałkim stylu.

Szukam, szperam, myszkuję, wytężam umysł, co by tu o książce pozytywnego powiedzieć. Ostatecznie chyba tylko to, że jeśli nie macie w domu nic innego do poczytania, to „Ogród cieni” Virginii Andrews będzie musiał Wam wystarczyć, bo na bezrybiu i rak rybą.

Cóż, nici z zamiaru studiowania rodzinnej sagi. Na tym tomie definitywnie kończę krótką znajomość z twórczością Virginii Andrews. Nie dla mnie te kwiatki (choćby miały być nawet na poddaszu😊 – aluzja do tytułu jednego z tomów wchodzących w skład cyklu). Autorka nie zaspokoiła mojego apetytu. Ale za to zdradzę Wam już teraz, że kolejna lektura, po którą sięgnęłam, zawód literacki zrekompensowała mi aż z nawiązką.

          Książka „Ogród cieni” Virginii Andrews ukazała się nakładem Świata Książki. 

 




16/02/2022

Haruki Murakami "Mężczyźni bez kobiet" z Warszawskiego Wydawnictwa MUZA SA

Okładka książki Harukiego Murakamiego "Mężczyźni bez kobiet" z logo Czytam duszkiem.
Haruki Murakami 
"Mężczyźni bez kobiet"/
Warszawskie Wydawnictwo 
MUZA SA

Gdyby wszystkie opowiadania były pisane tak, jak robi to Murakami, bezspornie gatunek ten stałby się dla mnie number one. Taki wstęp oznacza, że zbiór opowiadań „Mężczyźni bez kobiet” Harukiego Murakamiego przypadł mi bardzo do gustu.

            Stanisław Wyspiański stwierdził kiedyś, że tajemnica jest kobietą. To prawda. Ewidentnie świadczą o tym „Mężczyźni bez kobiet”. U Murakamiego zwykle nic nie jest czarno-białe, a więc i tajemnica pozostaje pocieniowana, zawoalowana, w efekcie nawet trudno rozumowo pojąć jej istotę. W zbiorze znajduje się siedem opowiadań. Kobiety nie są w nich głównymi bohaterkami, lecz odgrywają, świadomie lub nie, role znaczące. Pojawiają się, znikają, odchodzą, czasami są obecne tylko we wspomnieniach, ale ich wpływ na ciąg zdarzeń pozostaje niepodważalny.

U Murakamiego zawsze podobała mi się nieoczywistość światów, które przedstawia. Tak jest i tym razem. Realna warstwa często skręca w oniryczne rozdroża, zbacza w fantazyjne rozstaje. Murakami ma również talent do wyszukiwania w normalnym świecie jego nieoczywistych zawirowań, jakby całość nie składała się z idealnie dobranych elementów puzzli, a wręcz przeciwnie niedopasowanie było nieodłączną częścią świata. Tym samym Murakami daje do zrozumienia, że życie nie rządzi się ani logicznymi zasadami, ani też estetycznymi kanonami. Czym w takim razie się kieruje? To irracjonalne, by nie powiedzieć, niemal chorobliwe instynkty i przypadkowe siły napierają na bohaterów, więżą ich, zawężają im punkt widzenia aż do osaczającego poczucia braku wyjścia z patowej sytuacji. To współczesny indeterminizm a’la Murakami.

Ponadto w opowiadaniach często pojawia się motyw bycia kimś innym, poczucia wyobcowania i niedopasowania. Dodatkowo bohaterowie, pozornie zwyczajni, przejawiają z perspektywy odbiorcy zaskakujące cechy, podczas gdy z perspektywy samych bohaterów ich właściwości nie wydają się w żadnym razie dziwne, raczej postrzegają je za coś zupełnie pospolitego. To kolejny dowód na to, że nie tylko życiem, lecz i samym człowiekiem nie władają rozumowe reguły.

W „Mężczyznach bez kobiet” Murakami przedstawia różne rodzaje bliskości między mężczyzną a kobietą. Jego bohaterowie są połączeni niewidzialną i niewytłumaczalną nicią scalającą. Nie ma tu buzujących emocji, które gwałtownie pikowałyby do górnych lub dolnych rejestrów, po prostu oscylują sobie na stałym niezmieniającym się poziomie. Nie ma tu także drżących porywów serca, nawet bójka w barze, wydarzenie z samej istoty gwałtowne i ekspresyjne, została opisana jakby z rezerwą i beznamiętnie. Murakami jednak w ten sposób pokazuje, że przyjęcie postawy obronnej przed zranieniem nie pozwoli żyć pełnią życia. W jednym z opowiadań serce głównego bohatera, który nie rozprawił się z emocjami po rozstaniu z żoną, przekształca się w pusty twór, który nocą nie daje mu spać, zamęczając wyobraźnię. Być może Murakami tak oto próbuje nam powiedzieć, że bariery tkwią w głębi człowieka z jego obawami przed zanikaniem, przed stałym poczuciem pochłaniającej go próżni… paradoksalnie wypełnionej po brzegi wszelkimi możliwościami, których nie dostrzegamy.

I może już ostatnia rzecz warta napomknięcia – język Murakamiego. Prosty, niemal ascetyczny, bez nadętych wtrętów lub ozdobników, a jednak przykuwający jak magnes uwagę czytelnika. Jakby promieniował wewnętrzną siłą, która nie pozwala odbiorcy oderwać się od opowieści. Od razu niczym główny bohater zagnieżdżamy się w gęstej plazmie narracji i tkwimy w niej aż do samego zakończenia.

Hm… to była jednak przedostatnia rzecz, o której chciałam Wam powiedzieć. Ostatnia będzie teraz. I bardzo krótko. Otóż, bohaterowie w „Mężczyznach bez kobiet” rozmawiają. Rozmawiają naprawdę. I to nie jest jakże popularna ostatnio szermierka słowna a treściwe rozmowy. Zresztą to generalnie cecha postaci z utworów Murakamiego. Rozmowa jako inspiracja do dalszego ciągu...

Zwykle po lekturze Murakamiego wyczula mi się zmysł na wyszukiwanie nieoczywistego wokół mnie samej. Przyglądam się własnym dziwactwom i aberracjom, które mi się przydarzają. Czuję się trochę jak jedna z bohaterek jego książek. To niezwykle ekscytujące doświadczenie spróbować oderwać się od siebie samej, przywdziać inny strój, mieć obcą twarz, inny charakter i próbować żyć. Spróbujcie kiedyś tej zabawy z samym sobą. Przekonacie się, że jest tyleż intrygująca, co trudna, ale za to ileż ciekawostek odkryjecie…

        Za podsunięcie dobrej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka „Mężczyźni bez kobiet” Harukiego Murakamiego ukazała się nakładem Warszawskiego Wydawnictwa MUZA SA.           




10/02/2022

Virginia Andrews "Eye of the Storm" z wydawnictwa BCA

Obok książki "Eye of the Storm" Wirginii Andrews stoi figurka anioła.
Virginia Andrews
"Eye of the Storm"
Wydawnictwo BCA

Po dobrej passie przyszedł czas na… krytykę, nawet trochę kąśliwą.

            „Eye of the Storm” Virginii Andrews w oryginalnej wersji językowej miało być kolejną książką do zdobywania szlifów w dziedzinie filologii, a mianowicie podwyższania kwalifikacji z angielskiego. Tę rolę książka jak najbardziej spełniła. I na tym chyba powinnam skończyć swoje dywagacje.

            Tak właściwie, to nie jestem zła na książkę, cóż ona zawiniła? Jeśli już, to raczej powinnam się dąsać sama na siebie. Źle sobie wybrałaś, to teraz masz. Otóż zapuściłam się w biblioteczne rewiry, gdzie odkryłam kącik skarbów wydawanych w oryginalnych językach i sięgnęłam, po dwa z nich. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam książki po angielsku, więc trochę obawiałam się, że jak postawię zbyt wysoko poprzeczkę teraz i zrażę się, to później trudno będzie mi się przełamać. Na początek wzięłam dwie, choć chciałam tylko jedną, ale tu też wyszło ze mnie moje czytelnicze łakomstwo. Pierwsza książka, która została skonsumowana, to lektura z pogranicza kryminału i sensacji. Ta druga okazała się beletrystyką, choć miała mieć zacięcie sensacyjne. Liczyłam, że nawet jeśli nie bardzo porwie mnie narracja, to jednak ciekawość będzie domagać się zaspokojenia. Tak też stało się z pierwszą lekturą, ale w przypadku tej drugiej naprawdę z trudem dobrnęłam do końca.

        „Eye of the Storm” Andrews należy do cyklu powieści o rodzinie Hudsonów. Główna bohaterka, młodziutka dziewczyna o imieniu Rain, po śmierci swojej babki zupełnie nieoczekiwanie dla reszty rodziny zostaje obdarzona przez sędziwą nestorkę rodu największą częścią kolosalnego spadku. Rodzina podejmuje próby, by podważyć testament. Kiedy Rain poznaje żarłoczne apetyty członków rodziny, w imię własnego spokoju postanawia zrezygnować z milionów. Jednak wówczas dochodzi do wydarzenia, które zupełnie zmieni sytuację.

            Nie mam nic przeciwko prostym, nierozbudowanym fabułom, ale fabuła mierna nie ma szans, by mi się spodobać. Finał jest przewidywalny, a autorka wręcz łopatologicznie wyjawia motywy wydarzeń. To wygląda nieco tak, jakby pisała dla nierozgarniętych czytelników, którzy w razie gdyby mieli problemy ze zrozumieniem przekazu, to na wszelki wypadek wykłada im kawę na ławę. Nie ma miejsca na samodzielne myślenie, ale też – przyznam – przy tym poziomie narracji, chyba też nie ma potrzeby. Bohaterowie są czarno-biali, a główna bohaterka to niemal chodzący ideał, któremu świat niesprawiedliwie rzuca kłody pod nogi. Nie znalazłam też w „Eye of the Storm” dreszczyku sensacji, nie przechodziły mnie ciarki ani z wrażenia, ani ze strachu. No, może otwierałam usta ze zdziwienia, że jeszcze nie rzuciłam tej książki w kąt. A szczególnie bliska takich zachowań byłam wgłębiając się w niektóre dialogi. Powiedzieć, że były nie-wy-ma-ga-ją-ce, to nic nie powiedzieć, zakochani bohaterowie wzdychają i wywracają oczami. Końcówka była dla mnie wręcz nieznośna, gdy Andrews niemal na siłę starała się przeciągać historię, co miało na celu chyba dodanie jej dramaturgii, a w efekcie okazało się sztuczne i niewiarygodne.

            Nie ma się co rozwodzić i pogrążać lektury do cna. Całe szczęście dobre strony też dostrzegłam. Po pierwsze, o czym już pisałam, „Eye of the Storm” Andrews spełniło swoje podstawowe zadanie, czyli edukacja językowa zaliczona (pomijam, jakim kosztem estetycznym, bo znów mnie poniesie). A po drugie, może czasami niektórzy z czytelników potrzebują tego typu coachingowych historii, prostych, nieskomplikowanych, które pokazują, że jak się chce, to się da, by samemu spojrzeć na własne problemy z innej perspektywy. I to by było chyba na tyle na temat „Eye of the Storm” Virginii Andrews.

Gdy wybieram niechlujnie lekturę, potem nie powinnam się dziwić, że jestem rozczarowana. To taka oczywista oczywistość. Ponieważ niedawno urzekła mnie Doris Lessing swoim „Latem przed zmierzchem”, teraz będę polować na jej książkę pt. „Trawa śpiewa”. Zamierzam czytać w wersji angielskojęzycznej („The Grass is Singing”) i sama jestem ogromnie ciekawa wrażeń, bo noblisty w oryginale jeszcze nie przerabiałam.

            Książka „Eye of the Storm” Virginii Andrews ukazała się w wydawnictwie BCA. 




09/02/2022

Natalia Fiedorczuk "Jak pokochać centra handlowe" z Wydawnictwa Wielka Litera

Natalia Fiedorczuk "Jak pokochać centra handlowe", na grafice logo Czytam duszkiem
Natalia Fiedorczuk 
"Jak pokochać centra handlowe"/
Wydawnictwo Wielka Litera

Nałkowska napisała kiedyś, że między „człowiekiem a człowiekiem jest ciemność”. Czytając Fiedorczuk można by dojść do wniosku, że między kobietą a kobietą jest… centrum handlowe.

            Kolejna książka z biblioteki okazuje się lekturą na przyzwoitym poziomie. Może to i nie wypada tak zdawkowo odnosić się do pozycji, która w 2016 r. zdobyła nie byle jaką nagrodę, bo Paszport Polityki. Laury zdobywają przecież najlepsi, a nie tylko przyzwoici. Na szczęście każdy może mieć swoje zdanie, a ja wprawdzie nie uważam „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk za pozycję wybitną, lecz przyznaję, że czytałam ją z zainteresowaniem, zwłaszcza początek wywarł na mnie mocne wrażenie, druga połowa jakby nieco słabsza.

            Bohaterką książki „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk jest młoda kobieta, zatrudniana na podstawie umów śmieciowych. Wraz z mężem mieszka w Warszawie, niebawem spodziewa się dziecka, ale okoliczności (zarówno te zewnętrzne, jak i wewnętrzne) budzą wątpliwości, czy to dobry moment na potomka.

         Głównym atutem „Jak pokochać centra handlowe”, zwłaszcza dla młodszego pokolenia, może się okazać osadzenie przedstawianej rzeczywistości w aktualnych realiach, a co za tym idzie spojrzenie na bieżące problemy z perspektywy samej uczestniczki lub uczestniczek wydarzeń, bo Fiedorczuk w rozdziale „Od autorki” wyjaśnia, że książka nie powstała wyłącznie w oparciu o jej własne doświadczenia, lecz jest przede wszystkim efektem rozmów z kilkudziesięcioma kobietami. Znajduje się tu więc i epizod depresyjny, i zmagania z przemianami, jakie powoduje macierzyństwo, i zdziwienia co do cielesności, i zaskoczenia własnymi reakcjami na zwykłe i niezwykłe chwile, wreszcie niezgoda na opresyjne oczekiwania otoczenia.

            Efekt świeżości zapewnia sposób podejścia do poruszanych zagadnień. Kobiecość wg Fiedorczuk nie jest jak z obrazka idealna i wizualnie wymuskana, a drży z niepewności o przyszłość, lęka się własnych myśli, paraliżują ją nieposkromione emocje, brakuje jej wiary we własne możliwości. Tym sposobem autorka zagląda pod warstwy niezbyt często odsłaniane, bo w powszechnym mniemaniu oznaczające słabość.

Kolejny aspekt to zmiana spojrzenia na rolę kobiety. Przez wieki jej powinnością było rodzić, wychowywać dzieci, zaspokajać męża, nawet za cenę własnych pragnień, własnego szczęścia czy życia. Hasła emancypantek i feministek nieco ten obraz zaczęły zmieniać, ale teraz z kolei wypacza go celebrycka wizja matki i żony zewnętrznie wypacykowanej, ambicjonalnie zdolnej do wszystkiego. Fiedorczuk natomiast stara się ukazać wątpliwość, niepewność, nieumiejętność, strach, a te cechy przecież nijak nie przystoją współczesnej kobiecie wyzwolonej, która jak robot wszystko wie, wszystko potrafi, niczego się nie boi, jest najpiękniejsza i oczywiście z niczego nie musi rezygnować, niczego się wyrzekać, by osiągnąć wszystko, czego tylko zapragnie. Gdybym miała udzielić odpowiedzi w oparciu o media, w tym społecznościowe, która wersja zdobywa większy poklask, nie miałabym wątpliwości, że obraz sztuczny (choć infantylny) pozostawia daleko w tyle realia.

          Daje się też odczuć, że Fiedorczuk głęboko zakotwiczyła w psychice bohaterki. Świadczy o tym nie tylko pierwszoosobowa relacja, lecz przede wszystkim troska i uważność, z jaką odnosi się do poszczególnych spostrzeżeń, np. dotyczących kobiecego ciała. Nie dotyczy to wyłącznie wyglądu, lecz również postrzegania, odczuwania, subiektywnego podejścia do zachodzących w nim zmian. Jako społeczeństwo mamy problem z aprobatą słabości, a depresja, na którą w pierwszej części Fiedorczuk kieruje reflektor, to niewątpliwie chorobliwa ułomność. Przez wielu negowana, przez równie wielu wyśmiewana. Co ważne, bohaterka „Jak pokochać centra handlowe” nie jest ani ckliwa, ani sentymentalna, nie porównuje się też do innych, natomiast boryka się z własnymi lękami. Każdy ból podbrzusza odbija się ostrym strachem o stratę maleństwa, a kompulsywne sprzątanie ma oznaczać panowanie nad własnym życiem. Jej głównym pragnieniem nie jest może „pokój na świecie”, co raczej bycie wysłuchaną, bo to początek drogi do oswajania wystraszonych emocji i siejących znieczulenie stereotypów.

            „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk to kolejna pozycja literacka, która mierzy się z tematyką bycia kobietą i matką. Autorka pokazuje zagadnienie od wewnątrz, z perspektywy pojawiających się myśli, tych kontrolowanych i tych nasuwających się bezwiednie, wyciągając tym samym na wierzch bardzo osobiste przemyślenia. Napisałam wcześniej, że zwłaszcza początek książki zrobił na mnie wrażenie. Mógłby nawet sam w sobie stanowić pewną minicałość. Im głębiej jednak w lekturę, tym bardziej miałam odczucie, że jakby rozluźniła się narracja, opadło napięcie, a pojawiające się sceny autorka zebrała przypadkowo (to akurat nie musi być wadą, bo przypadek może stać się inspiracją), ale nie poświęciła im wystarczająco dużo sensualnej uwagi, nie przepuściła przez maszynkę literackiej oprawy, przez co nie angażują już tak ściśle myśli czytelnika jak sceny początkowe. Niemniej jednak Fiedorczuk intryguje sposobem patrzenia na sytuację bohaterki, na jej działania skupione często na banalnych, codziennych drobiazgach, otrząśnięte z kolorowej otoczki ulepszających filtrów. Tu nie ma miejsce na oszustwa. Ta próba pokazania twarzy zaledwie jednej z młodych kobiet, partnerki, matki warta jest przyjrzenia się tytułowym centrom handlowym, które współcześnie stanowią miejsca odskoczni dla wielu dziewczyn w podobnej sytuacji.

         „Jak pokochać centra handlowe” Natalii Fiedorczuk uzmysławia rzeczywistość często skrytą pod maską uśmiechu, makijażu, bajecznych ciuchów, najnowocześniejszych akcesoriów. Ale to przecież tylko oprawa. Wnętrze nierzadko mocno odbiega od wystylizowanej ramki.     

          Za podsunięcie intrygującej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka pt. "Jak pokochać centra handlowe" Natalii Fiedorczuk ukazała się nakładem Wydawnictwa Wielka Litera. 

        


 




03/02/2022

Hanna Kirchner "Nałkowska albo życie pisane" z Wydawnictwa W.A.B.

Na okładce książki Hanny Kirchner pt. "Nałkowska albo życie pisane" widnieje twarz pisarki, poniżej logo "Czytam duszkiem".
Hanna Kirchner 
"Nałkowska albo życie pisane"/
Wydawnictwo W.A.B.

 

Nałkowską znamy wszyscy. „Granica” i „Medaliony” to chyba minimalny kanon lektur z repertuaru pisarki. Może jednak nie ją samą a raczej jej dzieła znamy? Ile więc autorki w jej utworach? Lub odwrotnie ile jej dzieł znalazło odzwierciedlenie w jej życiu? Na te pytania próbuje odpowiedzieć Hanna Kirchner w książce pt. „Nałkowska albo życie pisane” z Wydawnictwa W.A.B.

          „Nałkowska albo życie pisane” to obszerne, ponad 800-stronicowe, opracowanie Hanny Kirchner o pierwszej znawczyni ludzkich charakterów, czyli o Zofii Nałkowskiej. Główne źródło wiedzy o Nałkowskiej stanowią dzienniki, które pisarka prowadziła już od 12 roku życia aż do śmierci. Kirchner otrzymała oryginały tych zapisków od siostry pisarki, Hanny, i następnie za jej zgodą opublikowała.

            Kirchner w opracowaniu postawiła sobie za cel przedstawić czytelnikowi Nałkowską od strony jej intymnego diariusza oraz publikowanych kolejno utworów. Sporadycznie zamieszcza opinie o Nałkowskiej jej współczesnych. Biografka dokonała tego wyboru jak najbardziej świadomie, ponieważ obraz Nałkowskiej w oczach jej współczesnych już dawno się uformował, zwłaszcza że już za jej życia otaczał ją nimb sławy i była osobą o uznanym dorobku literackim. Kirchner natomiast – podobnie jak Nałkowska – zdaje się kroczyć analogiczną ścieżką poznawczą, chcąc poznać pisarkę taką, jaką „myśli ona sama o sobie”, jaką się czuje i postrzega, a nie taką, jaką widzą ją inni. Która twarz jest prawdziwa? Chciałoby się powiedzieć filozoficznie, że człowiek ma wiele Ja, których nikt nigdy nie jest w stanie poznać. Jednak obraz zewnętrzny, który stworzył się wokół Nałkowskiej o Nałkowskiej, okazał się mocno odbiegać od tego wewnętrznego, który wyłania się z kart dziennika. Kirchner przytacza więc fragmenty tych zapisków, dzięki czemu czytelnik sam może przekonać się, jak kształtowała się osobowość czy jak dojrzewały poglądy pisarki.

            Drugi filar życia pisanego Nałkowskiej stanowią jej dzieła. Nałkowska nigdy nie ukrywała, że skarbnicą tworzonych przez nią historii ludzkich jest samo życie. Rysy postaci, nie tylko w „Charakterach”, mniej lub bardziej wyraźnie również odnoszą się do prawdziwych osób, które pisarka znała. Kirchner snując chronologiczną nić biografii Nałkowskiej, dokonuje obszernych podróży poznawczych po ważniejszych dziełach. Analizuje je pod kątem tematycznym, stylistycznym, językowym, a także odkrywa powiązania między utworami a zapiskami w dziennikach. Jak wspomniałam, eksplikacje te są dość szerokie i dogłębne, co dla czytelnika, który nie jest zaznajomiony z analizowanymi utworami, może być nieco nużące i z jego punktu widzenia wydawać się zbędne.

            Nałkowska w wydaniu Kirchner opisuje siebie samą własnymi słowami. Patrzymy na nią taką, jaką widziała sama diarystka. Obraz jest uzupełniony zaledwie o analizę jej twórczości pod kątem odniesień do konkretnych szczegółów życiorysu. Jaka twarz z nich się wyłania? Mamy wrażenie, że niepełna, bo okrojona do autorefleksji i tylko do tych elementów, które odbijają się w twórczości. Mimo tak obszernej lektury czytelnikowi może się wydawać, że część wiedzy o Nałkowskiej pozostaje wciąż poza jego zasięgiem poznawczym. Może to i właściwe odczucie, i zamierzona intencja biografki?

            Niewątpliwie po lekturze „Nałkowskiej albo życia pisanego” Hanny Kirchner pozostaje poczucie niedosytu na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, o czym już wspomniałam, miałam wrażenie, że sporo pozostało nieodkryte i zalega wciąż w cieniu, czekając na spotkanie. A po drugie, ogromną przyjemność sprawiło mi poznawanie fragmentów dzienników Nałkowskiej. Z mojej perspektywy aż się prosi, by zamieścić tu dłuższe passusy. Ale nawet w minicytatach styl Nałkowskiej pozostaje wyraźnie rozpoznawalny – skoncentrowany, trafny, dogłębny. I wreszcie po trzecie, Kirchner posługuje się piękną i nienaganną polszczyzną, która dosłownie rozpływa się po kartach stworzonej przez nią książki. Czasami przebija się akademicka konwencja, jednak w moim odczuciu nie zaburza zbytnio rytmu faktograficznego. Warto też nadmienić, że wyraźnie odczuwa się stosunek Kirchner do Nałkowskiej, ogromną rewerencję do wartości, jakim autorka hołdowała, oraz do sposobu uprawiania przez nią literatury. Wszystko to sprawia, że gdy finalizowałam lekturę, wprost odczuwałam pewien rodzaj żalu, swoistego zawodu, że skończą się doznania literackie – tu niejako zdublowane zarówno przez estetykę prozy Nałkowskiej, jak i Kirchner.

Za podsunięcie lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. Książka pt. „Nałkowska albo życie pisane” Hanny Kirchner ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.

 


02/02/2022

Mary Higgins Clark "You Belong to Me" z Wydawnictwa BCA

Mary Higgins Clark "You Belong to Me" z wydawnictwa BCA
Mary Higgins Clark
"You Belong to Me"/
Wydawnictwo BCA

Zastanawiałam się, czy recenzję tej książki napisać w języku angielskim, czyli oryginalnym, w jakim czytałam „You Belong to Me” Mary Higgins Clark, czy może po polsku. Rozważyłam za i przeciw i w efekcie uznałam, że jednak po polsku, ponieważ moim zamierzeniem jest dzielenie się opiniami przede wszystkim z polskim czytelnikami. A po literaturę angielskojęzyczną w oryginale sięgnęłam właściwie impulsywnie, bo węsząc między regałami w bibliotece, natknęłam się na nią jak zwykle przypadkowo. Czy ktoś mi jeszcze wierzy w te moje przypadki? Zrobiła się z nich już seria przypadków, hihihi, jak seria zabójstw, ale nie uprzedzajmy faktów. W każdym razie z biblioteki – za podszeptem bibliotekarki – wyszłam z pokaźnym pakietem, a w nim znalazła się właśnie Mary Higgins Clark z „You Belong to Me”.

       Doktor Susan Chandler jest psychologiem, wcześniej pracowała w biurze prokuratora, obecnie prowadzi w Nowym Jorku program radiowy, w którym na żywo rozmawia ze słuchaczami. Jest specjalistką z dużym wyczuciem taktu, a jej audycja z poradnictwem psychologicznym cieszy się dużym zainteresowaniem. Najnowszy temat rozmów skupia się na wątku kobiet, które znikają bez śladu. Niespodziewanie ofiarą okazuje się być także jedna ze słuchaczek, która wcześniej łączyła się na żywo z Susan i której wspomnienia z rejsu luksusowym statkiem naprowadzają panią doktor na trop mordercy.

„You Belong to Me” Mary Higgins Clark to nie jest literatura wysokich lotów, ale tym razem szukałam w niej może nie tyle ambitnych treści, co bardziej zależało mi na czymś, co będzie narzędziem do szlifowania języka, a w razie gdyby poprzeczka okazała się być postawiona za wysoko, to ciekawość wiążąca się z rozwiązaniem zagadki miała być motorem napędzającym, by nie odkładać książki na bok, a raczej przedzierać się dalej. Tymczasem okazało się, że nie wzięłam pod uwagę faktu, że książka może być napisana naprawdę prostym językiem i nie będzie stanowić językowego wyzwania. Okazało się, że obawiając się, iż mogę nie sprostać stylowi noblistów w oryginale, wybrałam strukturę nie nazbyt wyszukaną. „You belong to me” śmiało polecam do szlifowania angielskich zwrotów i wyrażeń, z gramatyką razem wziętych, dla osób już na poziomie intermediate. Sporo dialogów, niewiele filozoficznych rozważań, no i kontekst wraz z zaciekawieniem, kto okaże się tym złym, powodują, że osoby ze znajomością języka na poziomie średniozaawansowanym poradzą sobie ze zrozumieniem bez problemu.

Inaczej natomiast kształtuje się moja ocena pod kątem narracyjno-stylistycznym. Jak wspomniałam wcześniej, nie jest to literatura wysokich lotów. Uważam, że książka jest prosta, by nie powiedzieć infantylna jak na kryminał czy sensację. Oparta jedynie na przypadkowych zdarzeniach, intuicji, założeniach i dedukcji może sprawdziłaby się w epoce wiktoriańskiego Sherlocka, lecz nie w drapieżnym Nowym Jorku z końcówki lat dziewięćdziesiątych XX w. Tu bez technicznych nowinek dochodzeniowych nie da się przecież prowadzić śledztwa. Autorka nie zadała sobie nawet odrobiny trudu, by książce nadać choćby cień wiarygodności. Znamy natomiast szczegóły codziennej garderoby bohaterów, a także wystrój ich apartamentów w samym sercu Wielkiego Jabłka. Na osłodę muszę jednak przyznać, że pewien plus dostrzegam w sposobie, jak sprytnie Clark utrzymuje nas w niepewności co do tego, kto mógłby być sprawcą. Niby wydaje się, że już, już wiemy, kogo obarczyć winą, a za chwilę, okazuje się, że inny bohater też miałby swoje powody, by przyłożyć rękę do zbrodni.

Podsumowując, jeśli szukacie kryminału czy sensacji w dobrym stylu, to raczej „You Belong to Me” może Was rozczarować. Jeśli natomiast pragniecie podejść do tej lektury w sposób nazwijmy to edukacyjno-lingwistyczny, to jak najbardziej polecam, bo to obcowanie z żywym językiem i na dodatek językiem praktykowanym w codziennej komunikacji.

Za podsunięcie lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „You Belong to Me” Mary Higgins Clark ukazało się nakładem Wydawnictwa BCA. W wersji polskiej książka ma tytuł „Jesteś tylko moja”.

 



01/02/2022

Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie" z Wydawnictwa Albatros

Książka Ishiguro "Nie opuszczaj mnie" oparta o świecznik
Kazuo Ishiguro 
"Nie opuszczaj mnie"/
Wydawnictwo Albatros

Właśnie skończyłam kolejne spotkanie z laureatem literackiej Nagrody Nobla. Tym razem jest to Kazuo Ishiguro, który zaprezentował się ze swoim "Nie opuszczaj mnie". Tytuł sugerujący romans, ale - uwierzcie mi - zawartość nie ma w sobie odrobiny romantyzmu. Określeń szukałabym raczej na drugim końcu skali, sam zaś wydawca zdefiniował książkę w kategorii antyutopii, która rozgrywa się w świecie alternatywnym. 

           Anglia. Końcówka XX w. Kathy ma 31 lat i jest opiekunką. Wspomina swoje dzieciństwo i młodość, które spędziła w Hailsham – szkole z internatem dla wybrańców. Jest tam wielu wychowanków, lecz szczególnie więzi łączyły ją z Ruth i Tommym. Teraz z perspektywy kilkunastu lat Kathy opowiada, jak wspólne dorastali, wspólnie się uczyli, bawili, nawiązywali przyjaźnie, zakochiwali. W elitarnej placówce oddzielonej od świata zewnętrznego podopieczni mają nikłe wyobrażenie, co dzieje się poza jej murami. Co więcej, te bańki rzeczywistości w ogóle się nie przenikają, jakby z założenia nie chciały o sobie nic wiedzieć. Opowieść skupia się więc wyłącznie na uczniach i ich zajęciach, pomijając banalne „zamurze”, z jego sztampową codziennością.

            Jednak w „Nie opuszczaj mnie” w pierwszej kolejności uderza chyba styl opowieści, który oscyluje na pograniczu przyćmionych mgłą niepamięci wspomnień a niesamowitą historią zmyśloną przez skłonne w pewnym wieku do konfabulowania dzieci. Z czasem też wahamy się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy może zapamiętane obrazy podsuwa nam jedynie złudna wyobraźnia.

Dodatkowo w „Nie opuszczaj mnie” motek narracji rozwija się powoli, autor nie umieścił tu super spektakularnych wydarzeń mających odgrywać rolę game changera. Nie dochodzi do trzęsienia ziemi, a jednak napięcie stale narasta i zagęszcza nastrój. Dlatego odbiorca musi wykazać się cierpliwością, a o tę niełatwo, skoro do głowy ciśnie się mnóstwo pytań, czemu ma służyć to wyizolowanie, gdzie są rodziny, co się dzieje poza szkołą i dlaczego coś tu nie pasuje. A Ishiguro konsekwentnie od samego początku i z każdą następną sceną dokłada kolejną cegiełkę do całości, do całości niejasności, dając nam czas na oswojenie się z kolejnym uwierającym faktem. Te fragmenty – podobnie jak same wspomnienia – są niepełne, ledwie napomykają o pewnych kwestiach, jakby stanowiły temat tabu. Jak zwierzęta, które instynktownie wyczuwają zagrożenie, choć nie potrafią go dokładnie zidentyfikować i wycofują się z niebezpieczeństwa, podobnie bohaterowie pomijają niewygodne tematy, dotykają ich tylko powierzchownie, jakby sami właściwie nie chcieli dowiedzieć się szczegółów i sami nie dowierzali w to, co zaraz usłyszą. Ten złowieszczy niepokój jest wyczuwalny do ostatniej sceny, jesteśmy aż stężali z napięcia, czekając, kiedy dowiemy się prawdy i co ona będzie oznaczała. A przecież prawda jest znana od początku.

            Bo „Nie opuszczaj mnie” to również książką o prawdzie, a właściwie o formie, w jakiej występuje. Czy niedopowiedzenie jest częściową prawdą czy częściowym kłamstwem. Czy prawda rani? A czy kłamstwo ochroni przed nieuniknionym? Ishiguro ciekawie oddał mechanizmy psychologiczne, którymi posługujemy się, gdy nie chcemy dopuścić do świadomości niewygodnych faktów. Pokazuje, jak potrafimy kluczyć, oszukiwać samych siebie, by się z nimi nie zmierzyć, lawirujemy wokół nich, stąpamy jak po kruchym lodzie, byle tylko się nie załamał i nie obnażył tego, co w głębi umysłu już od dawna wiedzieliśmy i my, czytelnicy, i oni, bohaterowie. Wspomaganie się eufemizmami, by przykryć niewygodne, może się okazać pomocne dla dwóch stron, zarówno dla tej, która okłamuje, jak i dla tej, która jest okłamywana.

            „Nie opuszczaj mnie” uzmysławia, jak daleko jest w stanie posunąć się człowiek w imię własnych potrzeb, komfortu czy dla zachowania zdrowia i życia. Jakiego rodzaju cenę jesteśmy w stanie zaakceptować? Gdy czytałam „Nie opuszczaj mnie”, przypomniała mi się pewna koncepcja zwana oknem Overtona, która głosi, że nawet najbardziej niewyobrażalne zjawiska przy odrobinie umiejętnej perswazji mogą zyskać aprobatę społeczną, dzięki której z czasem wydostają się ze sfer zakazanych, niemoralnych, a stają się zjawiskiem powszechnym, ba… nawet pożądanym. Mam wrażenie, że podobną metodą posługuje się Ishiguro w „Nie opuszczaj mnie”. Tu fakty nie spadły z nieba. One dokonywały się konsekwentnie, krople prawdy skapywały jedna po drugiej, a z każdym dokonaniem przesuwała się także granica przyzwoitości. Wydźwięk tej lektury jest tym bardziej przerażający, gdy uświadomimy sobie, jak niewiele dzieli zmyśloną na potrzeby literackie historię od potencjalnej rzeczywistości. I ta świadomość, że fikcja może się nieoczekiwanie okazać prawdą, staje się dokuczliwie nieznośna.

Za podsunięcie intrygującej lektury dziękuję Miejskiej Bibliotece Publicznej w Koninie. „Nie opuszczaj mnie” Kazuo Ishiguro ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros.