26/08/2021

Przed nami Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów

 

WARSZAWO, MASZ KSIĘGARNIE!

 

W Warszawie działa wiele wspaniałych księgarń i antykwariatów. Jedne są już na stałe wpisane w krajobraz miasta, inne dopiero powstały i budują sobie pozycję wśród lokalnych społeczności. Wszystkie są godne uwagi i wsparcia. Aby przypomnieć o nich mieszkańcom miasta Staromiejski Dom Kultury organizuje między 12 a 18 września Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów.

 

Księgarnie i antykwariaty tworzą klimat Warszawy. W czasie pandemii okazało się, że stawały się często lokalnymi miejscami spotkań, ostoją normalności i szansą na bezpieczny kontakt z drugim człowiekiem. W stolicy działa wiele miejsc, które – poza sprzedażą książek – pełnią też rolę lokalnych centrów kultury. Większość z nich rozlokowana jest w centrum Warszawy, ale „swoje” księgarnie mają też dzielnice: Żoliborz, Bielany, Saska Kępa, Nowa Praga, Grochów, Wilanów i Mokotów. Organizatorzy wydarzenia zapraszają warszawianki i warszawiaków do poznania tych wyjątkowych miejsc.

Warszawski Tydzień Księgarń i Antykwariatów odbędzie się między 12 a 18 września. W planach m.in pasmo Czytanie Miasta, w ramach którego pisarki, pisarze, tłumaczki i tłumacze przeczytają fragmenty swoich książek poświęcone miastu. Udział w czytaniach wezmą:  Anna Dziewit Meller, Anna Butrym, Anna Bihun Korzeniowska, Klementyna Suchanow, Dominika Górecka, Ewa Winnicka, Zygmunt Miłoszewski i Łukasz Witczak. Literackie spacery poprowadzą Sylwia Chutnik i Błażej Brzostek. Przez cały tydzień będzie można wziąć udział w specjalnie przygotowanej rodzinnej grze miejskiej  z nagrodami. Powstanie też mapa księgarń i antykwariatów warszawskich, którą będzie można znaleźć wszędzie tam, gdzie będą się odbywały wydarzenia. Tydzień zakończy literacki open mic na Placu Defilad, gdzie mieszkanki i mieszkańcy miasta będą mogli przeczytać fragmenty swoich ulubionych książek; spotkania z laureatkami i laureatami Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.  Organizator przeznaczył też 10 000 zł na działania w księgarniach. Pełen program imprezy zostanie ogłoszony 1 września na stronie www.sdk.pl oraz na wydarzeniu na Facebooku.

Obchody Tygodnia Księgarń i Antykwariatów zamknie koncert i literacka potańcówka w Barze Studio poprzedzona uroczystością przyznania nagrody „Ulubiona Księgarnia Warszawy”, organizowanej przez miasto stołeczne Warszawa we współpracy z partnerami: Stowarzyszeniem Księgarzy Polskich Okręg w Warszawie, Biblioteką Analiz oraz Polską Izbą Książki.

Wydarzenie organizuje Staromiejski Dom Kultury we współpracy z Miastem Stołecznym Warszawa. Kuratorkami Tygodnia są Justyna Czechowska i Anna Karczewska z inicjatywy Książki Kupuję Kameralnie.

23/08/2021

Lucian Dan Teodorovici "Inne historie miłosne" z Wydawnictwa AMALTEA

Książka leży na kolorowym tle obok maskotka bloga "Czytam duszkiem".
Lucian Dan Teodorovici 
"Inne historie miłosne"/
Wydawnictwo Amaltea

Co było pierwsze? Jajko czy kura? Nie, nie o drobiu rozprawa ta będzie, a o innym życiowym dylemacie: co w życiu ważniejsze? Miłość czy zakochanie?

„Inne historie miłosne” wyszły spod pióra – jednak skojarzenia z ptactwem nieuniknione – rumuńskiego autora – Luciana Dana Teodoroviciego. (Jejku, czy to nazwisko się odmienia??? Nieważne. Na razie odmieniam. Zobaczymy, co będzie później.) Hmm… literatura rumuńska raczej rzadko u mnie gości. A tak właściwie, to sobie teraz uzmysłowiłam, że nie przypominam sobie, abym w szkole, którą wprawdzie dawno kończyłam, ale jednak, miała okazję zetknąć się z rumuńskimi pisarzami. Nie, nie chodzi mi o to, że pozycja ma się znajdować w spisie lektur, ale że generalnie nie przytrafiła mi się inspiracja, czyli nawet pośrednio nie sięgnęłam po żaden tytuł z tamtych stron. Zresztą w obecnych czasach chyba tym bardziej nie ma szans przebić się literatura obca na ukwiecone polskimi wybitnymi osobistościami podwórko literackie. No, bo któż mógłby się równać z Wyszyńskim czy samym biskupem Rzymu??? Nawiązując do ostatnich wydarzeń na niwie edukacyjnej, to chciałabym jednak zobaczyć scenę, gdy minister Czarnek odbiera telefon od zapłakanego dzieciaka, który prosi go (tego ministra znaczy się), by do spisu lektur dodał, np. Ciorana, bo chciałby on (dzieciak znaczy się) dowiedzieć się o nim (o Cioranie znaczy się) czegoś więcej. Już odsuwając na bok wyobraźnię, to przypomniałam sobie właśnie „Historie i utopię” Ciorana. Czytałam ją dawno temu i zdecydowanie nie jest to beletrystyka, natomiast „Inne historie miłosne” Teodoroviciego i owszem.

„Inne historie miłosne” Teodoroviciego można potraktować albo jako zbiór opowiadań, albo jako powieść. Dlaczego tak? Bo w każdym opowiadaniu lub rozdziale (w zależności od podejścia) pojawia się ten sam narrator i występują nawiązania do wcześniejszych lub późniejszych wątków. Ja odebrałam książkę jako zbiór opowiadań i tak też będę ją opisywać.

Najistotniejsze z punktu widzenia całości lektury okazuje się pierwsze opowiadanie, w którym wywiązuje się dyskusja na temat zakochania i miłości. Nie, to nie będzie rozprawa filozoficzna. Dysputa toczy się już późną nocą w barze i zakrapiana jest ciężką whisky, a w tle pobrzmiewa „Dance me to the end of love” Cohena. Czy dwóch mocno wstawionych mężczyzn odkryje coś istotnego w duecie miłości z zakochaniem? Czy o poważnych tematach można rozprawiać w niepoważnym miejscu i na dodatek już lekko bełkoczącym językiem? Miłość jest ślepa. Na cel obiera sobie każdego, nawet w najmniej spodziewanym momencie czy miejscu, więc każda chwila jest dobra, a miłości czy zakochaniu z pewnością ujmy nie przyniesie, by podebatować na ich temat.

Historie Teodoroviciego są mocno osadzone w rzeczywistości i zakotwiczone w prawdziwym życiu, często z zawstydzającymi momentami, błędami, porażkami, a nawet brutalnością i śmiercią. Ta daleka od idealnej, pokryta bąblami i rysami miłość w wydaniu rumuńskiego autora przykuwa jednak uwagę czytelnika. To chyba jej nieidealność i nieperfekcyjność tak nas w niej porusza. Gdyby nie opowiadania Teodoroviciego, niektórzy być może nawet nie dostrzegliby tego uczucia wśród codziennych spraw, przeszliby obok niego, tak czasami niewielkich jest rozmiarów, tak blade i niepewne swoich racji. A my przecież pragniemy efektów WOW! To ma być prawie jak BIG BANG, który nami wstrząśnie, sprawi, że doznamy olśnienia, wewnętrznego objawienia i doda nam skrzydeł. Czyżby więc Teodorovici chciał nam powiedzieć, że miłość i zakochanie potrafią być równie szare jak cała ta rutyna codzienności? Bez euforii i motyli w brzuchu? Skądże. Wręcz przeciwnie, Teodorovici zdaje się mówić „Aż się zdziwisz, gdzie, jak i w ilu odmianach możesz znaleźć tę upragnioną parę, której na imię Zakochanie i Miłość.” Przez to otwierają nam się oczy na rzeczy, których byśmy nie dostrzegli, i serca na uczucia, których byśmy nie doznali.

„Innym historiom miłosnym” Teodoroviciego kolorytu nadaje także rumuńska rzeczywistość, w większości obejmująca okres po obaleniu Ceausescu, ale także z odniesieniami do epoki funkcjonowania reżimowych więzień. Transylwańska wieś, jawiąca się we wspomnieniach bohatera, stanowi ciekawy zbiór emocji przyćmionych pyłem czasu. Tu miejscowe obyczaje droższe niż pieniądz, a podlega im bez wyjątku cała społeczność z Cyganami włącznie. Jedno z opowiadań ukazuje ówczesny sposób podejścia do dochodzenia sprawiedliwości w przypadku ujmy na honorze.

W „Innych historiach miłosnych” Teodorovici zdecydował się na prosty język. Opowiadania pisane z punktu widzenia głównego bohatera-narratora, będącego dziennikarzem, prezentują styl dobrego, acz niekoniecznie wysublimowanego warsztatu, ale to wystarczy, by jednocześnie nie przerósł przytaczanych historii i aby zainteresował odbiorcę. Momentami autor dorzuca nawet garść pikantniejszych sformułowań, by nadać im bardziej swojski wydźwięk.

Teodorovici w „Innych historiach miłosnych” odnajduje miłość w najbardziej zaskakujących miejscach i nieoczywistych momentach. I pewnie jak się domyślacie, nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co ważniejsze, by osiągnąć spełnienie, by wytrwać w relacji, by zaznać szczęścia: miłość czy zakochanie. Prawdę powiedziawszy odpowiedzi na pytanie, czym jest jedno, a czym drugie też nie.

„Inne historie miłosne” Luciana Dana Teodoroviciego ukazały się pod auspicjami wrocławskiego wydawnictwa AMALTEA. 




19/08/2021

Bohumil Hrabal "Skarby świata całego" z Państwowego Instytutu Wydawniczego

Na czarnej okładce książki widnieje stylizowany wizerunek staruszki z siwymi włosami, zielonymi powiekami i czerwonymi ustami.
Bohumil Hrabal "Skarby świata całego"/
Państwowy Instytut Wydawniczy

Wg Bohumila Hrabala skarby świata całego można znaleźć nawet w domu starców, czyli tam, gdzie toczy się akcja jego książki pod tytułem „Skarby świata całego”. Dodam, że to tylko częściowa prawda, bo ja akurat „Skarby świata całego” znalazłam w… śmietniku. Nie uwierzycie? Nie dziwię się.

Standardowa wycieczka spacerkiem do pobliskiego parku. Potem ławking i podziwianie rosłych drzew, wsłuchiwanie się w ptasie trele, wypatrywanie ciekawostek w przestrzeni. No tak, samej by mi nie przyszło do głowy, że tą przestrzenią może się okazać… śmietnik przy parkowej ławeczce. Omiotłam go wzrokiem bez większych ekscytacji, bo kto by się spodziewał, że tam akurat spotka mnie coś, co będzie stanowiło zapowiedź przygody dnia. Więc penetruję sobie błogo wzrokiem okolicę, łowię figlarne refleksy słońca, zatrzymuję się na zielonych trawnikach, przemykam po szumiących krzewach wokół, ale coś mi znowu ściąga wzrok na ten nieszczęsny śmietnik. Lookam więc nań jeszcze raz. Wystające plastikowe butelki prężą dumnie niczym żurawie opróżnione ze słodkiej zawartości szyje, z kolei foliowe opakowania łopoczą jak szturmówki w Dzień Niepodległości. Chcę popatrzeć na coś bardziej przyjemnego, choćby na wirujące na wietrze liście, ale nie, uparcie mnie ściąga bocznym zezem w lewo na kosz. No, więc dokonuję wzrokowej obdukcji tym razem już dokładniej, a tam wśród atrakcji wymienionych powyżej wylegują się… „Skarby świata całego” Bohumila Hrabala. Wpatruję się dokładniej… Jeszcze raz… I jeszcze… Nie chce być inaczej. Przez gąszcz pokonsumpcyjnych polimerów przebija się… prawdziwa książka. NIE. DO. WIARY. No, i cały spokój i sielankę spaceru diabli wzięli. Wyjąć? Czy nie wyjąć? Oto jest pytanie! Rozglądam się wokół. Może ktoś zapomniał? Może ktoś zostawił przez nieuwagę? Oszalałaś? W śmietniku sobie przechowalnię albo bibliotekę, albo może kryjówkę przed innymi molami książkowymi urządził? Zwyczajnie wyrzucił i tyle. Korowód skłębionych myśli postępuje. Wdech… Wydech… Oczywiście, że wyciągnęłam. Ale nie to mnie uderzyło. Zadziwiło mnie, że po odgruzowaniu „Skarbów” gmerałam dalej, jakbym liczyła, że może więcej literackich rarytasów tam znajdę. I jak tu teraz przejść obok śmietnika obojętnie? Ech, bez wizyty u psychoanalityka się chyba nie obejdzie…

Przytaszczyłam literacką sierotę do domu. Odkaziłam i „Skarby”, i łapska. I wzięłam się za czytanie. Książka ukazała się w 1985 r. pod auspicjami Państwowego Instytutu Wydawniczego. Na okładce widnieje cena 200 zł! Wyobrażacie sobie?! Takie wydania to wieeelka staroć. Państwowy Instytut Wydawniczy chyba przestał istnieć. Jakieś próby ratowania go były podejmowane, ale z tego, co wiem, nie skończyły się happy endem.

Cóż więc ten Hrabal w „Skarbach świata całego” prezentuje, spytacie. Według opisu na okładce (świadomie nie używam słowa „blurb”, bo to przecież wydanie z 1985 r.) jest to książka o „własnym starzeniu się i obserwacji starości innych w pięknej scenerii dawnego hrabiowskiego pałacu”. Tak, to też prawda. Jeśli znacie Hrabala choć odrobinkę, to wiecie, że za każdym razem odkryjecie w jego prozie coś nowego, więc prawd i wersji, co Czech chciał nam przekazać, będzie wiele. Niewątpliwie jest pałac z jego dwuznacznymi wnętrzami i otoczeniem, jest starzejąca się główna bohaterka (dawniej atrakcyjna kobieta, dziś na własne życzenie bezzębna staruszka), są jej wspomnienia, jest miasteczko, w którym zatrzymał się czas. A przy tym swoista Hrabalowska maniera opisywania rzeczywistości jakby przez nieostre szkiełko, które zniekształca obraz, przez co czasami robi się zabawnie, czasami erotyzująco zalotnie, czasami sentymentalnie. Jego zamiłowanie do szczegółu powoduje, że opowieść spowalnia bieg, owija się ogonem jak kot w kłębek do snu, by po chwili leniwie znowu przyłasić się do innego detalu, dającego asumpt do kolejnego narracyjnego postoju. Dlatego ci, którzy lubią wartką akcję, dialogowe strzelanki czy pyskówki, będą musieli obejść się z pyszna. Zwyczajnie nie ten literacki kaliber.

Pensjonariuszom domu starości (tak, tak, domu starości a nie domu spokojnej starości, bo przypominam, że to wydanie z 1985 r.) umila czas muzyka sącząca się z pałacowego radiowęzła. Jest to stale ten sam utwór zatytułowany (a jakże) „Skarby świata całego”. One to nadają smaku dniom, one nastrajają do wspomnień, one wprowadzają w inny świat i niczym krople kolorowej farby rozpuszczonej w wodzie, rozlewając się bajecznymi kręgami na życie staruszków, zabarwiają narrację. Na to wszystko nakłada się czas. Ten bieżący i ten miniony, także ten z miasteczka, w którym czas się zatrzymał. Może i ma on tu liniowy wymiar, ale i tak błądzi swoimi ścieżkami, bo raz ślizga się po akordach refleksji, innym razem przycupnie przy najświeższych nowinkach. Skąd? Nie skądinąd jak tylko z miasteczka, w którym zatrzymał się czas. Hrabalowski czas figluje z każdym, ale nie przed każdym prezentuje wszystkie swoje możliwości. I nie mam tu na myśli tylko upływu lat.

            Wspomniałam też o podtekstach. Jest ich tu sporo. Chyba te najbardziej widoczne to miłosne pragnienia zestawione z erotyzującymi aluzjami. Dla niewinnego żartu, a może na serio, skontrastowane z czerstwymi twarzami, przygarbionymi plecami i szurającymi nogami staruszków. Hrabal ma swoiste poczucie humoru i dystans do ludzkich spraw. A miłość i starość to stany przecież jak najbardziej ludzkie. Odrobina teatralnego gestu, ociupinka drwiny i nostalgicznych westchnień a momentalnie zostajemy pochłonięci przez atmosferę miasteczka, w którym czas się zatrzymał oraz domu starców, w którym z kolei czas uskutecznia przejściowe harce.

            Tak oto „Skarby świata całego” rodem ze śmietnika uprzyjemniły mi ostatnie kilka dni. Na tamten moment u mnie też się czas zatrzymał.

A tymczasem wybieram się na spacer. Iść do parku? Przycupnąć na tej samej ławeczce? Zerknąć do tego samego kosza? Ech, ciężkie jest i na dodatek naznaczone literackimi dylematami życie czytającej duszkiem…

            PS. Nie żebym marudziła, ale wydanie ma dość drobny druk. Dla mnie niezbyt przyjazny do czytania. Bynajmniej nie zmienia to faktu, że Hrabal znowu zaskarbił sobie moje serce. 



16/08/2021

ZAPOWIEDŹ - Edyta Kochlewska "Siedem ślubów mojej siostry" z SILVER Oficyna Wydawnicza

Dziewczyna w zwiewnej jasnej sukience leży na łące gęsto pokrytej różowymi kwiatami.
Edyta Kochlewska "Siedem ślubów mojej siostry"/
SILVER Oficyna Wydawnicza

Już na początek września 2021 r. Oficyna Wydawnicza SILVER zapowiedziała premierę debiutanckiej powieści Edyty Kochlewskiej pt. "Siedem ślubów mojej siostry". Książka ukaże się w serii "Duży wygodny druk", co zapewne usatysfakcjonuje osoby, które lubią tego typu ułatwienia. 

OPIS WYDAWCY

Zośka pachnie jak lody, jak migdałowiec, jak obietnica, jak spełnienie marzeń. Dlatego całe życie mierzy się z nadmiarem: opcji, wyborów i adoratorów. 
Przesiąknięta dymem ze skrętów dziadka i jego bezgraniczną miłością wyrusza z Nowego Sącza przez Tel Awiw w Izraelu, Madryt w Hiszpanii i Carrarę we Włoszech. Bywa psią opiekunką, nianią i stewardesą, ale głównie jest sobą. Wszędzie odurza i wszędzie burzy, bo wciąż nie chce się poddać rodzinnym oczekiwaniom. Kiedy odkrywa, że za jej życiowymi tryumfami może stać ulotny estratetraenol, decyduje się na radykalne rozwiązanie. Jakie?

Duszkowa👻 recenzja już niebawem😊

Więcej informacji na temat SILVER Oficyna Wydawnicza znajdziecie tutaj: 




03/08/2021

Ken Follett "Filary ziemi", "Świat bez końca", "Słup ognia" z Wydawnictwa Albatros

Trzy książki Kena Folletta ułożone obok siebie na buraczkowym tle. Na zdjęciu widnieje logo "Czytam duszkiem".
Ken Follett "Filary ziemi", "Świat bez końca",
"Słup ognia"/Wydawnictwo Albatros

 

Zestaw „Filary ziemi”, „Świat bez końca” i „Słup ognia” dostałam parę lat temu w prezencie od najbliższej mi osoby. Pochłonęłam duszkiem, bo to książki – razem lub każda z nich z osobna – dla tych, co lubią bez końca lub co najmniej bardzo dłuuuugo obcować… z literackimi bohaterami, czyli w sam raz dla mnie.

Dlaczego do nich wróciłam? Bo po pierwsze dawno nie miałam w łapkach czegoś mocno historycznego (akcja pierwszej części dzieje się w XII wieku, a ostatniej w XVI, czyli już w elżbietańskiej Anglii). A po drugie, bo naszła mnie ochota na odrobinę tajemnicy i sensacji wplecionej w codzienne życie bohaterów.

Nie ma co opisywać fabuły, bo tę większość z Was pewnie zna lub choć kojarzy historię. Przypomnę, że nakręcono nawet serial. Gdy pojawia się tło historyczne, zaraz przebieram nóżkami jak kapryśny dzieciak, łapki mi się wydłużają, by już, zaraz poczuć okładkę, a na twarzy mam wypisane wielkim literami „CHCĘ TO MIEĆ!” Nie inaczej było i tym razem.

Follett, choć nie jest historykiem (może to i lepiej, bo wówczas może zamiast beletrystyki pisałby nudnawe podręczniki akademickie, np. o średniowiecznych zwyczajach benedyktynów), w mojej ocenie tworzy klimat epoki całkiem składnie i na tyle intrygująco, że czytelnik już od pierwszych stron niemal wnika w wykreowany świat i potem już trudno mu się rozstać z bohaterami, nawet szwarccharakterami, bo niezmiernie ciekawi go, co też te dranie wymyślą, by tylko tym dobrym popsuć szyki. A udaje im się to nader często, bo trzeba Wam wiedzieć, że Follett swoich bohaterów obdarza niemałym intelektem. Tak, także przedstawicieli ciemnej strony mocy, przez co rozgrywki dobra ze złem nabierają rumieńców i prawdziwego realizmu. Przecież nie od wczoraj wiadomo, że psychika ludzka jest zawsze taka sama. Czy współcześnie, czy w średniowieczu, to, co bohaterów podnieca, to kasa, seks i władza. Na te elementy u Folletta możecie liczyć i nie zawiedziecie się. Jego postaci są z krwi i kości, ich emocje również.

Ciekawie przedstawione są kobiety w trylogii. Każda z nich to na swój sposób silna niewiasta, która musi stawić czoła jak nie konkretnemu przeciwnikowi, to społecznym skostniałym konwenansom, utartym przesądom czy własnym słabościom. Różnie z tego wychodzą, ale przyjemnie obserwować, jak biorą się z życiem za bary. Żadna z nich nie odpuszcza, by osiągnąć wymarzony cel, ale każda wybiera też inną drogę – pracę, konsekwencję lub podstęp, czasami bunt, a nawet i diabelskie sztuczki się przytrafią.

Sprawia mi również literacką frajdę, gdy akcja jest wielowątkowa. A u Folletta zawsze jest. Że też nie pomyli się, nie poplącze w scenariuszu. Jaki ma przepis? Nie wiem, grunt, że działa. W jednej scenie jesteśmy w klasztornych celach i odważamy ingrediencje na lecznicze mikstury, za chwilę w karczmie toczymy antałek piwa, a w następnej niemal pazurami orzemy pole, by zebrać plon i nie zginąć zimą z głodu. Oczywiście, w la grande finale, wszystko spaja się w jedną gładką konsystencję i wyjaśniają elementy intrygi.

Follett funduje nie tylko szeroki przegląd charakterów, od silnych okrutników po bystrych przywódców, lecz także bogatą rewię warstw społecznych. Począwszy od żebraków, złodziei i wolnych chłopów bez ziemi, poprzez mieszczaństwo, kupiectwo, rzemieślników, a na arystokracji i samych koronowanych głowach kończąc. O! Zapomniałabym, a to przecież istotna siła napędowa w powieści – mnisi, księża i biskupi! Jak też mogłam o nich nie wspomnieć? Braciaszkowie, wybaczcie mnie, białogłowie niepraktykującej zbyt gorliwie cnót niewieścich. W piekle smażyć się za ten afront będę😊

Podsumowując, jeśli lubicie dłuższe spotkania z bohaterami, jeśli intrygują Was kręte ścieżki inteligentnych spisków, walka o władzę świecką i nad rządem baranków bożych, to ta trylogia może się okazać w sam raz dla Was.

PS. Nie polecam uczyć się historii z książek Folletta, ale jego literatura niewątpliwie może się przyczynić do rozwijania pasji czytelniczo-kronikarskich.



26/07/2021

Oriana Fallaci "Korzenie nienawiści. Moja prawda o islamie" z Wydawnictwa Cyklady

Zdjęcie okładki książki Oriany Fallaci "Korzenie nienawiści. Moja prawda o islamie" i logo "Czytam duszkiem" - całość w tonacji czerni z

„Sekretem szczęścia jest wolność, a sekretem wolności odwaga.” to maksyma Peryklesa widniejąca na 534 stronie książki Oriany Fallaci pt. „Korzenie nienawiści. Moja prawda o islamie”.

            Tej WIELKIEJ Fallaci? – spytają jedni. Tej JĘDZY Fallaci? – fukną drudzy. Nazwisko Fallaci pewnie obiło się Wam o uszy. To znana i swego czasu podziwiana włoska dziennikarka, reportażystka i pisarka. Też swego czasu, jednak już nieco później, była atakowana – właściwie ze wszystkich stron sceny politycznej i przez wiele środowisk społecznych – za swoje radykalne i nieprzyjazne poglądy na temat islamu.

            Fallaci należy do tej kategorii osób (o ile można mówić o kategoriach w kontekście człowieka), którą się albo kocha, albo nienawidzi, a z całą pewnością nie wywołuje obojętności. Podobnie jest z jej twórczością, która jednych rozpala do czerwoności z powodu ksenofobicznych tyrad, innych ekscytuje swoim ostrym jak brzytwa intelektem. Dlatego Fallaci trzeba czytać, choć nie zawsze należy się z nią zgadzać.

            „Korzenie nienawiści. Moja prawda o islamie” to zbiór wywiadów, esejów, fragmentów artykułów, które Oriana Fallaci napisała przez lata aktywności zawodowej. Całość została podzielona na 6 części tematycznych: „Niezakwefione kobiety”, „Prorocy terroru”, „Polowanie na Żydów”, „Kto rządzi na Bliskim Wschodzie”, „Doniesienia z pustyni” i „Komedia tolerancji”. W najstarszych materiałach autorka odnosi się do lat 60-tych, do czasów konfliktu zbrojnego w Wietnamie, który według współczesnych dziennikarzy stanowił miernik okrucieństwa wojennego. Obiektyw przykłada do obrazu islamskich kobiet, które bez praw, bez woli, okryte od stóp do głów w powłóczyste szaty niczym pakunek stanowią jedynie wartość prokreacyjno-rekreacyjną dla muzułmańskich mężczyzn. Oczywiście wszystko w zgodzie ze świętą księgą, czyli „Koranem”.

            Ogromne wrażenie robią rozmowy z wpływowymi politykami. W ich trakcie nie oszczędza nikogo, bo Fallaci politykom się nie kłania, a poprawność polityczna jest jej obca. Co ważne, Fallaci nie zadaje jedynie pytań, ona reaguje na rozmówcę, wchodzi z nim w interakcje, czasami prowokuje, a nawet obnaża niekonsekwencje interlokutora czy brak spójności w myśleniu. Zawsze przygotowana, podaje fakty, cytuje wypowiedzi, przytacza liczby, nie daje się zaskoczyć. Kadafi pytany o finansowanie światowego terroryzmu został wzięty przez dziennikarkę w krzyżowy ogień pytań niczym z najnowocześniejszej artylerii, przy czym sam się ośmieszył, plącząc się w infantylnych odpowiedziach. Z kolei w obecności Chomeiniego Fallaci zrzuciła z siebie czador, który była zmuszona nałożyć, by móc porozmawiać z ajatollahem, czym wywołała skandal, ale Chomeini jej ani nie wyprosił, ani nawet nie przerwał spotkania. Uzyskała więc, co chciała.

            I trzecia część „Korzeni nienawiści. Mojej prawdy o islamie”, ta najbardziej kontrowersyjna, wręcz obrazoburcza, to „Komedia tolerancji”, która powstaje po zamachu terrorystycznym w 2001 r. na World Trade Center. Tu Fallaci wręcz przepełnia wściekłość na islam, kipi niepowstrzymaną złością na muzułmanów i zachodnie demokracje. Te ostatnie uważa za zbyt nieudolne i układne, by mogły się przeciwstawić zmasowanemu, ukrytemu niebezpieczeństwu pod postacią napływu muzułmańskich uchodźców oraz islamskiego terroryzmu.

            Jakkolwiek, jak wspomniałam już wcześniej,  nie należy się z Fallaci we wszystkim zgadzać, niewątpliwie pociąga w jej twórczości intelektualna pasja, z jaką włada piórem i wyraża swoje poglądy. Za to szczerze podziwiam Fallaci. Za jej wrażliwość na drugiego człowieka, ekspresję w przedstawianiu świata, odwagę w obnażaniu krętactw i matactw. Jej obrazowość, dygresje, umiejętność prowadzenia dyskursu intelektualnego mi imponują. Pod koniec życia stała się radykalnie nieprzejednana, im bardziej krytykowana i wyszydzana, im częściej ciągana po sądach, tym bardziej, mam wrażenie, zapiekle krzyczała z własnej barykady w obronie swojej prawdy, także tej o islamie. Im bardziej ją zaszczuwano, tym bardziej odgryzała się jak raniona lwica, która trawiona chorobą u schyłku swoich dni wiedziała, że nie ma już nic do stracenia. Może tylko szokować, a przez to inspirować do dyskusji, nadawać ton, podsuwać argumenty, rozbudzać wątpliwości. Dla wielu stała się wyrzutem sumienia, a siła jej retoryki uwierała. Była zaangażowana w to, co robiła, do samych trzewi, chyba wiedząc, że czasami nawet wbrew sobie, byle przekonać do wartości Zachodu takich jak liberalizm, wolność, równość, demokracja rozumianych wg ich niewypaczonych definicji. Fallaci była przez to jak mało kto wolna. Miała swoje poglądy, wbrew krytyce wyrażała je publicznie i na dodatek potrafiła je uargumentować. Nie uchylała się od nich w imię źle pojętej poprawności politycznej, bo politykiem nigdy nie była, dlatego mogła sobie pozwolić na bycie odważną. Za odwagę płaciła wysoką cenę, świat islamu wydał na nią wyrok śmierci.

            „Korzenie nienawiści. Moją prawdę o islamie” Oriany Fallaci zaliczyłabym do lektur obowiązkowych. Powinny ją przeczytać osoby o zróżnicowanych poglądach. Ci, co mają wyrobione opinie, zapewne pod wpływem lektury nie zmienią stanowisk. Jednak w mojej ocenie ta książka nie ma przekonywać, ta książka ma wyzwalać do myślenia, do zadawania pytań, do zwracania większej uwagi na zjawiska, jakie zachodzą wokół nas i inspirować do głębszej polemiki. Pozwólmy sobie na śmiałość w otwartym myśleniu… by nie dać się zabetonować w ksenofobicznym strachu.


Oriana Fallaci jest także autorką sagi rodzinnej pt. "Kapelusz cały w czereśniach" z Wydawnictwa Literackiego.